Kiedy będę leżał na łożu śmierci, wtedy to przypomnę
Legendarny piłkarz. Niebanalny człowiek. Mistrz świata i Europy, gwiazda Bayernu i Realu. Buntownik, prowokator, człowiek oddany idei, nie bojący się swoich opinii, ostry i zdecydowany w sądach, a z jego zdaniem liczył się każdy. Toni Schumacher napisał o nim, że miał przytłaczającą osobowość.
Z kimś tak wielowymiarowym jak Paul Breitner wypadałoby porozmawiać dwa-trzy dni, a najlepiej i noce. Godzina to stanowczo za mało. Udało się jednak zadać osobiście byłemu mistrzowi większość z przygotowanych pytań.
Trzeba jednak rozpocząć od krótkiego intro, bo pewnie znajdą się Czytelnicy z nie do końca pełną wiedzą o tym, z kim mamy do czynienia w przypadku tego dziś już 73-letniego mężczyzny.
Nigdy nie chciał być nijaki. To także paradoks. Dziś twierdzi, że stronił od popularności i nigdy mu na niej nie zależało, ale przecież w latach młodości nieustannie kontestował rzeczywistość. Modnie ubrany, z cygarem w ustach, interesował się problemami najbiedniejszych. Rewolucja studencka w 1968 roku, zakochanie się młodzieży w lewicowych ideałach, miało ogromny wpływ na wkraczającego dopiero w dojrzałe życie początkującego piłkarza. Inspirowali go ci, których z czasem historia wyrzuciła na śmietnik. Kiedy został publicznie zapytany, czego najbardziej pragnie: miłości, pieniędzy czy zdrowia, odparł, że przegranej przez Amerykanów wojny w Wietnamie. Innym razem obwieścił, że niemiecki hymn przed meczem go rozprasza. Mnożył sobie wrogów z szybkością światła.
Kiedy sfotografowano go pijanego i tańczącego przy basenie, kiedy świętował mistrzostwo Bundesligi, wkurzył się mocno oznajamiając: „W tym gównianym klubie nie można nawet świętować zwycięstw”. Bayern Monachium chciał go sprzedać już w 1973 roku, nie wszystkim podobały się jego poglądy i postawa polityczna. Zbuntowali się wtedy koledzy z drużyny – został, ale tylko jeszcze przez rok.
BERNABEU SIĘ BAŁ
Nieustępliwy lewy obrońca, ale z inklinacją do gry ofensywnej i dość bramkostrzelny, po latach sukcesów w Bawarii, za około 3 miliony marek niemieckich powędrował do Madrytu. To był duży, nawet wielki transfer. W Realu trener Miljan Miljanić dostrzegł w nim materiał na znakomitego środkowego pomocnika. Razem z Guenterem Netzerem stworzyli wspaniały duet prowadząc Królewskich do dwóch mistrzowskich tytułów. Prezydent Santiago Bernabeu początkowo bał się zakontraktowania Breitnera. W Hiszpanii rządził generał Francisco Franco, z kolei niemiecki piłkarz nie ukrywał swoich rewolucyjnych poglądów.
Czasem oczywiście prowokował, często jednak pokazywał prawdziwe oblicze, zgodne z przekonaniami. W Monachium dorobił się miana maoisty. Nie rozstawał się z książeczką o życiu i twórczości Mao Zedonga, starał się implementować swoją filozofią w klubowej szatni, tłumacząc co chiński myśliciel miałby do powiedzenia obserwując mieszczaństwo i pogoń za majątkiem gwiazd niemieckiego futbolu.
Jeszcze w Niemczech zaczytywał się w dziełach Marksa, Lenina. Nazwano go Czerwonym Paulem. – Interesowałem się problemami krajów Trzeciego Świata, ponieważ chciałem, aby postrzegano mnie jako młodego człowieka o otwartym umyśle. Uważałem na przykład Che Guevarę za kogoś walczącego o słuszne ideały, co nie oznaczało przecież chęci partyzanckiej walki.
Kolejny paradoks – młodzieńcze ideały okazały się właśnie młodzieńczymi, a Breitner wybrał grę dla klubu wspieranego przez faszystowskiego dyktatora. Tak czy inaczej ponoć Netzer musiał obiecać Bernabeu, że jego kompan nie zechce przeprowadzić żadnej rewolucji w Hiszpanii…
FC BREITNIGGE RZĄDZI
Kiedy wrócił po trzech latach do Bundesligi nieoczekiwanie zaczepił się w Eintrachcie Brunszwik. Grał wspaniale, ale jeszcze lepiej, gdy ponownie zawitał do stolicy Bawarii. Razem z Karlem-Heinzem Rummenigge stworzył zabójczy duet „FC Breitnigge”. W sezonie 1980-81 strzelił 17 goli w Bundeslidze, w kolejnym – 18. Za rok 1981 został Piłkarzem Roku w RFN, ale Złotą Piłkę w plebiscycie „France Football” sprzątnął mu sprzed nosa Kalle – Paul zajął drugie miejsce, w jego klasyfikacji oznaczające porażkę.
Prowadził biznesy, mieszkał bogato, jeździł najdroższymi samochodami, ale też wspierał strajkujących w Hiszpanii robotników. Był nieodgadniony. Wrócił po kilku latach do drużyny narodowej. Rozbrat z Die Mannschaft spowodował brak kilku poważnych trofeów. Ponoć na mundial ’78 nie pojechał na znak protestu przeciw rządzącej Argentyną juncie.
Zagrał w kilku filmach. Najbardziej znany to western „Potato Fritz”. Nigdy nie miał przesadnych ambicji trenerskich, mimo że jego kolegami z boiska byli Franz Beckenbauer, Jupp Heynckes czy Vicente Del Bosque – w przyszłości znakomici szkoleniowcy. Co ciekawe, w 1998 roku ponoć mianowano go selekcjonerem reprezentacji RFN. Dokładnie na 17 godzin, tak mocne okazały się protesty członków DFB.
Mówi o sobie, że zawsze chciał być po prostu sobą. Ale jego chęć oznaczała bycie kontrowersyjnym. Inteligentny, marzący o skończeniu studiów. Piłka była ważna, ale daleko ważniejsze sprawy społeczno-polityczne. Kiedy podpisał profesjonalny kontrakt z Bayernem musiał przerwać studia pedagogiczne. Karierę zakończył w wieku 32 lat, mimo że fizycznie czuł się wspaniale i był tak naprawdę najważniejszym graczem FCB. Ale zakończył, bo ponoć pokłócił się z Uli Hoenessem. Tymczasem przez jakiś czas, już na sportowej emeryturze, pracował w różnych rolach w Bayernie Monachium. Ale znów – choć z Hoenessem przyjaźnili się od dekad (to w piwnicy obecnego szefa FCB Breitner ukrywał się przez 11 dni przed powołaniem do Bundeswehry), kiedy nie podobały mu się pewne aspekty funkcjonowania klubu, mówił o tym głośno i dosadnie. W pewnym momencie otrzymał zakaz wstępu na obiekty Bayernu.
Cały Paul Breitner. Kulturalny, barwny, lecz również wybuchowy i zawsze pod prąd. Pytany o gola w przegranym z Włochami finale MŚ ’82, wykonuje gest Kozakiewicza. Drugie miejsce nigdy się dla niego nie liczyło.
17
Tyle godzin był selekcjonerem reprezentacji RFN. Protesty członków DFB były zbyt mocne.
W turniej Euro 2024 świetnie wszedł młody Florian Wirtz, to był jego debiut, podobnie jak Bernda Schustera na Euro 1980 czy właśnie Paula Breitnera podczas mistrzostw Europy w 1972 roku. Zgodzi się pan z tym, że Niemcy potrzebują młodej gwiazdy futbolu, która w pewien sposób zbuduje i poniesie drużynę narodową?
Wydaje mi się, że pewne sprawy trzeba na początek wyjaśnić – mówi Paul Breitner. – Nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Florian Wirtz i Jamal Musiala są w tym samym wieku, Leroy Sane jest trochę starszy, w Hiszpanii jest młody Nico Williams, który robił na mnie ogromne wrażenie i jeszcze młodszy, raptem 16-letni, kiedy rozmawiamy, Lamine Yamal. Oni wszyscy są młodzi, to prawda, ale jednak są na różnych etapach. Zarówno Niemcy jak i Hiszpanie mają kilku graczy z młodego pokolenia, którzy już odgrywają poważne role w swoich drużynach. Oczywiście mogą się jeszcze rozwinąć, być jeszcze lepsi. Natomiast ja patrzę na generację piłkarzy inaczej. Do drużyny narodowej nie kupuje się zawodników. Losy, sukcesy, postawa drużyny narodowej zawsze zależą od tego, jakie pojawi się następne pokolenie. Często bywa tak, że przez rok, dwa, trzy nie trafia się żaden nadzwyczajny piłkarz, by nagle obrodziło. A dla mnie jedno pokolenie piłkarskie to są trzy lata. Jak w muzyce lub modzie.
Skoro o tym mowa, to nie był pan standardowym sportowcem. Interesował się właśnie muzyką, książkami, polityką, filozofią, kulturą, sprawami społecznymi, kinem. Czyżby futbol nie był wówczas dla pana najważniejszy?
Futbol nigdy nie odgrywał głównej roli w moim życiu. Kiedy miałem osiem lub dziesięć lat, uświadomiłem sobie, że jestem lepszy od wielu młodych ludzi wokół mnie, nawet tych nieco starszych ode mnie…
W jakim sensie lepszy?
Oczywiście piłkarsko. Mniej więcej kiedy miałem 13 lat zacząłem już poważne, konkretne treningi. Cztery razy w tygodniu. Dwa razy z piłką, dwa razy bez niej. Ćwiczyłem przede wszystkim moje ciało. Ale nie trenowałem wcale po to, żeby za dziesięć lat zostać mistrzem świata, ale żeby poznać dokładnie moje ciało, organizm, jego możliwości. Żeby zobaczyć, czy jeszcze mogę stać się lepszy, co mogę zrobić, by wskoczyć na wyższy poziom fizyczności. Obserwowałem uważnie samego siebie. Od 12. do 16. roku życia nie miałem żadnej kontuzji. Moje ciało było dobrze przygotowane do wysiłku i wyzwań sportowych. Wielu rówieśników już wówczas miewało problemy zdrowotne, ale nie ja.
Mając 16 lat stwierdziłem, że to jest to. Że mogę zostać zawodowym piłkarzem. Ale co było moją motywacją? Nie sława i sukcesy. Chciałem zostać profesjonalnym futbolistą, by zarobić pieniądze i móc sfinansować swoje studia.
Natomiast żebyśmy się dobrze zrozumieli – jako świadom posiadanego talentu chciałem i musiałem sprostać temu wyzwaniu. Cieszę się, że wykorzystałem talent, który otrzymałem i który z pewnością chciałoby mieć wielu. To był mój obowiązek, by nie zaniedbać tego. Natomiast do działania motywowała mnie w pierwszym rzędzie chęć nauki.
Pretekstem do naszego spotkania była oczywiście 50. rocznica mundialu w RFN i słynnego meczu na wodzie pomiędzy Niemcami a Polską, który zadecydował o wejściu do finału mistrzostw świata. Powiedziano już o nim i napisano chyba wszystko. Ciekawi mnie jednak, czy spotkał pan kiedykolwiek na swojej drodze szybszego skrzydłowego od Grzegorza Laty?
Nie.
Krótka, lapidarna, lecz wyczerpująca odpowiedź.
Z tym że w sumie to chyba nieźle sobie z nim radziłem. Pewnie dlatego, że co rusz ślizgaliśmy się na tej wodzie… Muszę też przyznać, że grający po drugiej stronie Robert (Gadocha – przyp. red.) też nie był powolny… Wiedziałem jednak, że muszę coś wymyślić, znaleźć jakąś receptę na nich, bo szybkością nade mną górowali. Obaj z pewnością byli wówczas w czołówce napastników na świecie.
Przy każdej okazji powtarza pan, że wówczas, na Weltmeisterschaft ’74, mistrzem świata zostali Niemcy, ale najlepszą drużyną była Polska.
I będę to powtarzał, aż umrę. To prawda, nie byliśmy wówczas najlepsi. Niemcy najlepszą drużynę mieli dwa lata wcześniej, w 1972 roku, kiedy wygraliśmy mistrzostwa Europy. W kontekście 1974 roku wszyscy mówią z zachwytem o Holandii, ale ona też nie była najlepsza! Polska była najlepsza, świetnie zbilansowana. Gdyby nie ulewa, gdybyśmy we Frankfurcie grali na suchej nawierzchni, nie wygralibyśmy z Polakami. Polacy ślizgali się na tej wodzie. My wiedzieliśmy, że się nie da tak po prostu grać w piłkę. Graliśmy więc na zasadzie: kopnij i biegnij. Te anormalne warunki ograniczały polskich zawodników. Chcieli grać futbol techniczny, tymczasem tak się nie dało. No cóż, często tak bywa, że nie zawsze turniej wygrywa najlepszy zespół.
No właśnie, bo to jednak reprezentacja RFN zagrała w finale i ostatecznie zwyciężyła. Pan wykorzystał rzut karny. Nie było wówczas chętnego de strzelania?
Kiedy sędzia odgwizdał faul i rzut karny, byłem blisko piłki. Wziąłem i ustawiłem. Potem strzeliłem, starałem się za dużo nie rozmyślać. Ja w tych trudnych sytuacjach, zawsze byłem mocno skoncentrowany.
O ten rzut karny zawsze będzie już pan pytany.
Kiedy już będę leżał na łożu śmierci i będzie to świadoma śmierć do tego stopnia, że będę wiedział, że właśnie odchodzę, że za pięć minut mnie nie będzie na świecie i kiedy przyjdzie ktoś i poprosi: „Paul, opowiedz o tym karnym, jak wtedy strzeliłeś gola Holendrom”, to oczywiście znów o tym opowiem, ale jeszcze zdążę przypomnieć i dodać, że to polska drużyna była w 1974 roku najlepsza.
Z tym że skoro rozmawiamy o tym golu w finale, to często zapomina się, że zdobył pan także bramkę w grupowym meczu z Chile. Równie ważną?
Nie mówiąc już o pięknej bramce zdobytej w meczu z Jugosławią. Natomiast gol z Chile był najważniejszym golem w moim życiu. Bez niego nigdy nie doszlibyśmy do finału. Nie byłoby karnego z Holandią, nie byłoby pucharu.
Największy pański sukces to zapewne właśnie mundial i rok 1974?
No tak, jako sportowiec zawsze powiem, że mistrzostwa świata w 1974 roku były moim największym osiągnieciem. Natomiast sukces można definiować różnie. Dla mnie sukcesem jest na przykład moja rodzina.
Po mistrzostwach w 1974 trafił pan do Realu Madryt. Dla wielu piłkarzy, a może i wszystkich, to jak spełnienie marzeń. W pana przypadku był to głośny transfer liczony w milionach niemieckich marek. Bayern Monachium już bez pana, wygrał Puchar Mistrzów w 1975 i 1976 roku. Pan zaś trafił w Realu na okres już po erze Di Stefano, Puskasa czy Gento, a długo przed pierwszymi Galacticos. Real, choć miał w składzie Netzera, Santillanę, Del Bosque i innych, nie był wówczas najlepszą drużyną w Europie. Nigdy nie żałował pan tej decyzji, zamiany Bayernu na Real?
Nigdy, nawet przez sekundę. To był piękny czas. Kiedy wyjeżdżałem nie mieliśmy z żoną jeszcze syna, ale były już dwie dziewczynki. A sportowo był to również bardzo owocny czas. W ciągu trzech sezonów mojego pobytu tam dwukrotnie zostaliśmy mistrzami Hiszpanii, zdobyliśmy Puchar Hiszpanii, natomiast w końcu podjąłem decyzję o wyjeździe i powrocie do ojczyzny. Mimo że Real zaproponował mi przedłużenie kontraktu o cztery lata, nie chciałem. To niczego by już nie zmieniło w moim życiu, gdybym dorzucił kilka trofeów na półkę. Czułem się w Realu jak w złotej klatce. Niby byłem piłkarzem wielkiego Realu, ale to były czasy generała Franco, nie mogłem studiować, prowadzić interesów. Żyłem tylko chwilą. Miałem wrażenie, że mnie to zwyczajnie ogłupia.
Słynął pan zawsze z wyrazistych opinii, a nawet wręcz trudnego charakteru. Czy w jakiś sposób rzutowało to na przebieg pańskiej kariery?
Na mnie, jako na piłkarza, na moją dyspozycję i klasę, nie miało to wpływu. Ale faktycznie – miałem i wciąż mam ciężki charakter. To się nie zmieniło. To z pewnością ma wpływ na ludzi, którzy nie respektują tego, że ktoś może mieć inne zdanie. Z tym że jeśli chodzi o moich przyjaciół, rodzinę, o najbliższe osoby, które przecież mają również wizję własnego życia, to ja nikomu niczego nie narzucam, pozwalam żyć zgodnie ze swoimi planami i przekonaniami.
Ale pan często zabierał głos na tematy społeczne, polityczne i pańskie opinie nie były popularne…
Pytano mnie o różne sprawy, a odpowiadałem zgodnie ze swoimi przekonaniami. Tylko tyle. A że moje zdanie było inne, niż oczekiwała większość, to trudno. Tak zostałem wychowany, by postępować zgodnie z własnymi przekonaniami. I nie miało znaczenia, że jestem piłkarzem. Pokazywałem siebie jako człowieka. Ludzie się dziwili, że piłkarz wypowiada się o polityce, że pozwala sobie na krytykę. Tymczasem uważam, że sportowcy powinni przedstawiać swoje opinie na temat różnych spraw.
Dlaczego tak długo trwał w pana przypadku rozbrat z drużyną narodową? Przerwa w występach trwała prawie sześć lat.
Kiedy trafiłem do Realu, zagrałem jeszcze dwa mecze w reprezentacji, w 1975 roku. W klubie szybko jednak przestawiłem się na inny, hiszpański styl gry. To było zupełnie coś innego niż w reprezentacji. Uznałem, że nie ma sensu na jeden dzień przestawiać się z powrotem na inne granie. Powiedziałem to kolegom z kadry. Że nie jestem w stanie tego zrobić. Że nie pomogę im w tej sytuacji, że muszą radzić sobie beze mnie.
Ale w końcu pan wrócił.
Najpierw do Bundesligi. Po krótkim pobycie w Brunszwiku wróciłem do Bayernu Monachium. Natomiast na powrót do drużyny narodowej namówił mnie Karl-Heinz Rummenigge, z którym wzorowo współpracowaliśmy w klubie. Powiedział jasno: „Przecież mundial będzie w Hiszpanii, twojej drugiej ojczyźnie, a finał na Santiago Bernabeu, twoim stadionie. Czemu nie chcesz tego przeżyć, rozkoszować się tym? Nie bądź głupi, wracaj”. Pytał raz – odmówiłem, drugi – również. Za trzecim razem się zgodziłem. Tylko dlatego, że te mistrzostwa miały być właśnie w Hiszpanii.
I w końcu dotarł pan na ten finał, na Santiago, nawet strzelił gola… Pewnie dla wielu piłkarzy na świecie tytuł wicemistrza globu jest czymś wspaniałym, ale podejrzewam, że nie dla pana?
Nigdy nie chciałem być pierwszym przegranym. Byliśmy wyczerpani półfinałową batalią z Francją. Przegraliśmy finał z Włochami, którzy pokonali nas fizycznością, zespołowością. Dla mnie więc rok 1982 się nie liczy, jest do zapomnienia. A gol w finale na Bernabeu? Kiedy podczas różnych wydarzeń przedstawiają mnie jako jednego z pięciu piłkarzy w historii futbolu, którzy zdobywali bramki w dwóch różnych finałach mistrzostw świata (Pele, Vava, Zinedine Zidane, Kylian Mbappe – przyp. red.), głośno protestuję, bo kiedy przegrywasz finał 1:3 nikogo nie obchodzi, że strzeliłeś gola.
W głośnej książce „Anpfiff” Toniego Schumachera, wasz legendarny bramkarz opisuje, że na zgrupowaniach kadry Paul Breitner palił papierosy i grał w karty, a na porannym treningu i tak był najlepszy.
To nie do końca prawda, bo jeszcze piłem alkohol.
Chciałem być delikatny. To kwestia genów czy wytrenowania organizmu?
Zawsze wychodziłem z założenia, że muszę dawać z siebie wszystko. Muszę być w porządku wobec kolegów z drużyny. Jeśli we wtorek paliłem, piłem i grałem w karty, a w środę na meczu czy treningu nie byłbym sobą, karałbym siebie i kolegów. To nie wchodziło w grę. Nie byłem przecież głupcem. Mało tego – im weselszy był wieczór, tym mocniej się forsowałem nazajutrz i tym lepiej wyglądałem na treningu.
Kiedyś powiedział pan w jakimś wywiadzie, że pierwsze 60-70 minut gry nie ma znaczenia, bo tak naprawdę liczy się ostatnie 15-20 minut. Ta teoria obowiązuje do dziś?
Oczywiście. To wtedy jest ten moment, kiedy twój organizm zmuszasz do skrajnego wysiłku. Jeśli jesteś profesjonalistą, to nie trenujesz po to, by móc grać na wysokim poziomie przez godzinę. Decydująca jest końcówka. Jeśli nie jesteś w stanie wówczas włączyć turbo, przezwyciężyć zmęczenia, obudzić się, to znaczy, że organizm jest chory. Zawsze starałem się przekraczać granicę wytrzymałości, by odwracać losy meczu w końcówkach. Mówiło się w Niemczech o słynnym szczęściu Bayernu. Nic podobnego. To nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Bayern z tego po prostu słynie, z tej gry do końca na dużej intensywności. Może nie w poprzednim sezonie, ale generalnie tak właśnie jest. Weźmy Bayer Leverkusen, który zdobył mistrzostwo Niemiec w ostatnich rozgrywkach. Strzelali gole w ostatnich minutach, często w doliczonym czasie gry, często gole decydujące. Szczęście? Nie, to jest siła!
Czyli słynne Bayern-Dusel, Deutschland-Dusel to zwykłe – mówiąc brzydko – bullshit?
Naturalnie. I powiem więcej, stawianie w ten sposób sprawy, to kwestia braku szacunku. Raz taka bramka na sam koniec meczu może oczywiście paść, ale jeśli pada seriami, w czwartym czy piątym meczu z rzędu, to trzeba się zastanowić czemu tak się dzieje. Czemu oni potrafią, a my nie, bo przecież szczęścia nie można mieć wiecznie.
Popularność? Jak pan sobie z nią radził?
Po pierwsze w moich czasach piłkarze nie byli jeszcze celebrytami. Było znacznie spokojniej niż obecnie. Mniej meczów, świat był wolniejszy.
Ale był pan osobą popularną nie tylko w Monachium czy Niemczech, ale właściwie na całym świecie.
Zgoda, lecz na pewno nie działało to tak jak teraz w przypadku gwiazd piłkarskich, choć nawet wówczas piłkarz cieszył się określonym statusem w społeczeństwie. O popularność natomiast nigdy nie zabiegałem. Właściwie to byłem nią zdziwiony, czasem zirytowany albo nawet zdumiony.
Kiedyś, na początku lat 80., czyli po moim powrocie do Bayernu z Realu, byłem z żoną i znajomymi w monachijskiej restauracji. Szef sali powiedział, że ktoś chciałby mnie poznać. Ponieważ zawsze starałem się być miły dla ludzi, zwłaszcza takich, którzy też są mili i kulturalni, powiedziałem: „OK, bardzo proszę, czemu nie?”. Chciałem podejść do tego człowieka, ale powiedziano mi, że on sam pofatyguje się do mojego stolika. No i przyszedł. To był Freddie Mercury.
Piękna historia.
Zwłaszcza, że uwielbiałem Freddiego i Queen już od wielu lat. Natomiast jestem osobą trzeźwo, racjonalnie myślącą. Nigdy nie gnałem za popularnością. Nie chciałem i nie chcę żyć na świeczniku. Właściwie potrzebowałem sporo czasu, by zaakceptować sytuację, że jestem osobą popularną, szeroko rozpoznawalną. Nie rozumiałem jak to możliwe, że o szóstej rano na lotnisku w Monachium pięćdziesiąt osób mi się przygląda, śledzi każdy mój ruch. Od 52 lat nie byłem na zakupach. Pamiętam, że kiedy bywałem, to ludzie przyglądali się, co kupuję, jakie produkty wybieram, jakim samochodem podjechałem. Dlatego przestałem chodzić do sklepów. OK, może w tym czasie robiłem samodzielnie zakupy w Stanach Zjednoczonych, ale to inna bajka, tam mnie nikt nie znał, nikogo nie obchodziłem.
Ceni pan sobie spokój?
Bardzo. Lubię spokojne życie na uboczu, nie zostałem stworzony do innego. Dlatego nawet nie chodzę na deptak w Monachium. W swoim życiu poznałem wiele osób ze świata sztuki, polityki, artystów. I mogę powiedzieć, że ci naprawdę wielcy nie potrzebują robienia wokół siebie show, mają w sobie skromność. Przecież Freddie Mercury nie powiedział: niech ten Breitner do mnie przyjdzie. On chciał podejść do mojego stolika, żeby się przywitać. Był skromny, wręcz nieśmiały i wyraźnie cieszył się z tego spotkania. Przypomina mi się również fajna historia z Glasgow. Byliśmy z Bayernem na meczu pucharowym, mieszkaliśmy w hotelu. Przyszedł menedżer hotelu i powiedział, że na zewnątrz czeka trzech facetów i chcą poznać mnie, Franza i Gerda. Zrobić sobie wspólne zdjęcie… Wyszliśmy do nich. Okazało się, że nie trzech, ale było ich pięciu. To byli The Rolling Stones. Niewielu ludzi ma okazję naprawdę poznać takie osobowości, a często okazuje się, że te mega gwiazdy to rozsądne, porządne, sympatyczne osoby.
Pewnie wszyscy pana o to pytają, ale ponieważ dla mnie pańska broda była wręcz emblematyczna, to muszę zapytać: czemu ją pan zgolił?
Miałem ją tylko przez pięć-sześć lat. Potem otrzymałem propozycję od koncernu kosmetycznego „Pitralon”, żebym dla celów reklamowych się jej pozbył i tak też zrobiłem. Po pół roku zresztą odrosła. Ale to nie była kwestia mojego image’u. Była to była, potem zgoliłem i już. Tak samo jak moje włosy, słynne afro. Moda, styl, wygląd, prezencja – to mnie nie zajmowało. No, chyba że dotyczyło to kobiet, wtedy było interesujące… Miałem po prostu bujne, kręcące się włosy, niesforne loki, więc poszedłem do fryzjera by coś z nimi zrobił, uporządkował je. Oddałem się w jego ręce i wyszło afro. Cała historia, bez żadnej ideologii. To nie był żart. Tak było mi po prostu wygodniej. Niech każdy żyje, tak jak chce. Taką wyznaję zasadę.