Raz w blisko swojej stuletniej historii reprezentacja Polski wygrała z Niemcami i raz tylko z Brazylią. Tak się złożyło, że właśnie wtedy, kiedy drużyny te były aktualnymi mistrzami świata.
Szczęsny bronił znakomicie w historycznym meczu z Niemcami. (foto: Łukasz Skwiot)
Lepsi okazywaliśmy się również od broniących tytułu Włochów i Argentyńczyków – to w sumie cztery istotne mecze, choć o różnej wadze, w historii polskiego futbolu. Chronologicznie pierwszy był z Brazylią. Najważniejszy z całej karety, ale też najmniej pasujący do towarzystwa. W swoim ostatnim meczu na mistrzostwach świata w RFN drużyna Kazimierza Górskiego pokonała kanarkowych obrońców tytułu, z tym że ci już szans na obronę trofeum nie mieli i tytułować w ten sposób mogli się jeszcze tylko przez 24 godziny.
Gówno widziałem
Niemniej 6 lipca 1974 Polacy zasiedli przed telewizorami. Wiedzieli, że ich pupile byli lekko zdołowani – przegrali z Niemcami mecz o awans do finału, choć nie byli gorsi, a może nawet lepsi, lecz grać w błocie nie potrafili. Zrobili już dość, tyle, ile nikt się nie spodziewał. Byli rewelacją mundialu lekko mimo wszystko nasyceni tym, co osiągnęli i podekscytowani podekscytowaniem całego narodu. Został im ostatni mecz – o podium. Nie bali się Brazylii, bo nie bali się nikogo. To ich się bano. Byli jednak – siłą rzeczy – nieco rozprężeni. Czuli rozczarowanie, a to nie jest sprzymierzeniec w grze o stawkę. Trochę zeszło z nich ciśnienie. Przez dwa dni, pomiędzy meczem z RFN a Brazylią, nie robili praktycznie nic. Górski nie naciskał, nie ordynował ciężkich treningów ani nużących taktycznych pogadanek.
Z RFN we Frankfurcie grać musieli w deszczowe popołudnie, w kałużach wody, w Monachium o wodzie marzyli, bo upał był niemiłosierny, a sił szybko ubywało. Brazylia nie była już drużyną marzeń z Pele, Tostao i Gersonem, ale wciąż piekielnie mocna.
– Czuliśmy ogromny żal po meczu z Niemcami, ale charakteru nam nie brakowało i choć zmęczenie fizyczne i psychiczne było potworne, ten ostatni mecz wyzwolił dodatkowe siły – mówi Władysław Żmuda. – Poza wszystkim, mój Boże, to był mundial, mecz z Brazylią o medal…
Żmuda to jedyny polski piłkarz, który na cztery w sumie zwycięskie mecze z mistrzami świata, brał udział w trzech. W 1974 roku miał 20 lat. Cztery lata wcześniej – 16 i chodził do szkoły, grał w juniorach Motoru Lublin, choć powoli włączany do zespołu seniorów. Wracał ze szkoły, rzucał torbę, biegł na trening, a potem oglądał meksykański mundial…
– To było kombinowanie, łapało się czeską telewizję, żeby coś obejrzeć – mówi. – Człowiek patrzył jak zaczarowany. W życiu nie pomyślałbym, że miną cztery lata i zagram na mundialu o medal, a naprzeciw staną bohaterowie z telewizora, Rivelino i Jairzinho. Ale czy w Monachium się tym przejmowałem? Jak człowiek ma 20 lat, to bierze śmiało wszystko, co mu życie przynosi.
Rozstrzygającą akcję Polacy przeprowadzili w 76. minucie. Zygmunt Maszczyk zagrał do Grzegorza Laty, ten pobiegł jak szalony na brazylijską bramkę, kopnął przy dalszym słupku obok wychodzącego z bramki Leao. Tak opisywał tę sytuację w książce „Lato”: „Wszyscy mnie potem pytali jak to strzeliłem. Odpowiadałem, że kątem oka widziałem dolny róg. A prawda jest taka, że gówno tam wtedy widziałem. Widziałem tylko, że bramkarz wyszedł do przodu i tylko ostatkiem sił, bo już dwóch „chartów” siedziało mi na plecach, uderzyłem piłkę pasówką. I patrzyłem – wpadnie „franca” czy nie wpadnie. A ona „ti, ti, ti”. Ja mówię – No szybciej! – a ona „ti, ti, ti”. I koło słupka się wtoczyła. Kiedy wreszcie po raz ostatni sędzia gwizdnął, to jakby z człowieka uszło wszystko. Koniec! Jesteśmy trzecią drużyną świata! Wpadliśmy do szatni, położyłem się w chłodnej wodzie i przez pół godziny nawet nie drgnąłem. Zbliżał się wieczór 6 lipca 1974 roku. Z siedmioma zdobytymi bramkami zostałem królem strzelców”.
Zibi chce bronić
Argentyna to był nasz dobry znajomy. W tamtym czasie graliśmy z nimi sporo – na mundialu ’74 i ’78, kilka razy też towarzysko, między innymi w 1980 roku, kiedy w ich kadrze pojawił się mały, kędzierzawy chłopak, który zostanie potem najlepszym futbolistą wszech czasów, ale o tym jeszcze nikt wówczas nie wiedział.
Pod koniec 1981 Albiceleste znów zaprosili nas na towarzyską grę. Byliśmy świeżo po wiktorii w Lipsku, z awansem na hiszpański mundial w kieszeni. Czyli pełen luz, ale jednocześnie wyjściowy garnitur kadrowiczów. Mecz był jednak prestiżowy – zapraszali mistrzowie świata, na Monumental miało zjawić się (i zjawiło) 40 tysięcy ludzi. Nie było tym razem Diego Maradony, który zmęczony życiem poprosił trenera Menottiego o odpoczynek.
Polecieliśmy zatem do Buenos w doskonałych nastrojach, ale praktycznie… bez bramkarza. Powołanie otrzymali Piotr Mowlik, Jacek Kazimierski i Józef Młynarczyk. Pierwszemu zmarł ojciec, drugi nabawił się kontuzji, a trzeci gdzieś zniknął. Szukano go przez milicję, znaleziono z wędkami na Mazurach, przywieziono do Warszawy na sygnale. Młynek nie zaprzątał sobie głowy wyjazdem do Argentyny, ponieważ złamał palec w meczu ligowym, tyle że tego nikomu… nie zgłosił. Wolał odpocząć na łonie natury. Andrzej Iwan w książce „Spalony” opisuje, że kiedy w końcu bramkarza dowieziono do Warszawy, to był w stanie nie do końca jakby trzeźwym, a w ramach znieczulenia „podlewano” go jeszcze w samolocie: „No to pięknie! Lecimy na mecz z mistrzami świata z jednym tylko bramkarzem – pijanym i ze złamanym palcem. Palec zabandażowano i usztywniono, ale – do cholery! – ciągle był złamany!”.
Młynarczyk poleciał więc do Buenos, ale z myślą, że będzie rezerwowym, a na miejsce zbiórki doleci dowołany z ligi hiszpańskiej Jan Tomaszewski. Sęk w tym, że ten po Lipsku był już lekko obrażony na Antoniego Piechniczka i w Argentynie się nie zjawił. Już na miejscu bramkarz Widzewa zaczął otrzymywać mocne środki przeciwbólowe. Zbigniew Boniek zadeklarował, że w razie co, sam może stanąć między słupkami… W dniu meczu, po rozgrzewce, Młynarczyk musiał przyjąć kolejne zastrzyki, ale blokada starczyła znów na około 20 minut meczu. Musiał podpisać oświadczenie, że gra na własną odpowiedzialność. Co ciekawe, do samego końca ponoć sztab utrzymywał Młynka w przekonaniu, że Tomaszewski jednak się zjawi. Młynarczykowi w końcu było już wszystko jedno – walczył z bólem i przeciwnikiem. Puścił tylko jednego gola, po uderzeniu Daniela Passarelli. Wybroniłby go – jak twierdzi – mając w pełni sprawną dłoń.
Wyrównał Andrzej Buncol po świetnej akcji Iwana. Decydującą o zwycięstwie 2:1 bramkę zdobył Boniek z rzutu wolnego. Wcześniej strzelał kilka razy, nie wychodziły mu te uderzenie. Ponoć dlatego, że piłki miejscowej wytwórni były zdecydowanie za lekkie. Kiedy ustawiał piłkę w 70. minucie ruszył do niego Żmuda krzycząc, że teraz on spróbuje (podobna sytuacja do mundialowego meczu w Rosario i legendarnej rozmowy Deyny z Bońkiem…). W każdym razie Boniek Żmudzie piłki też nie oddał, ale tym razem trafił bezbłędnie.
Dziekan kontra Cabrini
Była połowa listopada 1985 roku: w Polsce praktycznie zima. – Właściwie to padał śnieg zarówno w czasie meczu i kiedy jechaliśmy autokarem – relacjonuje Żmuda, dla którego był to trzeci zwycięski mecz z mistrzami świata. – To był jednak czas Darka Dziekanowskiego, pamiętam, że po meczu rozpytywali mnie o niego włoscy dziennikarze, których sporo zjechało się do Chorzowa. Ciągle mówiło się o możliwym transferze Dziekana do Serie A…
Mówiło się tym intensywniej, że wkrótce po meczu z Italią, Dziekanowski z Legią rozegrał znakomity dwumecz z Interem Mediolan. I to neroazzurri najbardziej zabiegali o transfer zawodnika, który mógłby stworzyć ofensywny tercet z mistrzem świata Alessandro Altobellim i wicemistrzem Karlem-Heinzem Rummenigge. Tyle że w Polsce komunizm trzymał się krzepko, tak młodego zawodnika nikt nie chciał puścić. Do dziś Dziekanowski uważa, że mógł to być przełomowy moment jego kariery.
Wracając do Chorzowa, był to 50. mecz w roli selekcjonera Antoniego Piechniczka i jednocześnie dziesiąta rocznica pracy z Włochami Enzo Bearzota. Dochód ze spotkania miał być przeznaczony dla Meksyku, którego nawiedziło trzęsienie ziemi. Naprzeciw siebie w mocnych składach stanęły jedenastki mistrzów świata i trzeciej drużyny ostatniego mundialu. Dziekanowski miał 23 lata, rozgrywał 30. mecz w drużynie narodowej, na pewno najlepszy. Ozdobą meczu był jego gol zza pola karnego, lewą nogą, niemal w samo okienko. Po przerwie czempioni przycisnęli. W ich szeregach brakowało kontuzjowanego Paolo Rossiego, także Bruno Contiego, ale debiut zaliczył Gianluca Vialli, a grono starych wyjadaczy uzupełniło wielu młodych utalentowanych graczy. Młynarczyk bronił skutecznie, pomagała mu fortuna (poprzeczka Altobellego) lub koledzy.
– Gdy schodziliśmy do szatni na przerwę, złapał mnie za rękę Zbyszek Boniek, który od paru lat grał już w lidze włoskiej i mówi: Cabrini kazał ci przekazać, że jak w drugiej połowie znowu będziesz nim tak kręcił, to w końcu ci przywali. Gdyby nie to, że byliśmy w tunelu, z dumy uniósłbym się w powietrze – opowiadał w „Przeglądzie Sportowym” Dziekanowski.
Okładkę numeru 47 „Piłki Nożnej” z 1985 roku zdobił tytuł „Przegrał mistrz” i zdjęcie wymieniających się koszulkami Dziekanowskiego z Antonio Cabrinim właśnie.
Wdzięczni sąsiedzi
Nie ma piłkarskiej potęgi, z którą Polacy by nie wygrali. Do 2014 roku jednak było inaczej, bo z Niemcami akurat wygrać nie potrafiliśmy. To pierwsze i jedyne zwycięstwo przyszło trzy miesiące po tym, jak Die Mannschaft w pięknym stylu sięgnęła po tytuł najlepszej na świecie. Do meczu z Polakami nie przegrała żadnego z ostatnich 33. meczów eliminacyjnych. Na 18 meczów z nimi, udało nam się tylko sześć razy zremisować. Nic zatem nie wskazywało na sukces biało-czerwonych. Adam Nawałka dopiero budował swoją drużynę, a w niespełna rok przetestował prawie 70 nazwisk. To rywale byli absolutnym faworytem i na boisku to potwierdzali – do przerwy oddali 15 strzałów, przy jednym naszym.
-To jakiś kiepski dowcip, że nie zdobyliśmy bramki – mówił Mats Hummels. Ten dowcip na pierwsze imię miał łut szczęścia, na drugie – Wojtek. Bo Szczęsny bronił tego dnia znakomicie, a kiedy już nie dawał rady, w sukurs przychodziło obramowanie bramki. Co było dalej, nie ma sensu opisywać, bo sprawa jest świeża. Celne uderzenia Arkadiusza Milika i Sebastiana Mili dały zwycięstwo 70. drużyny światowego rankingu nad jego liderem.
Mila stał się nieoczekiwanym bohaterem narodowym. Nieco wcześniej wykpiwany z powodu nadwagi, ale niezmiennie i powszechnie lubiany, został w końcu człowiekiem rozpoznawalnym w domu każdego Kowalskiego. Kiedy po meczu wrócił już do domu, na parkingu ujrzał balony i transparent z podziękowaniami – prezent od sąsiadów.
– To już sześć lat minęło, wielka sprawa, naprawdę, jestem szczęśliwy, że mogłem do tego dołożyć cegiełkę – mówi Waldemar Sobota. Ani jednak on, ani bohaterski Mila, na Euro do Francji nie pojechali. Co więcej – nie pojechali także Maciej Rybus i Łukasz Szukała, też uczestnicy historycznej wygranej z Niemcami. Ten mecz był jednak kamieniem węgielnym, mitem założycielskim drużyny Nawałki.
Zbigniew MUCHA