W dwóch ligowych meczach pod wodzą Gennaro Gattuso Napoli wywalczyło łącznie trzy punkty
TOMASZ LIPIŃSKI
Oczywiście żaden wróżbita nigdy do Ancelottiego nie przyszedł. Na szczęście, bo gdyby przewidział mu przyszłość, to trener umarłby wtedy na miejscu. Ze śmiechu. Gattuso? Ten poczciwy prostaczek, z którego wszyscy w Milanie mieli bekę? Niemożliwe. Lepiej jeszcze raz potasować karty lub wymienić szklaną kulę. Fajny chłop, ale kiedy Pan Bóg wlewał oliwę do głów, to jego napełnił tą nie z pierwszego tłoczenia.
ZA ZNIEWAGĘ
Ancelotti i Gattuso to jak dwie różne planety. Na jednej panuje ład, spokój i XXI wiek, na drugiej – zawierucha i walka o ogień. Wszystkie skrajności, jakie podpowiada wyobraźnia można podłożyć pod te dwa nazwiska, a znaleźć chyba tylko jeden wspólny mianownik – pochodzenie. Są ze wsi, ale też bardzo od siebie odległych. Ancelotti uosabia jej sielankowe piękno, dobrotliwość i łagodność, Gattuso – surowość, twardość i niepohamowaną dzikość. Z jednym tylko rozsiąść się w ogrodzie z kieliszkiem wina, z drugim w obstawie i flaszką bimbru pójść do remizy na zabawę.
To, co pozornie nie do pogodzenia i nie do połączenia zmieszał i wstrząsnął Aurelio de Laurentiis. Odciął drużynę od tlenu Ancelottiego i podłączył do respiratora Gattuso. Na różne zwariowane rzeczy zdobywają się prezydenci klubów, w końcu kto bogatym zabroni, do różnych już wariactw posunął się też właściciel Napoli, ale nikt nie przypuszczał, że szajba odbije mu aż do tego stopnia. Ściślej rzecz ujmując, nie przypuszczał jeszcze mniej więcej półtora miesiąca temu. Później nad sympatycznym Carletto zbierały się coraz ciemniejsze chmury, z których sypało głośnymi gromami, co zapowiadało nieuchronną katastrofę. Poszło oczywiście o wyniki, bo nie wygrać w przeciętniutkiej od czwartego miejsca w dół Serie A siedmiu meczów z rzędu (5 remisów i 2 porażki), to jednak duża sztuka, której wielu nie udaje się dokonać w całym sezonie, a co dopiero w pierwszych 15 kolejkach. Jeszcze bardziej poszło o niesubordynację i honor rodziny.
Nieodwracalne wydarzyło się we wtorek 5 listopada w szatni po meczu z Salzburgiem w Lidze Mistrzów. Piłkarze zbuntowali się. Na rozkaz władzy nie stanęli na baczność, tylko dali sobie spocznij i wyśmiali synalka prezydenta, który wparował z komunikatem o kontynuowaniu trwającego od soboty karnego zgrupowania. Krewki Brazylijczyk Allan posłańcowi złej nowiny nawet rzucił się do gardła. Nie zważając na słowa De Laurentiisa juniora, że będzie to ich drogo kosztowało (stanęło na potrąceniu 25 procent z pensji), rozjechali się do domów. Ancelotti tylko się przyglądał, nie użył swojego autorytetu do stłumienia powstania, tym samym dawał ciche przyzwolenie i jednoznacznie opowiedział się po jednej stronie. Tej niewłaściwej. Dlatego stał się wrogiem numer 1 obozu prezydenta i musiał głową zapłacić za rodzinną zniewagę.
OD BONDA DO STARRA
Jak to w szarpanym gorącymi emocjami Neapolu, tak w związku De Laurentiisa z Ancelottim nie mogło być neutralności i chłodnej kalkulacji. ADL jak pokochał to na zabój, jak znienawidził to bez względu na wszystko.
18 miesięcy temu odbyła się prezentacja w hollywoodzkim stylu. Fotoreporterom pozowali do zdjęć jak Bondów dwóch, gotowych do zorganizowania i wykonania mission impossible. Czyli zlikwidowania Starej Damy. Prezydent bardzo spieszył się z tą powitalną uroczystością. Już w maju, bodajże trzy dni po zakończeniu sezonu, postawił Ancelottiego przed plutonem dziennikarzy, którzy mieli kibicom przedstawić go jako danie wykwintniejsze od uwielbianego przez miasto Maurizio Sarriego. W końcu nie było na świecie drugiego trenera z 20 trofeami zdobytymi w czterech ligach. Z kolei dziewięć lat spędzonych poza ojczyzną pozwoliło zatrzeć pamięć o tym, że akurat na krajowym podwórku więcej przegrał niż wygrał (tylko jedno scudetto).
Już pierwszy sezon Ancelottiego nie wytrzymał porównania z ostatnim Sarriego. W Lidze Mistrzów nie wyszedł z grupy, w Lidze Europejskiej nie przebrnął ćwierćfinałów, Serie A zakończył niby jako wicemistrz, ale z 11-punktową stratą do Juventusu, wcześniej były 4, sama gra do specjalnie porywających nie należała. Jeśli pojawiło się jakieś rozczarowanie, to prezydent skrywał je w głębi duszy i zakamarkach swojego gabinetu. Oficjalnie z trenerem pili sobie z dzióbków i jak starzy przyjaciele z baru grywali w karty. Aż w końcu powiedzieli pas i wstali od wspólnego stołu.
De Laurentiis w różnym stylu, częściej w gorszym niż lepszym, rozstawał się z trenerami: podszczypywał, otwarcie i w nieelegancko krytykował, czasami nawet obrażał, ale de facto miał do nich zdumiewającą (jak na obowiązujące wokół standardy i przede wszystkich swój temperament) cierpliwość. Z Walterem Mazzarrim, Rafą Benitezem i Sarrim rozliczał się i żegnał dopiero za metą i to wcale nie pierwszego okrążenia. Podobnie było z Edoardo Reją. Za jego już 15-letnich rządów łącznie pracowało siedmiu szkoleniowców, tylko dwóch zdjął z trasy w trakcie biegu. Pierwszego w kolejności zatrudnionych Gian Piero Venturę w sezonie 2004-05 i Roberto Donadoniego w 2009 roku. Ancelotti był trzeci.
Oczywiście miał prawo go zdymisjonować, wyniki nie broniły trenera, któremu jeszcze na koniec wyciągnął wszystkie brudy z szafy, jakby chciał powiedzieć: Ty obraziłeś moją rodzinę, to samo zrobię z twoją. Podważył więc kompetencje syna Davide (asystenta) i zięcia Mino Fulco (dietetyka), choć przecież w momencie podpisywania kontraktów wiedział, na kogo się decyduje. Jednak chyba jeszcze mocniej uderzył w dumę Carletto, ogłaszając nazwisko tego konkretnie następcy. Podczas trwających od tygodni prasowych spekulacji, jeśli należało brać za wielce prawdopodobne rychłe zwolnienie Ancelottiego, to wprost nie chciało się wierzyć w zatrudnienie Gattuso.
Prywatnie się lubią, z tym że starszy zawsze traktował dawnego podopiecznego z przymrużeniem oka, trochę jak klasowego głupka. I teraz ktoś taki miał okazać się skuteczniejszy od niego? Mieć lepszy pomysł na wyciągnięcie drużyny z kryzysu? Oczywiście absurdem byłoby stwierdzenie, że to ciąg dalszy planu zemsty De Laurentiisa i robienie na złość byłem pracownikowi. Natomiast działania pod publiczkę lub z typowo kibicowskich pobudek już wykluczyć nie można. Kibice wściekali się, że drużyna z piłkarzami o takich umiejętnościach (i pensjach) powinna bić się o mistrzostwo, a nie przegrywać z Bologną i remisować z Udinese, że brakowało jej charakteru i kogoś, kto by się nie patyczkował, tylko wziął bat do ręki i pogonił do roboty. De Laurentiis również się na to wściekał i dlatego zadzwonił do Gattuso, a w środę przedstawił jako Ringo Starra. Skąd my to znamy…
To skręt z autostrady na lokalne drogi, gdzie trzeba będzie szarpać się i męczyć. Radości z takiej jazdy zapowiada się niewiele. Do bliskiego ideału Napoli Sarriego na pewno tędy się nie dojedzie. Kiedyś, w sumie całkiem niedawno wygrywało się w białych rękawiczkach, teraz punkty trzeba wykuwać kilofem.
Z drugiej strony – nie jest wcale wykluczone, że choć na zupełnie innych warunkach, to jednak coś zatrybi. Tak jak zatrybiło w Valencii, gdzie parę miesięcy wcześniej rozegrała się podobna tragikomedia. Właściciel po jednej stronie barykady, trener, za którym stali piłkarze i większość kibiców po drugiej. Odwołanie Marcelino i oddanie drużyny w ręce początkującego trenera groziło niekontrolowanym spadkiem. Tymczasem po początkowych turbulencjach Valencia Alberta Celadesa pofrunęła do fazy pucharowej Ligi Mistrzów i stoi w tabeli La Liga o wiele lepiej niż w analogicznym okresie poprzedniego sezonu.
SŁOŃCE I GHETTO
Przenieśmy się ponad tysiąc kilometrów na północ. Tam, gdzie inni aktorzy, ale sztuka grana pod tym samym tytułem: w poszukiwaniu utraconych zwycięstw. Tam, gdzie urodzony na dalekim południu Gattuso przeżył najpiękniejsze lata piłkarskiej kariery i rozpoczął studia na trenerskim uniwersytecie. I gdzie poznał jego: Zlatana Ibrahimovicia.
Przenieśmy się też w czasie do 2010 roku. Z więzienia w Barcelonie, jedynego miejsca na świecie, gdzie mówił to, co wypadało, a nie to, co myślał i długo był politycznie poprawny aż do obrzydzenia, Szwed uciekł do absolutnej wolności w Milanie. Jeszcze dawne gwiazdy: Filippo Inzaghi, Clarence Seedorf, Alessandro Nesta, Gianluca Zambrotta, Massimo Ambrosini i Gattuso nie pogasły, pojawiły się przy nich nowe: Robinho, Ronaldinho, Kevin-Prince Boateng i Antonio Cassano, co razem tworzyło wspaniałą konstelację. A słońcem był oczywiście Zlatan. Tytuł musiał być Milanu. Po siedmiu latach oczekiwania, 18. w historii i ostatni.
W ogólnym zarysie wyglądało to na powrót króla. Przy przyjrzeniu się szczegółom rysy stały się widoczne. Podsumowując tamten sezon na łamach „PN”, wzorem włoskich dzienników wystawiliśmy mistrzom noty od 0 do 10, gdzie to, co poniżej szóstki należało uznać za rozczarowanie. Szwedzkiego gwiazdora oceniliśmy nader surowo, bo na marną czwórkę i tak to uzasadnialiśmy: „Niebezpiecznie nieobliczalny. Do końca stycznia nota 9. Charyzmatyczny, skuteczny, lider, gwiazda – taki, jakiego chcieli w Milanie. Od lutego cień piłkarza. Odpadnięcie z Ligi Mistrzów, w której tak bardzo się starał, a wyszło jak zwykle, zmieniło go nie do poznania. Źle wpłynęło na jego psychikę. W niewytłumaczalny sposób zarobił dwie czerwone kartki z Bari i Fiorentiną. W całym ligowym sezonie zabrakło go w siedmiu meczach – Milan wygrał sześć z nich.”
Z czego jeszcze dał się zapamiętać? Ze zmarnowanego rzutu karnego w debiucie. Z bójki na treningu z wielkim jak szafa Amerykaninem Oguchi Onyewu, co przypłacił złamanym żebrem. Z gola w derbach Mediolanu strzelonego pod sektorem kibiców Interu, którzy lżyli go do czwartego pokolenia wstecz. Z bezsilności w dwumeczu z Tottenhamem o awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Z 24 milionów euro, które Milan po rocznym wypożyczeniu wyłożył na wykupienie go z Barcelony.
W drugim sezonie bez pytania o zgodę wziął Milan cały dla siebie. Grzał zdecydowania mocniej, a w jego promieniach niektórzy się topili, niektórzy ładnie jak nigdy opalili. Pamiętacie Antonio Nocerino (dziś bezrobotny)? On najbardziej dostał kolorów. Strzelił 10 goli w lidze, jednego dorzucił w Champions League, większość z nich przy ogromnym udziale Szweda, który pytanie: co wy możecie zrobić dla Zlatana? zamienił na: co Zlatan może zrobić dla was? Nie przestając być egoista, stał się altruistą. Twórcą i tworzywem. Sam uzbierał 28 goli w Serie A, co przełożyło się na drugi tytuł króla strzelców w karierze. Został i ciągle jest jedynym, który dokonał tej sztuki dla dwóch różnych włoskich klubów.
Tamten sezon był symboliczny. Kończył i zaczynał pewną epokę. Z Milanem i boiskiem zbiorowo żegnali się weterani. On zanim opuścił Serie A i wszedł na wieżę Eiffle’a, zobaczył jak odradza się imperium Juventusu, który najpierw zdetronizował jego Milan, a później znokautował całą ligę.
Po siedmiu latach Milan ponownie wezwał go na ratunek. Tym samym tak jak Napoli poszedł pod prąd kierunkowi, którym do tej pory podążał. Tam estetów zastąpił walczak. Tu młodość ustąpiła doświadczeniu. Milan stawiał na młodych, szczycił się najniższą średnia wieku w całej lidze, co z czasem miało zaprocentować. Tyle że czekanie w nieskończoność i patrzenie na odlatujące coraz wyżej i dalej Juventus i Inter było ponad cierpliwość kibiców. Trzeba było szybko działać. Więc posadzą Ibrę w karocy, dadzą mu lejce i bat. Niech ogarnie zbyt grzeczną młodzież i doda jej trochę ghetta, które nigdy z niego nie wyszło.
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA”