Przejdź do treści
Jak Cruyffa przełożyć na Garbarnię

Polska Ekstraklasa

Jak Cruyffa przełożyć na Garbarnię

Ponad 20 lat w Ekstraklasie, 559 – najwięcej – w niej meczów. I nagle pustka, trzeba zaczynać wszystko od nowa. Pan trener Surma zaczął więc od czwartej ligi.



Ale postęp jest. Czwarta, trzecia i teraz druga liga – mianowicie Garbarnia. Więcej radochy z pracy czy wątpliwości: co ja tutaj robię?
Zdecydowanie radość, choć to kompletnie inny fach niż zawód piłkarza – mówi 43-letni Łukasz Surma. – To obecnie najbardziej optymalne miejsce dla mnie jako trenera. Wyniki osiągamy różne, fakt, natomiast od czasu do czasu udaje mi się przekazać chłopakom dokładnie to, co chcę. Ponieważ jeszcze nie zawsze, więc o pełnej satysfakcji nie może być mowy. Pozostaje szukanie dróg, którymi da się trafić do głów zawodników. 

Szuka ich pan na treningu?
Żeby tylko. Kiedyś trener Edward Lorens powiedział mi: „Dobrze wiem, że jak wrócisz do domu, może jeszcze przez godzinę pomyślisz o piłce, ale dzięki choćby fizycznemu zmęczeniu, szybko zapomnisz. Natomiast ja będę o tym wszystkim, czyli meczu, treningu, drużynie, myślał cały czas”. I tak właśnie jest. Nie zawsze bywa to fajne. Żona zwraca uwagę, że chwilami staję się nieobecny, gdzieś błądzę myślami. Zdaję sobie sprawę, że powinienem powiedzieć czasami: na to nie mam wpływu i koniec, kropka. Ale to trudne.

Kiedyś użył pan sformułowania: Garbarnia to wielki klub. Tak pan myśli, czy tak wypada mówić?
Podkreślam to w kontekście historycznym, ale celowo. Garbarnia to przedwojenny mistrz Polski, jej stadion odwiedzało kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi. To piękne tradycje, o których nie wolno zapominać. Trzeba je wręcz powtarzać i przypominać, żeby klub nie zginął. Tylko dzięki temu może przetrwać. Znamy wiele tworów piłkarskich, które miały sukcesy, bo miały pieniądze, ale nie miały historii, nic za nimi nie stało. Ich już nie ma.

A czy w związku z tą całą historią nie mierzy się pan przypadkiem z większą presją?
Trochę tak. Rozmawiam z prezesem i gdzieś wybrzmiewa pytanie: co zrobić, by było jak dawniej? A wiadomo, że oczekiwania nie są zawsze zbieżne z nakładami finansowymi. Niemniej próbować trzeba. W przyszłym roku Garbarnia obchodzić będzie stulecie istnienia. To trzeci klub Krakowa, ośrodka zasłużonego dla polskiego futbolu. Klub trochę neutralny, niezaangażowany w żadne wojny, na jego mecze przychodzą wszyscy, choć chyba więcej sympatyków Wisły. Wiem, że mnie też obserwują – czuję to.

Ma pan uprawnienia do prowadzenia drużyn Ekstraklasy?
Niedawno zdobyłem licencję UEFA Pro.

No więc tak: jest potężne doświadczenie zawodnicze, papiery trenerskie się zgadzają. Nie miał pan nadziei, może wręcz oczekiwań, że ta ścieżka zawodowa powinna być dla pana łatwiejsza?
Może i tak… Ale ja chciałem być zawsze i wyłącznie pierwszym trenerem. Nie chcę wyjść na zarozumialca, lecz jako zawodnik bardzo często pełniłem funkcję kapitana. Byłem przyzwyczajony, że pewne rzeczy przechodzą przeze mnie, że mam po prostu wpływ na niektóre decyzje. Dlatego chciałem być pierwszym… Poza tym Chorzów, to w jaki sposób zakończyła się w Ruchu moja kariera, trochę mnie przytłoczył. Nie tak to sobie wyobrażałem. Spadek, walka o zaległe wynagrodzenie… W pewnym momencie była mowa o asystenturze na Cichej, ostatecznie nie otrzymałem takiej propozycji. Przekonałem się, że nie zawsze jest tak, że piłkarz, który grał długo dla danego klubu koniecznie w nim potem zostaje. Owszem tak bywa w niektórych krajach, ale w Polsce to rzadka praktyka.

Ale może ta niechęć do asystentury to błąd? II trener w Ekstraklasie ma łatwiej. Często jako ten awaryjny przejmuje drużynę, natomiast z czwartej czy nawet drugiej ligi rzadko właściciele ekstraklasowych klubów wyciągają trenerów.
To kwestia mentalności, która się niestety nie zmienia. Z piłkarzami jest podobnie. Tymczasem ja mam w składzie zawodnika z czwartej ligi. Wyżej panuje przekonanie, że tam, na dole, nie dzieje się nic dobrego. Bo Ekstraklasa jest jak kokon. Sam w nim tkwiłem i było mi dobrze. Teraz widzę wyraźnie, że piłka nożna również jest w niższych ligach – piłkarze mają swoje cele, trenerzy i prezesi swoje ambicje.

A pan chce trenerką coś udowodnić?
Nie wiem czy udowodnić, może zrekompensować ten nieoczywisty, nieudany koniec kariery. Bo jakiś niedosyt pozostał.

Tyle meczów, tyle lat, ale… 
Ale zawsze pozostaje jakieś ale? No zbyt wielu trofeów nie uzbierałem – prawda. Mistrzostwo Polski z Legią, Puchar Ligi z Maccabi Hajfa. Niby niewiele. Ale jest też pokaźny zestaw medali, a te dwa brązowe zdobyte z Ruchem ważą więcej, niż niejedno mistrzostwo Polski. Jest pewnie w polskiej lidze sporo zawodników, choćby w Legii, którzy mogą mieć kłopot z przypomnieniem sobie ile razy byli mistrzami Polski. Ja wszystkie swoje medale pamiętam. Dziś Legia ma 14 tytułów na koncie, kiedy ja przychodziłem na Łazienkowską, miała siedem, nie była wówczas tak oczywistym hegemonem jak dzisiaj. To zresztą znak czasów. Piłka się spolaryzowała, bo pieniądze zrobiły różnicę. Czy Bayern albo Juventus, albo właśnie Legia na rodzimym podwórku, zdobywały wcześniej tytuły aż takimi seriami?

Nie łapie się pan na myśli, że przy nim błyszczeli inni, że mimo pięciu i pół setki meczów nikt nie zapamiętał ani jednej akcji Łukasza Surmy?
Spokojnie, strzeliłem ponad dwadzieścia bramek, miałem kilkadziesiąt asyst, ale pełniłem inną rolę na boisku i najwięcej miałem asyst drugiego stopnia, jak mawia Remek Jezierski. Od tego jest właśnie pomocnik – ma pomagać innym znaleźć się w dogodnej sytuacji. Nie mam w związku z tym żadnych kompleksów. Proszę spojrzeć na grę Xaviego, jaką rolę pełnił w Barcelonie i reprezentacji, ilu piłkarzy mogło błyszczeć i rosnąć tylko dlatego, że on był na boisku. Nie porównuję się – to oczywiste. Ale pewną skalę można zastosować. Nie miałem dryblingu, brakowało szybkości kierunkowej, ale zawsze starałem się brać ciężar gry na siebie, dawać czystą piłkę partnerom. Tacy pomocnicy jak Dżikija, Woś, Burkhardt, Starzyński czy Paweł Nowak powiedzą coś na ten temat. Chyba dołożyłem cegiełkę do tego, że rozgrywali często najlepsze sezony w karierach.


Rzeczywiście praca trenera zmienia człowieka?
W wielu aspektach. Nabierasz cierpliwości, pokory, tłumienia emocji. Ile razy we mnie coś buzuje, ale wiem, że niepotrzebną reakcją mogę zabić pewność siebie zawodnika. Wydawało mi się, że łatwiej będzie pewne rzeczy podopiecznym przekazać. Że wystarczy trening podbity pogadanką i filmem wideo, tymczasem nie wystarcza. 

To kwestia poziomu, jakości materiału ludzkiego.
Niekoniecznie. Jestem akurat pozytywnie zaskoczony graczami, których mam do dyspozycji. Zresztą, znajdujemy się tak naprawdę na tym samym etapie – oni drogi piłkarskiej, ja trenerskiej. 

U pana dochodzi kwestia odpowiedzialności. Łatwo w niższej lidze przekonać młodego człowieka, by rzucił robotę i poświęcił się piłce?
To jest problem. Pytam ostatnio chłopaka w klubie: „Idziesz na studia?”. A on, że nie, że widzi we mnie, w mojej karierze, inspirację dla siebie. I co mam mu powiedzieć? Przecież wiem, że w najlepszym razie tylko kilku się przebije, że często droga piłkarska prowadzi donikąd. A z drugiej strony bez całkowitego poświęcenia się sprawie, żaden z nich nie trafi na wymarzony poziom. Trochę błędne koło. 

Ma pan jakiś trenerski wzorzec czy raczej musiałby ulepić szkoleniowego „potwora” składającego się z cech wielu trenerów?
Charyzmę wziąłbym od Lorensa. Miał niesamowity posłuch w szatni, jasno komunikował się z zespołem, a to wcale nie jest takie łatwe, jak się pozornie wydaje. Orest Lenczyk poza wieloma innymi wspaniałymi cechami, to mistrz przygotowania fizycznego. Od trenera Waldemara Fornalika chętnie „kupiłbym” spokój. Mecz z Jagiellonią – przegrywaliśmy 0:1, wcześniej zaś przegraliśmy trzy kolejne spotkania, to było czwarte. Zerkaliśmy na ławkę. Od trenera bił spokój, jakieś niezmącone przekonanie i wiara, że to, co robiliśmy na treningach, musi przynieść efekt. Podobnie zresztą w tym sezonie było z Piastem, który był na dnie, ale ani trener Fornalik, ani nikt w klubie, nie panikował. No a tamten mecz z Jagą wygraliśmy 5:2…

Lorens, Lenczyk, Fornalik – to wszystko szkoła chorzowska. Dalej pan nie sięga?
Mógłbym, ale po co? Czasem, kiedy chcę obejrzeć dobrą piłkę, spojrzę na Barcelonę Johana Cruyffa, na trójkę w ataku Stoiczkow – Romario – Laudrup. Jak grają, poruszają się, kreują. No ale jak to przełożyć na realia Garbarni? To zagadnienie na grubą książkę.

Mówiąc o trenerskich figurach, zdarzało się panu ciepło wypowiadać o Franciszku Smudzie. W modzie jest raczej nie mówić o nim w dobrym tonie.
Z tym, że jego liczby powinny dawać do myślenia. To nie jest tak, że miał zawsze dream team. A nawet jeśli pracował z topowymi zawodnikami, sztuką jest sprawić, by wszyscy bez szemrania brali się do ciężkiej roboty, a właśnie solidny trening jest podstawą wszystkiego w futbolu. Smuda potrafił każdego zagonić do roboty.

Po dwudziestu paru latach w zawodowej piłce, kiedy już się z tym skończy, co się czuje? 
Pustkę. Czegoś brakuje. Zmęczenia, treningu, adrenaliny. Wszystkiego chyba po trochu. 

W związku z tym naprawdę chciał pan zostać wuefistą?
Tak, był taki pomysł. Studia na AWF rozpocząłem już jako dziewiętnastolatek, jeszcze w Wiśle Kraków. Teraz chciałem do tego wrócić. Ciągnęło mnie też do piłki młodzieżowej, dziecięcej. Zastanawiałem się nad otworzeniem szkółki piłkarskiej i dopiero potem wrócić do pracy z dorosłymi piłkarzami, ale… nie wytrzymałem.

Zerknąłem na mistrzowski skład Legii z 2006 roku. Niektórzy pozostają w klubie – Mucha, Kiełbowicz, niektórzy jeszcze grają – Rzeźniczak, inni poszli w trenerkę – Magiera, Vuković, w media – Rosłoń, skauting bądź menedżerkę – między innymi Kucharski, prezesują związkom piłkarskim – Poledica, zajęli się egzorcyzmami i zmagają z demonami innych, jak Szałachowski lub ze swoimi, jak Janczyk. Rozmaicie układały się wasze losy.
To prawda, ale jednak zdecydowana większość pozostała przy futbolu, a to wcale nie jest norma w innych klubach. To były jednak, mam wrażenie, duże osobowości. 

Jak patrzy pan na dzisiejszych piłkarzy, to co najbardziej dziwi?
Nie wiem czy dziwi, ale uderza ich pewność siebie. Nie mają kompleksów, czują się Europejczykami. Kiedy ja wyjeżdżałem zagranicę, po trzech kilometrach siedziałem już z nosem przy szybie autokaru na zasadzie: „ty, zobacz, co to za samochód?”. Dla mnie mecz pucharowy z Interem Mediolan był przeżyciem i świętem. Teraz to wszystko normalnieje, powszednieje. Natomiast jak wchodzę do klubu i słyszę, że każdy niezależnie od wieku i osiągnięć ma już własnego menedżera oraz trenera personalnego, trochę mnie to śmieszy.

A poziom przygotowania ogólnosprawnościowego nie zaskakuje?
Owszem, zwłaszcza kogoś takiego jak ja, który w szkole trenował różne dyscypliny, który przechodził całe cykle u pana Lenczyka. Jeśli chcemy zawodnika na pięć, czy dziesięć lat, OK., to może się udać. W tym kierunku idzie futbol – krócej, ale intensywniej. Ale nie łudźmy się, że wychowamy piłkarzy, którzy mogą grać przynajmniej przez 10 lat regularnie i na równym poziomie, bo bez ogromnej bazy sprawności ogólnej tak sie nie da. Tymczasem w Polsce trening ogólnorozwojowy został zaniedbany straszliwie, a dziesięciolatkom wpycha się do głowy zagadnienia taktyczne, podczas gdy oni powinni dopiero cieszyć się sportem, piłką, idolami…

Mają ich?
Mam dwóch synów – młodszy trenuje w Wiśle, starszy jest w kadrze Garbarni – i oni mają idoli: Messiego, Ronaldo… Czasem próbuję ich ukierunkować na innych, na Xaviego, Iniestę, na piłkarzy polskich, ale na próżno. Zresztą nie jestem pewien, czy oni takiego Messiego traktują jak idola, w ten sam sposób, w jaki ja odbierałem Diego Maradonę. Bo to był ostatni z wielkich, ostatni z pokolenia zupełnie niedostępnego zwykłym kibicom. Wysiadał z samochodu, cyknęli mu zdjęcie, chwila prywatności, ale potem zostawało już tylko boisko. Był odgrodzony od ludzi. Dziś ci najwięksi są niemal na wyciągnięcie ręki, udzielają się na facebooku, twitterze, piszą i gadają, wrzucają prywatne zdjęcia. Są uczłowieczeni, normalni. Ale czy to takie fajne?

ZBIGNIEW MUCHA

WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 50/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024