Przejdź do treści
El Clasico na Camp Nou

Ligi w Europie La Liga

El Clasico na Camp Nou

Przy okazji zwarcia hiszpańskich gigantów zwykle pisze się i mówi, że Barca i Real to dwa wyjątkowo silnie, może najmocniej na ziemi, nienawidzące się kluby, reprezentujące dwa zupełnie różne pod każdym względem światy. Ale w rzeczywistości jest inaczej: gdy wziąć całą rzecz pod lupę, okazuje się, że są to przedsiębiorstwa od dawna połączone taktycznym sojuszem wymierzonym w całą resztę.

LESZEK ORŁOWSKI

Zanim więc najpierw tu zapowiemy, a potem przed ekranami telewizorów będziemy emocjonować się w niedzielne popołudnie najlepszym, a w każdym razie najsłynniejszym piłkarskim meczem na świecie, warto sobie uświadomić, jak to jest naprawdę z tymi madrycko-barcelońskimi relacjami. 

DWIE GŁOWY SMOKA

Joan Gaspart, prezydent Barcelony w latach 2000-03, był ostatnim romantykiem na tym stanowisku. Przy czym romantyzm w tym przypadku należało rozumieć specyficznie: jako nienawiść do klubu odwiecznego rywala Barcy przedkładaną nad wszystko inne, z interesem finansowym na czele. On naprawdę gotów był, w przenośni, obciąć swojemu klubowi rękę pod warunkiem, że wrogowi amputowano by dwie. Dla niego, człowieka urodzonego w 1944 roku, wciąż istotne było to, że w Barcelonie i okolicach Real utożsamiano z reżimem frankistowskim gnębiącym Katalonię i traktowano jako jego sportowe ramię; on sam go tak postrzegał. W klubie z Madrytu jego odpowiednikiem, czyli człowiekiem pogardliwie traktującym Katalonię i wcale się z tym niekryjącym, był rządzący jeszcze wcześniej, bo w latach 1985-95, Ramon Mendoza. Razem z kibicami krzyczał podczas El Casico: „polaco el que no bote!” – „kto nie skacze, jest polaco”, przy czym Polakami nazywano mieszkańców Katalonii. 

W zasadzie wszystkie incydenty bezrozumnej, spontanicznej niechęci i nienawiści między sternikami dwóch wielkich klubów, jakie przytaczane są do dziś przy okazji kolejnego El Clasico, dotyczą czasów kadencji Mendozy i Gasparta bądź dawniejszych. Po nich przyszli technokraci niekierujący się emocjami. Jeśli oni manifestowali pogardę czy wrogość wobec odwiecznego rywala, to wyłącznie taktycznie, by zyskać poklask socios swojego klubu. Ci oczywiście nadal swoje wiedzieli i swoje krzyczeli, ale trzeba stwierdzić, że w obecnym stuleciu z każdym rokiem krzyczą coraz ciszej. Do nich też bowiem dotarła już prawda, że Real i Barcelona nie tylko są na siebie skazane i upadek czy poważne kłopoty jednego z tych klubów zwiastowałyby problemy drugiego, ale i że we dwójkę, zgodnie działając, terroryzują wszystkie pozostałe hiszpańskie kluby. Real i Barcelona stały się kilkanaście lat temu wspólnikami i pozostają takimi do dzisiaj. Są jak… nie, polskie analogie tu pomińmy: jak Demokraci i Republikanie w USA, torysi i wigowie w dawnej Anglii, Hiszpanie i Portugalczycy w świecie u progu ery kolonialnej. Podzielili świat między siebie i dbają, by nikt inny w ich rozgrywkę się nie wmieszał. Jeśli chodzi o Hiszpanię, to dopiero w 2013 roku Atletico, gdy trenerem został Diego Simeone, zakrzyknęło, niczym francuski król Franciszek na wieść o ustanowieniu przez papieża duopolu Hiszpanii i Portugalii na zdobywanie zamorskich terytoriów: „Pokażcie mi testament Adama!”. 

Czy Real i Barca naprawdę się nienawidzą, czy też tylko taką nienawiść udają, trzeba zapytać nie fanów tych drużyn, którzy oczywiście odpowiedzą twierdząco, lecz kibiców innego zespołu, na przykład Atletico. Przebadałem tę sprawę, przygotowując książkę „Atletico Madryt. Cholo Simeone i jego żołnierze”. Napisałem tam tak: „Według (…) fanów Atletico, Real i Barca manifestują nienawiść wobec siebie, ale tak naprawdę działają wspólnie, by utrzymać dwuwładzę w Hiszpanii. Są z nimi zblatowani szefowie federacji, szefowie LFP, sędziowie, właściciele konsorcjów medialnych i dziennikarze, wielkie firmy mogące być sponsorami, a nawet politycy. Czasami bardziej sprzyjają jednemu, czasami bardziej drugiemu klubowi, ale przede wszystkim mają dbać o to, by nie pojawił się jakiś trzeci, który zakłóciłby biznes, bo obecny model postrzegany jest jako jedyny możliwy i rentowny. Mora (Miguel Mora, w książce „El ano de nuestras vidas”) pisze, że liga hiszpańska to dwóch tańczących ze sobą gigantów i osiemnastu przygrywających im mariachich. Terminarz rozgrywek jest układany pod Real i Barcę – gdy mają przed sobą lub za sobą bój w Lidze Mistrzów, w Primera Division grają ze słabszymi rywalami. Simeone także nie jest daleki od wyznawania tej spiskowej teorii dziejów. Pewnego razu powiedział na konferencji prasowej: »Przecież wy wszyscy potrzebujecie, by Real i Barca zawsze były na górze«”.

Oczywiście, chodzi o pieniądze, przede wszystkim od telewizji. Za sezon 2012-13 Real dostał 163 miliony euro z tytułu praw do transmisji, Barca 150, a Atletico tylko 46. Potem Enrique Cerezo, prezydent Atletico, stanął na czele buntu reszty klubów, grożących, że jeśli takie dysproporcje nadal będą się utrzymywać, po prostu odmówią gry w lidze i giganci nie będą mieli z kim rywalizować. Florentino Perez i Sandro Rosell doszli do wniosku, że 38 ligowych klasyków w sezonie to byłaby jednak dawka samobójcza i dziś podział telewizyjnego tortu wygląda inaczej, bardziej sprawiedliwie. Nie zmienia to jednak faktu, że Real i Barca postrzegane są przez wszystkie pozostałe hiszpańskie kluby jako dwie głowy tego samego smoka, które nawet jeśli czasami kąsają się nawzajem, to przecież przede wszystkim współpracują w dziele pożerania innych. 

To tyle tytułem wstępu. Po kolejne przykłady tego, w jaki sposób Real i Barca, działając ramię w ramię, starają się niszczyć wszystko, co stara się wyrosnąć dokoła nich, odsyłam do swojej książki. Teraz rzut oka na sytuację w obu zespołach przed niedzielnym meczem. 

BARCA SŁABA W OBRONIE

Barcelona ma swoje problemy. Przed sobotnim starciem z Sevillą wydawało się, że najpoważniejszym w obliczu klasyku będą kontuzje stoperów: Samuela Umtitiego i Thomasa Vermaelena. W tej sytuacji Ernesto Valverde jest skazany na parę: Gerard Pique – Clement Lenglet. Obaj zaś prezentują wyjątkowo nierówną formę, choć akurat przeciwko Sevilli zagrali bardzo dobrze. Co do wychowanka klubu, to jego kibice życzą mu w tej chwili tylko tego, by jak najszybciej zrealizował swoje marzenie i został prezydentem Barcy, bo na pewno bardziej by się jej przysłużył w gabinetach niż na boisku. Popełnia tak wiele prostych błędów, że gdyby nie był tym, kim jest, już dawno straciłby miejsce w składzie. Zrezygnował z reprezentacji, ale za to lata po świecie, promując wymyślony przez siebie nowy tenisowy Puchar Davisa. Lenglet dla odmiany adaptuje się do gry w Barcelonie, co polega na tym, że uczy się radzić w sytuacjach, gdy wszyscy pognali do przodu, on został sam, a tu idzie kontra rywali i najlepiej byłoby się rozdwoić i pobiec w dwa miejsca naraz. Wbrew pozorom temat jest do ogarnięcia, tylko trzeba przywyknąć.

Jednak sprawę defensywy usunęła w cień kontuzja Leo Messiego, doznana w minioną sobotę. Gwiazdor najpierw zaliczył asystę i strzelił gola, a potem, upadając, zepsuł sobie łokieć i będzie pauzował przez trzy tygodnie. Poprzednio zabrakło go w El Clasico 11 lat temu, w grudniu 2007 roku. 

Przed przerwą na mecze reprezentacji Messi był jedynym bodaj, obok bramkarza, zawodnikiem, z którym nie ma problemów w lidze. Dziś na 23 ligowe gole swego zespołu ma bezpośredni udział w 12 (7 goli + 5 asyst). – Bez niego Barca byłaby w tabeli dziesiąta – powiedział w tych dniach znany argentyński trener Angel Cappa. Przekonamy się w niedzielę, jak brak asa wpłynie na postawę Katalończyków. W gorszej formie, przynajmniej jeśli porównać jego dorobek bramkowy z tej kampanii z osiągnięciami z poprzednich, znajduje się Luis Suarez. Ale Urugwajczyk coraz bardziej staje się u boku Messiego tym, kim u boku Cristiano przez całe lata był Karim Benzema, czyli pomocnikiem snajpera. Dowodzi tego statystyka asyst wykonanych w lidze od sezonu 2015-16, czyli od dołączenia LS do Barcy. Otóż, mając 45 otwierających podań, jest najlepszy w całej lidze. Tuż za nim plasuje się sam Messi (42), ale kolejni: Toni Kroos (29), Koke (26) i Antoine Griezmann (25) znajdują się już daleko. 

Dzięki kontuzji Messiego w jedenastce zagra Ousmane Dembele, będący w niezłej formie, ale z powodów taktycznych wyrugowany z jedenastki na rzecz Arthura Melo. Młody Brazylijczyk rozkręca się z meczu na mecz. Niedawno pochwalił go rodak, Philippe Coutinho, mówiąc: – Staje się motorem naszego zespołu, sprężyną nakręcającą cały mechanizm. Mówimy o gwieździe futbolu… 

Dla Arthura mecz z Realem, jeśli rzeczywiście dostanie szansę, może być przełomem w karierze. Jednak Valverde na pewno do końca będzie się zastanawiał, kto ma być trzecim, obok Sergio Busquetsa i Ivana Rakiticia, pomocnikiem: Arthur, Sergi Roberto (na prawej obronie zagra raczej Nelson Semedo) czy może… Arturo Vidal. 

Powoli cichnie sprawa Chilijczyka. Kiedy sprowadzano go latem za małe pieniądze, kibice byli zadowoleni, że oto trafia do klubu piłkarz znakomity, zadaniowy, z charyzmą i charakterem. Niestety, Arturo okazał się prawdziwą bombą. Z góry było wszystkim wiadomo, że przeznaczono mu rolę rezerwowego, ale on sądził, że stanie się inaczej i szybko pokaże, jaki jest wspaniały. Nie pokazał, nie wygryzł nikogo ze składu, co wpędziło go we frustrację. Po meczu z Valencią zaćwierkał coś o bezsensie walki z judaszami. Znalazł się na cenzurowanym, skrytykował go odpowiedzialny w klubie za transfery Pep Segura. Jednak ostatnio Vidal ogłosił, że zamierza z całych sił walczyć o swoje miejsce w zespole na boisku, a nie poza nim. 

REAL SŁABY W ATAKU

Real także ma kłopot z defensywą. Harry Kane pokazał Luisowi Suarezowi, jak należy tańczyć z Sergio Ramosem. Choć gole w meczu Hiszpania – Anglia strzelali inni, właśnie zachowania snajpera Tottenhamu były kluczowe. Kapitan Realu jest w niewiele lepszej formie od Pique i też już chyba powinien zrezygnować z gry w reprezentacji. Nacho zaś sprawia wrażenie zawodnika, któremu właśnie skończył się krótki szczyt kariery: powoli wraca tam, gdzie był trzy lata temu, czyli w piłkarską szarość. Varane od dawna nie grał tak źle jak ostatnio: w spotkaniu z Levante zawalił przy obu golach. Po tym meczu Florentino Perez najpierw naradzał się, co robić, z Sergio Ramosem, a potem odbył długą rozmowę z Julenem Lopeteguim. Ponoć trener dostał jeszcze jeden kredyt zaufania, ale z pewnością już ostatni. 

Plotki, plotki, plotki… Gdy taki zespół jak Los Blancos wpada w dołek, pojawiają się jak stado szarańczy, psując atmosferę. Teraz też było ich wyjątkowo dużo. Jedna z nich głosiła, że Lopetegui stracił poparcie piłkarzy, którzy po prostu ocenili go jako zbyt słabego szkoleniowca, by nimi zarządzać. Zresztą już gdy był zatrudniany, malkontenci zastanawiali się, czy niezbyt udana kadencja w FC Porto – jedynym poważnym klubie, w którym pracował – to wystarczające doświadczenie, by obejmować taki topowy zespół jak Real? W każdym razie nikt nie wyobrażał sobie pozostania Baska na stanowisku w razie, gdyby w całej sekwencji meczów między 20 a 28 października nadal zespołowi się nie wiodło. 

Jeszcze przed sobotnim starciem z Levante włoski dziennik „Corriere dello Sport” doniósł, że Florentino Perez przygotowuje zmianę trenera, na wypadek, gdyby Lopetegui nie potrafił podźwignąć zespołu z kryzysu. Opcją tą jest Antonio Conte, z którym Florentino Perez miał się skontaktować i uzyskać jego odpowiedź afirmującą. Według tejże gazety Conte mógł objąć Real już latem, jednak wtedy miał jeszcze ważny kontrakt z Chelsea i chociaż jego los był przesądzony, nie chciał sam się podawać do dymisji, lecz poczekać, aż zostanie zwolniony, by nie stracić odszkodowania. 

Lopetegui na razie ocalał, ale jeśli Real nie wygra w Lidze Mistrzów z Viktorią Pilzno, w El Clasico zespół może poprowadzić już kto inny. Baskowi, zatrudnionemu po tym, jak pięciu innych trenerów odmówiło Perezowi, oczywiście nikt w Madrycie źle nie życzył. Jego wybór na trenera, mimo wspomnianych zastrzeżeń dotyczących CV, został przecież przyjęty dobrze. A przecież jeszcze na ołtarzu kontynuowania sukcesów przez Real zostało złożone mistrzostwo świata reprezentacji Hiszpanii, gdyż, jak dziś już można z całą pewnością stwierdzić, La Roja straciła szanse na sukces w Rosji wraz z odejściem Baska. Dlatego też jak na zesłanie Ducha Świętego czekano w stolicy Hiszpanii na powrót do zdrowia Isco. Zawodnik często sadzany na ławce, gdy mieli zagrać Modrić, Kroos i Casemiro oraz trzech napastników, teraz miał odnowić oblicze zespołu. Jego powrót do zdrowia przebiegał pomyślnie, natomiast obawiano się o Garetha Bale’a, który opuścił przedwcześnie zgrupowanie reprezentacji Walii z powodu bólu pachwiny. Obaj zagrali z Levante i obaj zawiedli.

Gol Marcelo w meczu z Levante zakończył trwającą osiem godzin i minutę passę bez zdobytej bramki, drugą najgorszą w historii klubu. Jednak nie oznacza oczywiście rozwiązania problemów z atakiem. Zrazu gazety koncentrowały się, analizując zagadnienie, na Karimie Benzemie, pisząc, że to już ostatnie z licznych „żyć” Francuza w Realu, że jeśli teraz szybko nie odzyska strzeleckiej dyspozycji, to już zimą zostanie wywalony z klubu na zbity pysk. Jednak im dłużej trwała przerwa w rozgrywkach klubowych, tym zaczęto sięgać niżej. W końcu dokopano się do dotychczas nietykalnych: Luki Modricia i Toniego Kroosa. Istotnie, obaj grali wczesną jesienią raczej jałowo, bardziej hamując rozwój akcji swego zespołu niż posuwając je do przodu. Zauważono na przykład, że Niemiec równie fatalnie jak ostatnio w klubie spisywał się w meczach swej drużyny narodowej z Francją i Holandią. Modrić także nie pokazał niczego szczególnego w meczu Chorwacji z Anglią, po czym uzyskał zwolnienie z towarzyskiego starcia z Jordanią, by szybciej wrócić do klubu i przygotować się do sądnego tygodnia, czyli meczów Realu z Levante, Viktorią Pilzno i Barceloną. Pierwszy z nich znów się Los Blancos nie udał…

HIERARCHIE CELÓW? 

Od początku sezonu cała Hiszpania powtarza, że w tym sezonie dla Barcelony liczy się przede wszystkim Liga Mistrzów, zaś Real najbardziej pragnie zdobyć mistrzostwo Hiszpanii. Forma Barcy na przełomie września i października, czyli efektowna wygrana z Tottenhamem w Londynie umiejscowiona pomiędzy ligowymi niepowodzeniami, jakby potwierdzała prawdziwość pierwszej części tej tezy. Natomiast Real nie potrafił strzelać goli na żadnym z frontów. Oczywiście, mecz na Camp Nou można będzie oglądać przez ten pryzmat, analizując, czy mianowicie to gościom przypadkiem nie zależy bardziej na zwycięstwie, jednak niedawno zwolennikom swoistego, niezawartego, ale wirtualnie istniejącego paktu gigantów o podziale łupów kubeł zimnej wody wylał na głowy Gerard Pique. Stoper Barcelony przytomnie zauważył, że jego drużynie wygrywanie krajowej ekstraklasy w ostatnich latach bynajmniej nie przeszkadzało w odnoszeniu triumfów w Champions League, a wręcz przeciwnie: w 2006, w 2009, w 2011 i w 2015 Barca zdobywała podwójną koronę. Wniosek jest taki, że jeśli ekipa z Katalonii ma dobry sezon, to wygrywa wszystko, a jeśli słaby – to może nie wygrać niczego. Żadne gospodarowanie siłami nie wchodzi w grę, nie ma miejsca. 

Dawno nie było El Clasico bez Cristiano Ronaldo i Messiego, dawno oba zespoły naraz nie przystępowały do tego starcia w tak zawikłanej sytuacji. Emocje będą jednak tylko tym większe! Mecz odbędzie się w niedzielę o 16.15, a skomentuję go wraz z Rafałem Wolskim dla Canal+ Sport.

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024