Juras: Miałem w życiu dużo szczęścia, choć wiele głupich rzeczy zrobiłem
W Legii zakochał się w latach 90., choć wizytami na pierwszych meczach nie chwalił się w domu. Na trybunach jest do dzisiaj, ale z kibicami ogląda wspólnie tylko spotkania wyjazdowe, bo przy Łazienkowskiej 3 pełni rolę spikera.
Na razie jest to tylko sportowa emerytura, bo jeśli chodzi o liczbę obowiązków, mam ich z dziesięć razy więcej niż wtedy, kiedy łączyłem sporty walki z komentowaniem. Dużo się dzieje, ale mi się to podoba. Lubię być zajętym człowiekiem, mam mniej czasu na głupoty.
Trudno się było przestawić?
W końcowym etapie kariery sportowej łączyłem już wiele rzeczy, ciągnąłem kilka projektów równocześnie. Na szczęście zdałem sobie dość szybko sprawę, że kariera sportowca nie trwa wiecznie i dobrze jest sobie układać na bieżąco życie po jej zakończeniu. Miałem miękkie lądowanie, kiedy przeszedłem na sportową emeryturę. Komentuję walki, prowadzę program „Ninja Warrior” w Polsacie, wróciłem z podcastem „Jurasówka”, a dochodzą jeszcze inne tematy. Lekko się zapuściłem na tej emeryturze, ostatnio jednak wziąłem się za siebie, co też można śledzić w moich mediach społecznościowych.
UKŁADAM KALENDARZ POD LEGIĘ
Kiedy kilkanaście miesięcy temu żegnałeś się z KSW, przewinęło się sporo motywów legijnych.
Wychodziłem do klatki przy „Śnie o Warszawie”, ale prawda jest taka, że nie muszę mieć na sobie szalika Legii, bo jestem już i tak identyfikowany jako legionista, z czego jestem dumny. Przy okazji pierwszego KSW na PGE Narodowym dostałem wiele wiadomości od ludzi, którzy nie kibicują Legii, a i tak „Sen o Warszawie” śpiewali, aby mnie wesprzeć. To są takie momenty, kiedy łezka w oku się kręci, bo widzisz kilkadziesiąt tysięcy widzów, którzy chcą ci przekazać wsparcie. Tego nie da się opisać. Co do pożegnania, do dzisiaj mam ciarki na samą myśl o tym jak to wszystko wyglądało. Życzę każdemu, kto funkcjonuje w sporcie, aby doczekać się takiego pożegnania. Trudno było po tym wszystkim zasnąć. I nie chodzi o to, że balowaliśmy do późnych godzin. Po prostu adrenalina tak mnie trzymała, że nie mogłem bardzo długo zmrużyć oka.
Legia pomagała czy bardziej przeszkadzała w trakcie kariery w sportach walki?
Legia Warszawa jest integralną częścią mojego życia, jak pewnie dla większości chłopaków wychowanych w stolicy, jej okolicach czy w województwie mazowieckim. Do tej pory układam kalendarz pod mecze Legii. I wcale nie chodzi o to, że jestem spikerem na spotkaniach przy Łazienkowskiej, bo w poprzednich latach, kiedy nie pełniłem tej funkcji, wyglądało to identycznie. Chcę być na każdym meczu, choć nie zawsze się to udaje. Ostatnio jedno spotkanie przy Ł3 opuściłem, ponieważ miałem obowiązki w telewizji, których nie można było przełożyć. Ludzie w Polsacie zdają sobie sprawę, że tak funkcjonuję, ale niektóre gale po prostu muszę komentować i wtedy trzeba odpuścić mecz Legii. Rzadko się jednak to zdarza, nawet bardzo rzadko.
PEWNYCH RZECZY NIE DA SIĘ OSZUKAĆ
Bycie spikerem to zajawka czy praca?
Zdecydowanie to pierwsze! Dla mnie to nie jest praca, to jest wyróżnienie. Oczywiście, obowiązują mnie pewne zasady, regulaminy, muszę współpracować z wieloma podmiotami, ale dla mnie to jest przede wszystkim wielka frajda.
W rankingach spikerów wspólnie z Deobsonem nie zajmujecie czołowych miejsc.
Taki jest nasz cel, choć ostatnio go nie zrealizowaliśmy, bo zajęliśmy przedostatnie miejsce. To pokazuje, że cały czas jesteśmy zaangażowani i trudno nas okiełznać. Jesteśmy w trakcie meczu w pracy, ale pewnych rzeczy nie da się oszukać.
Kiedy Legia weszła do twojego życia?
Jeśli ktoś interesuje się piłką i jest z Warszawy lub okolic, czymś naturalnym jest poszukiwanie idoli właśnie na Łazienkowskiej. Pierwszy mecz zaliczyłem w 1994 roku, więc minęło mi niedawno 30 lat na stadionie. Wszedłem na trybuny na ostatni kwadrans – nie miałem biletu, a ochrona wpuszczała tych, co stali pod bramą, na drugą połowę, czasami na końcówkę. Graliśmy chyba w Pucharze Polski z GKS Katowice. Poczułem klimat, usłyszałem doping, już wiedziałem, że będę chciał się pojawiać w tym miejscu zawsze.
WBITY W BARIERKI
Kto cię zabrał na pierwszy mecz?
Starsi kumple. Zawsze trzymałem się z nieco starszym towarzystwem od siebie. Rodzicom powiedziałem, że idę na zajęcia sportowe do szkoły, ale torbę zostawiłem pod schodami i pojechałem na Legię. Dobrze, że wróciłem normalnie do domu bez przygód, bo takowe też się zdarzały.
Na przykład?
Po meczu derbowym z Polonią kilka lat później policja mnie zgarnęła na komendę przy Wilczej. Nic nie zrobiłem, ale była łapanka i wpadłem. Dużo się działo. To był pierwszy mój mecz „wyjazdowy”. Wtedy już rodzice wiedzieli, że chodzę na Legię.
Kiedy powiedziałeś rodzicom, że chodzisz regularnie na mecze?
Sprytnie to rozegrałem. Kilka miesięcy po pierwszym meczu zaproponowałem tacie, abyśmy wspólnie poszli na Legię, bo wszyscy z naszego osiedla chodzą, więc chyba warto. Kupiliśmy bilety na trybunę krytą, na Żylecie ponoć było niebezpiecznie. Prawda jest taka, że kiedy chodziłem z ojcem, to na krytą, ale kiedy tata nie mógł i jechałem sam na mecz, wybierałem Żyletę. Niejednokrotnie stałem i czekałem na drugą połowę, aby wejść za darmo, bo było krucho z kasą i jeśli tata nie dał pieniędzy na bilet, trzeba było szukać innych sposobów. Widziałem mecz Ligi Mistrzów ze Spartakiem Moskwa, ale chyba największy tłok był chwilę później na spotkaniu Pucharu UEFA z Besiktasem Stambuł, kiedy trybuny były przepełnione, byłem wręcz wbity w barierki. Nic nie pamiętam z boiska, ale na stadionie była taka atmosfera, że zbierałem szczękę z podłogi, kocioł niesamowity.
A pamiętasz pierwszy wyjazd za Legią poza Warszawę?
Łódź, mecz z Widzewem i salwa kamieni w Koluszkach, która nas przywitała. Jechałem pociągiem z całą ekipą, było ciasno, wcisnąłem się na półkę pod sufitem, co jest przeznaczona na bagaże. Wtedy trochę się stresowałem.
MIAŁEM W ŻYCIU DUŻO SZCZĘŚCIA
Adrenalina cię nakręcała?
Przeżyłem wszystkie ścieżki kibicowskiej kariery na Łazienkowskiej, kończąc jako spiker. Bardzo mi się to wszystko podobało i podoba do dzisiaj. To moje życie, niczego nie żałuję. Albo inaczej – żałuję tylko tego, czego nie zrobiłem. Prawda jest jednak taka, że to gdzie i kim jestem dzisiaj, zostało ukształtowano w dużej mierze przez Legię. To zbudowało mój charakter, bardzo mi pomogło w karierze sportowej.
Oberwałeś kiedyś przez Legię?
Nie zdarzyło się to nigdy. Nie poczułem strat fizycznych. Miałem w życiu dużo szczęścia, choć wiele głupich rzeczy zrobiłem. Tak się zawsze składało, że w odpowiednim momencie zapalała mi się lampka bezpieczeństwa i czułem, kiedy wycofać się z danej sytuacji.
CHCIAŁEM BYĆ BRAMKARZEM
Pochodzisz z rodziny piłkarskiej?
Piłka nożna całe życie przewija się w mojej rodzinie. Ojciec grał w piłkę, wujek reprezentował barwy Górnika Zabrze, futbol był od najmłodszych lat mi bardzo bliski.
Dlaczego nie zostałeś piłkarzem?
Chciałem! Moim idolem był Grzesiek Szamotulski, później Artur Boruc i podobnie jak oni, stałem na bramce. Uważałem, że bramkarz się wyróżnia na boisku – ma inny ubiór, inne zadania, dlatego zdecydowałem się na grę na tej pozycji. W juniorach Legionovii byłem jednak drugim bramkarzem, bo w pierwszym składzie wychodził grubawy syn kierownika drużyny. Funkcja drugiego golkipera niekoniecznie mi się podobała, zwłaszcza że to ja byłem lepszy. Trener był jednak innego zdania. Kiedy ja chodziłem na treningi piłkarskie, koledzy rozpoczęli przygodę w taekwondo. No i później zachęcili mnie na zmianę dyscypliny. Poszedłem na pierwszy trening i od razu zakończyłem karierę piłkarską, poczułem, że sporty walki to moje życie. Wkręciłem się błyskawicznie, choć na pierwszych zajęciach dostałem mocno w kość.
Nie marzyłeś, aby zagrać w Legii i jednak zostać przy futbolu?
Marzyłem, ale zdałem sobie sprawę, że nie będzie to możliwe. Jako małolat zbierałem autografy od piłkarzy Legii, choć jeden – właśnie Szamo – mi odmówił w dość prostych, męskich słowach: – Nie ślizgaliśmy się, gówniarzu, na jednym gównie. Pomyślałem wtedy, że będę lepszy niż on i to on przyjdzie do mnie po autograf. No i przyszedł, ale wtedy już byłem zawodnikiem MMA. Powiedział, że gdyby wiedział, na kogo wyrosnę, codziennie by mi dawał autograf. Mamy świetny kontakt, doskonale się dogadujemy.
Masz jakieś relacje z piłkarzami?
Całkiem sporo. Do dzisiaj mam kontakt też z zawodnikami, których już w Legii nie ma. Ostatnio przy okazji spotkania z Lugano na trybunach był Josue, jesteśmy cały czas na łączach. Bardzo mi podoba ten jego gen zwycięzcy. Regularnie wymieniam też wiadomości na przykład z Nemanją Nikoliciem.
Znasz się na piłce?
Wydaje mi się, że się znam, ale z takim przeświadczeniem żyje około 38 milionów ludzi w Polsce, szczególnie przy okazji meczów reprezentacji. A tak poważnie, lubię oglądać piłkę, analizuję, doceniam fajne akcje, piękne gole, choć najbardziej cenię na boisku defensywnych pomocników, którzy grają bezpardonowo jak robili to Roy Keane czy Gennaro Gattuso. W Polsce oglądam tylko mecze Legii, natomiast kiedy chcę obejrzeć wyższy poziom, włączam Premier League. Jestem fanem Manchesteru United, choć mecze tego zespołu częściej omijam niż spotkania Legii.
Dlaczego United?
Zakochałem się w tym klubie po finale Ligi Mistrzów w 1999 roku, kiedy w doliczonym czasie Manchester odrobił straty do Bayernu, wygrał 2:1 i triumfował w całych rozgrywkach. Miłość trwa do dziś.