Tomas Pekhart pół roku temu nie przedłużył kontraktu z Legią Warszawa. Do stolicy wrócił bardzo szybko po niezbyt udanym pobycie w Turcji. Miał być wysoki kontrakt, a jest sprawa w FIFA – przez sześć miesięcy otrzymał… jedną pensję.
Jak minęły pierwsze dni po powrocie do Polski?
Intensywnie, bo poza sprawami sportowymi, muszę też ogarnąć te prywatne – mówi Pekhart. – Muszę znaleźć nowe mieszkanie. Na rynku jest ciężko, mało interesujących ofert. Na razie jestem w Warszawie sam, mieszkam w Legia Training Center. Gdybym nie miał rodziny, może i tu bym został dłużej, ale nie chcę żyć w Polsce sam. Moje poprzednie mieszkanie wynajmuje obecnie Blaż Kramer, który podzielił mój los sprzed półtora roku i został okradziony. Nie wiem, co mu zabrali, ale ja straciłem zegarek, który dostałem w nagrodę za tytuł króla strzelców Ekstraklasy. Statuetkę dla Obcokrajowca Roku od „Piłki Nożnej” cały czas mam – była w sejfie.
Nie lepiej było zostać w Warszawie, przedłużyć kontrakt i żyć w starym lokum?
Nie chciałem stąd odchodzić, ale historia tak się potoczyła, że nie doszliśmy do porozumienia w sprawie nowej umowy. Po pół roku wróciłem i jestem bardzo szczęśliwy, że znowu mogę grać w Legii. To nie są puste słowa. Tęskniłem za Warszawą i drużyną, choć doszło do kilku zmian – mamy nowego trenera, kilku piłkarzy, no i przede wszystkim jest inna sytuacja, niż kiedy odchodziłem. Jesteśmy na drugim miejscu, chcemy naciskać na lidera.
Gdybyś mógł cofnąć czas, podpisałbyś umowę na tamtych warunkach, które proponowała ci Legia?
Kiedy rozmawialiśmy w trakcie sezonu, oferta Legii była dla mnie na tamten moment nie do zaakceptowania. Miesiąc po zakończeniu rozgrywek dostałem kolejny telefon z Warszawy, byśmy wrócili do tematu. Nawet trener do mnie dzwonił i namawiał do powrotu. Te warunki były już dla mnie inne, ale było za późno, ponieważ byłem dogadany w Turcji. Dałem słowo w Gaziantepie, a jestem człowiekiem, który jak coś powie, to się tego trzyma. Dzisiaj patrzę na to wszystko trochę inaczej i doceniam to, co mam. Może gdybym został w Turcji, już by mnie w ogóle nie było? Dom, w którym mieszkałem, leży w ruinach po trzęsieniu ziemi. Bóg dał mi prezent, wyjechałem z Gaziantepu w ostatniej chwili.
Co z kolegami?
Prawie cała drużyna została w Antalyi po ligowym meczu. Trener dał chłopakom trzy dni wolnego, więc nie wracali do domu i ominęło ich wielkie nieszczęście. Tylko jeden zawodnik wrócił do Gaziantepu, ale nic się nie stało.
Jak się w ogóle czułeś w Turcji?
Gaziantep to nie Warszawa. Wszyscy obcokrajowcy mieszkają w jednej nowoczesnej rezydencji, która została wybudowana blisko ośrodka treningowego. Ten budynek był jedynym w okolicy, który został zrobiony w nowoczesnym, europejskim stylu. O pozostałych lepiej nie mówić.
A turecka kuchnia?
Za kebabem nigdy nie przepadałem. W naszym zespole chłopaki jedli bardzo dużo baklawy, często nawet po treningach. Czasami się skusiłem, ale też niezbyt często.
W tureckich mediach pojawiła się informacja, że odwiedziłeś mieszkanie Frantiska Rajtorala, co się ponoć odbiło na twojej psychice. Mógłbyś o tym opowiedzieć?
Pięć lat temu mój przyjaciel Frantisek Rajtoral nie przyszedł na trening, ale nikogo o tym nie poinformował. Wszyscy byli zaskoczeni. Ktoś z klubu poszedł do jego domu i zobaczył, że popełnił samobójstwo. Poszedłem do tego miejsca, zobaczyłem i wiedziałem, że chcę jak najszybciej stamtąd wyjechać. Po tej sytuacji od razu zadzwoniłem do żony i agenta, powiedziałem, że nie chcę tu dłużej grać. To było dla mnie zbyt mocne. Z Frantiskiem mieliśmy bardzo dobre relacje, był moim bliskim kolegą. Ponoć miał jakieś problemy finansowe, klub nie płacił, do tego doszły kłopoty w Czechach i stało się… Był superchłopakiem, nigdy bym nie pomyślał, że coś jest nie tak.
Turecki rozdział zamknięty na zawsze?
Zdecydowanie! Jedyne, co mi się podobało, to fakt, że po meczach dostawaliśmy dwa, trzy dni wolnego i mogliśmy zostawać w Antalyi, aby odpocząć. Nic więcej mnie nie urzekło, nawet na wakacje wolę Grecję.
Pod względem sportowym jesteś zadowolony ze swojego pobytu w Gaziantepie?
Zawsze grałem w zespołach, gdzie warunki były znakomite, a piłkarze na nic nie mogli narzekać. W Gaziantepie pokazali mi na zdjęciach bazę treningową i robiła wrażenie. Kiedy poszedłem na nią osobiście, byłem w ciężkim szoku. Pytałem trenera, gdzie jest to, co widziałem na fotografiach, a on mi pokazał projekt na papierze i powiedział, że będzie… za dziesięć lat.
Trzeba było poczekać.
Nie było szans. Może gdybym miał dwadzieścia lat, to byłbym w stanie się jakoś przemęczyć do końca kontraktu. A zresztą, umowa swoje, a życie swoje…
Czyli?
Poszedłem tam, aby zarobić dobre pieniądze. Przed transferem rozmawiałem z Filipem Mladenoviciem, który miał kolegę w tym zespole – Lazara Markovicia. Mladen pytał go o wiele kwestii, a ten zapewniał, że Gaziantep to klub, który płaci na czas, a maksymalne opóźnienie to miesiąc, choć rzadko się to zdarzało. Trener mówił mi to samo. Po podpisaniu kontraktu okazało się, że w poprzednim sezonie zaległości sięgały nawet sześciu miesięcy.
Dzisiaj jesteś na zero?
W żadnym wypadku. Mieli mi wszystko zapłacić do trzeciego lutego, a nie było z klubem kontaktu. Wysłałem wezwanie do zapłaty przez FIFA, ale nie wiem, jak to się skończy. Moi prawnicy piszą kolejne pisma, pracują nad tą sprawą. FIFA może im wydać na przykład zakaz transferowy czy nawet zawiesić w rozgrywkach, ale co z tego, skoro klub się wycofał z ligi i nie wiadomo, co będzie dalej. Większość zawodników oddali na wypożyczenie lub rozwiązali umowy. Ci, którzy zostali, mają trenować w klubie, ale czy ktoś im za to zapłaci, mam spore wątpliwości.
Ile pensji dostałeś?
Jedną. Przy rozwiązaniu kontraktu dogadaliśmy się, że wypłacą mi wszystko do końca grudnia 2022, więc muszę czekać. Gdyby zapłacili, spokojnie bym kupił mieszkanie w Warszawie, ponieważ jest to bardziej opłacalne niż wynajem. Teraz nie ma na to szans. Ale na przykład Matej Hanousek, który grał niedawno w Wiśle Kraków, nie ma płacone od prawie roku. Ja nigdy takiej sytuacji nie miałem, nie wyobrażam sobie, aby tak funkcjonować.
W Legii płacą na czas?
Nie było z tym problemu i nie słyszałem, żeby coś się zmieniło w tej kwestii.
Kiedy wychodziłeś na pierwszy trening, byłeś uśmiechnięty od ucha do ucha. Duży kamień z serca spadł, kiedy podpisałeś kontrakt?
No całkiem spory. Brakowało mi tego. W Turcji wychodząc na trening czy mecz, nie odczuwałem żadnej przyjemności z tego, co kocham robić. Inny świat.
Powitanie przy Łazienkowskiej miałeś dość huczne, bo od razu strzeliłeś gola Cracovii.
Chłopaki mówili, że tak będzie. Kiedy odchodziłem z Legii, ostatniego gola strzeliłem też Cracovii na naszym stadionie, więc na powitanie nie mogło być inaczej. Zastanawiałem się, dlaczego wtedy nie zostałem oficjalnie pożegnany przez klub, ponieważ w tamtym momencie było wiadomo, że się rozstaniemy. Myślałem, że dostanę koszulkę czy plakat.
Z klubu dochodziły inne głosy, więc może dlatego.
Wiem, ale ja już wtedy wiedziałem, że rozbieżności były zbyt duże między nami. To już jednak historia, teraz wspólnie piszemy nowy rozdział.
Kto cię namówił na powrót?
Nie trzeba było mnie długo namawiać, przez ten czas byłem w kontakcie z chłopakami z zespołu, trenerem, dyrektorem sportowym i kibicami. Dostawałem wiadomości na portalach społecznościowych, że super byłoby, gdybym ponownie zagrał w Legii. Doceniam to.
W drugim meczu wywalczyłeś natomiast rzut karny.
To była dziwna sytuacja. Sędzia podszedł do mnie, powiedział, że widział faul w polu karnym, ale dostał sygnał, że piłka wyszła za boisko. Yuri Ribeiro krzyknął tylko do mnie, że nie było szans, aby futbolówka wyszła za linię, więc na pewno będzie jedenastka. Na szczęście mamy VAR, skończyło się uczciwą decyzją. Nie zagraliśmy wielkiego meczu, mamy tego pełną świadomość, ale najważniejsze, że wygraliśmy. Rano widzieliśmy filmiki, co się działo na tym boisku – stała woda, piłka się w ogóle nie turlała, było zagrożenie, że spotkanie się nie odbędzie.
VAR jednak nie mógł anulować ci przedziwnej żółtej kartki.
Chłopaki pokazywali mi wideo po meczu, ale ja już na boisku miałem świadomość, że stało się coś dziwnego. Nic nie zrobiłem, nawet nie popełniłem faulu, a sędzia mnie ukarał żółtą kartką. Klub napisał odwołanie, które zostało rozpatrzone pozytywnie przez władze ligi. Nie było tematu.
Widzisz szansę, aby dogonić Raków?
Szansa jest zawsze, zwłaszcza że łatwiej jest gonić, niż uciekać. Raków gra pod dużą presją, ma sporą przewagę, ale dla nich to pierwsza taka sytuacja, kiedy muszą się mierzyć z rolą faworyta. Do tej pory byli underdogiem. My nie oglądamy się na innych, robimy swoje, chcemy wygrywać mecz po meczu.
Ponoć pół roku temu byłeś blisko transferu do Częstochowy?
Rozmawialiśmy. Dwa razy był u mnie dyrektor sportowy, trener Papszun też dzwonił i namawiał. Do tego wszystkiego doszły wiadomości od Tomasa Petraska, który był bardzo aktywny i próbował mnie przekonać. Raków proponował roczny kontrakt, ja oczekiwałem dwuletniego – to było kością niezgody. Poza tym była kwestia terminu dołączenia do zespołu, który przecież zaraz miał grać w pucharach, a ja byłem po całym sezonie reprezentacyjnym i klubowym bez przerwy. Nie chciałem podejmować decyzji w pośpiechu, wolałem poczekać, bo wiem, że latem ruchy na rynku dzieją się dopiero w lipcu i sierpniu, a nie na początku czerwca.