„W tej sytuacji naprawdę nie jest normalne, że tak zwyczajowo świadoma i turniejowa drużyna przegrywa trzeci raz z rzędu mecz otwarcia dużej imprezy!” – pisze o reprezentacji Niemiec Zbigniew Mucha.
Neuer i spółka sprawili negatywną niespodziankę. (fot. Reuters)
Tak się dziwnie składało, sam nie wiem dlaczego, że jako mały chłopiec lubiłem niemiecką piłkę. Ich kadra zawsze mnie interesowała, pamiętam pokolenie Matthaeusa i Klinsmanna, ale również Schumachera i Littbarskiego. Imponowała mi ich przewidywalność, niezachwiana pewność siebie i nigdy w zasadzie niezbywalna jakość. Jeśli trafiały się dołki (1984, 1994, czy choćby ten najpoważniejszy 1998-2000), to jednak były one dość krótkotrwałe i prawie zawsze flankowane medalami wielkich imprez.
W tej sytuacji naprawdę nie jest normalne, że tak zwyczajowo świadoma i turniejowa drużyna przegrywa trzeci raz z rzędu mecz otwarcia dużej imprezy! To także jest nienormalne, że mimo wielu pochlebstw jaki niemiecki system szkolenia zbiera od lat, Die Mannschaft na dobrą sprawę przegrała trzy ostatnie duże turnieje. Bo tak trzeba – mimo wszystko – potraktować zarówno fazę półfinałową Euro 2016 w wykonaniu ówczesnych mistrzów świata, jak i oczywiście grupową kompromitację podczas MŚ 2018 (ostatnie miejsce w zestawie z Koreą, Meksykiem i Szwecją!), jak i zaledwie 1/8 finału Euro 2020. Licząc półfinałową porażkę z Francją w 2016 roku na Velodrome, w dziewięciu ostatnich meczach na dużych turniejach Niemcy wygrali raptem dwa mecze. Przypomnijmy – ze Szwecją w Rosji po strzale rozpaczy Kroosa w 95. minucie i z Portugalią na ostatnim Euro po akurat świetnym występie. Reszta to jeden remis, uratowany zresztą z Węgrami w końcówce po uderzeniu Goretzki, i aż sześć porażek!
Ta z Japonią nie jest tak sensacyjna, jak przeciw Algierii 40 lat temu. Tamta oznaczała klęskę mistrzów Europy (w składzie m.in. z najlepszym piłkarzem Starego Kontynentu – Rummenigge) z mundialowym debiutantem. Wówczas jednak Niemcy ostatecznie dali radę, bo byli autentycznie silni, a w grupie mieli Austriaków… Dziś wydają się już bezbronni.
Rozegrali znakomitą, miażdżącą połówką przeciw Japonii, lecz albo rywala zlekceważyli i zbyt wcześniej zaczęli myśleć o kolejnym meczu, albo w ich szeregach jest więcej deficytów niż się powszechnie uważa, a brak środkowego napastnika nie jest wcale największym problemem. To już nieważne dlaczego Hansi Flick nie zabrał do Kataru Matsa Hummelsa (ponoć nie nadaje się do gry wyższym, agresywniejszym blokiem obronnym), czemu – nadający się – Niklas Suele złamał niczym amator linię spalonego, czemu Nico Schlotterbeck pozwolił uciec Takumie Asano i huknąć koło ucha Manuelowi Neuerowi, czemu zmiany zaproponowane przez trenera Hajime Moriyasu zmieniły bieg boiskowych wydarzeń, a Flicka nie wniosły nic. Ważny jest efekt.
Niemcy nie mieli specjalnie wysokich oczekiwań związanych z występem swojej reprezentacji w Katarze. Mundial też ich specjalnie nie grzał. Niemiecki korespondent „PN” Maciej Iwanow alarmował wręcz o bojkocie imprezy przez restauratorów i całe miasta oraz spodziewanej rekordowej frekwencji na jarmarkach bożonarodzeniowych, właśnie w porze transmisji z Kataru. Poza tym Niemcy wierzą , że ich drużyna osiągnie wysokość przelotową dopiero podczas domowego Euro 2026.
Być może za wcześnie jest już dziś ogłaszać pożegnanie czterokrotnych mistrzów świata z mundialem, bo pierwsza połowa z Japonią każe zachować pewną ostrożność w rachubach, ale jest to mimo wszystko wielce prawdopodobne. Wygrać z rozpędzoną i radosną Hiszpanią będzie trudno, a nawet jeśli się uda, to niewykluczone, że trzy drużyny w tej grupie mieć będą taką samą liczbę punktów, a wówczas zacznie liczyć się bilans bramkowy… Wychodzimy jednak za daleko. Hiszpania już w niedzielę może zakończyć te dywagacje.