Przejdź do treści
Bernd, nic dziś nie grałeś

Polska Ekstraklasa

Bernd, nic dziś nie grałeś

– Myśleli, że skoro przyjechaliśmy ze Wschodu, to będzie rąbanka, a my z nimi zaczęliśmy grać w piłkę. Byli w szoku – mówi Piotr Rzepka, być może najlepszy aktor jesiennego dwumeczu Górnika Zabrze z Królewskimi sprzed 32 lat.
Kapitanem tamtego Górnika Zabrze był Józef Dankowski. Tu z Manuelem Sanchisem 

ZBIGNIEW MUCHA

To była jesień 1988 roku. Wcześniej Górnik w ładnym stylu sięgnął po 14. w ogóle, a czwarty z rzędu tytuł mistrza Polski. Tytuł wywalczony już pod kierunkiem wziętego z Knurowa 45-letniego Marcina Bochynka, który zespół niby wciąż miał jeszcze silny, ale musiał wejść w buty Antoniego Piechniczka (przyjął ofertę pracy w tunezyjskim Esperance Tunis). 

– Knurów to było wówczas 30-tysięczne miasto, nikt w Polsce nie wiedział gdzie ono dokładnie leży – opowiada Bochynek. – Pracowałem tam dziesięć lat. Nigdy nie udało mi się z Górnikiem Knurów awansować do elity, choć byliśmy w czołówce. Sprawę stawiano jednak otwarcie – nie może I liga w połowie składać się z klubów górniczych. Kiedy mi to zakomunikowano pierwszy raz, trzy dni chodziłem do tyłu. Miałem jednak satysfakcję, bo wszystkie kluby ekstraklasowe do mnie przyjeżdżały, proponując pracę. Dopiero jednak minister Jan Szlachta powiedział, że dość już tego Knurowa, bym się pakował i przyjeżdżał do niego, do Zabrza.


Z tym że przed sezonem 1987-88 KSG doznał osłabień. Z Roosevelta wyjechali między innymi Waldemar Matysik (Auxerre) i Andrzej Pałasz (Hannover), a po rundzie jesiennej dodatkowo Marek Kostrzewa (Cherbourg) i Andrzej Iwan (Bochum). 

– Nieszczęściem Górnika były dobre mecze. Natychmiast pojawiało się w Zabrzu kilka propozycji z zachodnich klubów, które płaciły 100, 200, 300 tysięcy dolarów. Dla nich nic, w Polsce fortuna – mówi Piotr Rzepka, pomocnik tamtego Górnika, który – nawiasem mówiąc – zaledwie po półtora roku spędzonym w Zabrzu wyjechał do francuskiej Bastii…

Szlachta rządzi

Piłkarze odchodzili, na szczęście dla Górnika i Bochynka nigdzie nie odszedł wielki klubowy mecenas, w randze ministra górnictwa i energetyki, wspomniany Szlachta. To on postawił kropkę nad i choćby w związku z głośnym transferem Roberta Warzychy.

– Pamiętałem Roberta z drużyny olimpijskiej, którą prowadziłem ze Zdzichem Podedwornym – mówi dziś Bochynek. – Jak dostałem awans do Zabrza, reprezentację zostawiłem, ale o Warzysze nie zapomniałem. Natomiast z ministrem Szlachtą znaliśmy się od lat, w zasadzie od jego początków zawodowych. Jeśli ktoś z nim pracował, a właściwie u niego, to nie tylko pracował, ale musiał to robić dwa razy intensywniej, musiał wręcz szukać pracy. Kiedy ja byłem w Walce Makoszowy, on tam prezesował. Kiedy spotkaliśmy się w Zabrzu, to już był schyłek jego rządów w górnictwie, nie angażował się aż tak bardzo, jak na początku swojej kariery, niemniej wciąż wiele mógł pomóc.


I pomagał. Bo Bochynek piłkarsko może i wypatrzył Warzychę, ale sprowadzić go do Zabrza nie był w stanie. Górnik Wałbrzych nie chciał sprzedawać swojego asa. Obowiązywało prawo transferowe – do kupienia byli tylko ci, których klub sprzedający zgłaszał na listę transferowa do PZPN. A Warzychy nie zgłosił. Do gry wkroczył więc Szlachta. Po linii branżowej „przekonał” Górników z Wałbrzycha, że lepiej stanie się dla wszystkich, jeśli nie będą upierać się przy swoim. Dopisano więc Warzychę na listę transferową. PZPN kręcił głową, termin zgłaszania został przekroczony o dwa tygodnie, nastąpiły odwołania, protesty, w końcu transfer dopięto, ale piłkarz grać nie mógł aż do ósmej kolejki. Z innymi transferami, choćby Krzysztofa Barana z ŁKS, nie było problemów. Skład został uzupełniony i koniec końców Górnik został mistrzem ponownie. I można było grać europejskie puchary.

Mocny człowiek z szóstką

W I rundzie Pucharu Mistrzów szans z zabrzanami nie mieli amatorzy z Luksemburga. W drugiej los przydzielił mistrzowi Polski mistrza Hiszpanii – Real Madryt.

Wiadomo było, że pierwszy mecz zostanie rozegrany na Stadionie Śląskim, chciało go obejrzeć ponad 50 tysięcy ludzi. Królewscy mieli w składzie kilku świetnych Hiszpanów, ćwierćfinalistów meksykańskiego mundialu, z Emilio Butragueno na czele. Mieli znakomitego Bernda Schustera, jednego z najlepszych pomocników globu, który gdyby chciał grać w reprezentacji RFN, ta miałaby dziś na koncie dwa tytuły mistrza świata więcej. Mieli też niezwykłego Hugo Sancheza, który – wyprzedzając fakty – za dwa lata miał sięgnąć po koronę króla strzelców La Liga z 38 trafieniami, a wszystkie – policzono to skrupulatnie, lecz i tak trudno uwierzyć – po uderzeniach z pierwszej piłki. Jednym słowem – kosmos.

– Ale strachu nie było, adrenalina tylko rosła – twierdzi Józef Dankowski, kapitan tamtej drużyny.

Strachu może nie było, lecz i tak ponoć jeden z zawodników nie wyszedł na murawę, tłumacząc się dolegliwościami zdrowotnymi… Górnik przegrał po rzucie karnym i golu Sancheza, ale przegrać wcale nie musiał – stworzył mnóstwo sytuacji, zaskoczył Hiszpanów grą szybką, oskrzydlającą. 

– Real wydawał się nie do pokonania, ale byliśmy blisko cudu – przyznaje Bochynek. – Graliśmy na luzie. Czy baliśmy się wielkiego przeciwnika? Nie. Robił wrażenie, oczywiście, lecz ja zawsze stawiałem na przygotowanie fizyczne. Kiedyś słynny Hennes Weisweiler powiedział mi, że jeśli piłkarz jest dobrze przygotowany fizycznie, to psychika może go w dupę pocałować. Więc staraliśmy się grać oskrzydlająco. Bo środkiem to wiadomo, nawet baba cię pokryje. Rozpracowanie przeciwnika, obserwacja Realu? Dajmy spokój. Wymieniliśmy się na kasety wideo z meczów ligowych i to właściwie wszystko. Meczów w telewizji praktycznie nie było. Pierwszy raz z bliska i na żywo zobaczyłem Real jak rozpoczęli rozgrzewkę na Stadionie Śląskim.

A mimo to obrona Królewskich raz po raz trzeszczała w szwach. Ich trener, Leo Beenhakker, wściekał się przy ławce rezerwowych. Uwagę musiał mu zwracać Piotr Werner, sędzia techniczny. Ich wymianę zdań przytoczył katowicki „Sport”: – Jestem w pracy – oznajmił sędziemu Beenhakker. – Ja też – usłyszał w odpowiedzi. Zatem remis, ale na boisku skończyło się 0:1. 

– Pewnym zaskoczeniem mógł być „mocny człowiek”, który mi szczególnie się podobał, czyli zawodnik z nr 6 (Piotr Rzepka). Bardzo niebezpieczny był także piłkarz z nr 9 (Jan Urban). Nie będę typował wyniku w Madrycie, bo nigdy jeszcze nie wygrałem w totolotka – mówił po meczu Beenhakker. To cytat z katowickiego „Sportu”, podobnie jak wypowiedź archiwalna Bochynka: – Byliśmy lepsi. To my, a nie przeciwnicy wypracowaliśmy sześć stuprocentowych sytuacji do zdobycia bramki. Że nie padła ani jedna – to już inna sprawa. Jak w tym kontekście ocenić Krzysztofa Barana? Ci, którzy widzieli, sami są w stanie ocenić. Ja nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Pozostał ogromny niedosyt. 

Nie było rąbanki

Wszyscy zatem czekali na rewanż. 

Pięć godzin lotniczej podróży z międzylądowaniem w Pradze, w Madrycie szybko do hotelu Zurbano. W środę jeszcze wieczorny trening, mecz zaplanowany był na czwartek 10 listopada, na godzinę 21 – do takich pór polscy piłkarzy nie byli przyzwyczajeni. Podczas treningu kibice hiszpańscy na palcach pokazywali cztery, pięć do zera. – Ale po meczu bili nam brawo – mówi Dankowski. 

Bochynek miał jednak kłopoty kadrowe. Chory był Joachim Klemenz, na lewej obronie zagrał Robert Grzanka, a Piotr Jegor oddelegowany został do środka pola. Zaczęło się fatalnie dla gości, spory błąd popełnił Marek Piotrowicz, a jego pomyłkę wykorzystał Sanchez.

– Tak, byłem zły na Marka, to była prosta piłka, zwyczajnie skiksował. Tyle że przy trzeciej bramce to mnie objechali popisowo, więc na siebie byłem dwa razy bardziej wściekły. Mógł być remis, inaczej by wyglądał taki wynik, drżeli by o swoje do końca – twierdzi Dankowski, a Bochynek uzupełnia: – Michel szalał na prawym skrzydle i to on przesądził. Mimo że jadąc do Madrytu, słyszeliśmy: żebyście tylko siódemki nie dostali, to przy stanie 2:1 dla nas mieliśmy trzy setki. Gdyby znów Krzysiu Baran choć jedną wykorzystał…


Wykorzystał, ale tylko jedną, Górnik prowadził i przez 23 minuty był w kolejnej rundzie. Nie dał rady, lecz ozdobą meczu był wcześniejszy wyrównujący gol Jegora. Huknął z lewej nogi, Paco Buyo był bez szans. 

– Po Piotrku od razu było widać, że to materiał na niesamowitego piłkarza – mówi Rzepka. – Porównywano go do Jurka Gorgonia, ale był bardziej mobilny, przy tym też silny, z przerzutem, strzałem i charakterem do piłki. Wyszedł na Santiago jak na trening. Nie interesowało go czy na trybunach jest sto osób czy sto tysięcy. A miał dopiero 20 lat. Mam kasetę VHS z tego meczu, zresztą teraz jest YouTube, wszystko można znaleźć. Po latach widzę wyraźniej, jak blisko byliśmy wyeliminowania Realu. W Madrycie gwiazdy były najpierw zdumione naszym występem, potem przestraszone. Myśleli, że skoro przyjechaliśmy ze Wschodu, to będzie rąbanka, a my z nimi zaczęliśmy grać w piłkę. Byli w szoku. A mieliśmy kim grać w drugiej linii. Urban, Komornicki, Warzycha mieliby miejsce w niemal każdym klubie silnej ligi. Mnie, nie chwaląc się, komplementował Beenhakker. Mówił, że silną musimy mieć reprezentację, skoro Rzepka w niej właściwie nie gra, a na pewno nie w takim stopniu jak Urban czy Komornicki. Brakowało nam jednak szerokiej kadry. Byliśmy zmęczeni pierwszym meczem, intensywnością rewanżu. U nich wszedł na zmianę Llorente i rozjechał nas prawą stroną. 

Faktycznie – Llorente i Michel szaleli, nie radził sobie z nimi Grzanka. Polacy opadali z sił. Bramki zdobyli Butragueno, jeszcze jedną Sanchez i było po meczu. Archiwalna wypowiedź Jegora dla „Sportu”: – Może zbyt szybko uwierzyliśmy w awans do następnej rundy? A może po prostu zabrakło nam wiary w końcowy sukces. Ja nie potrafię tego wytłumaczyć, że straciliśmy dwa gole w odstępie kilku minut. Co do gola, był to mój pierwszy strzelony dla Górnika Zabrze, mam nadzieję, że nie ostatni. 

Beenhakker chce kupować

– U nich co jeden to była wielka gwiazda – przypomina Bochynek. – W środku rządził Schuster, taki dzisiejszy Toni Kroos. Napuściłem na niego Jegora, zagrał taki mecz, że głowa mała. Wszyscy pamiętają piękną bramkę, ale on Schusterowi sztycha nie dał zrobić. Po meczu był żal, ale satysfakcja też. Podszedłem do Niemca i mówię: Bernd, nic dziś nie grałeś… Tylko pokręcił głową i pyta: Kim jest ten chłopak, ten Jegor…? Po konferencji zagadnął mnie Beenhakker. Chciał kupować Jegora, prosił, żeby mu pomóc. Powiedziałem, że nie zajmuję się transferami, bo jestem trenerem. Temat upadł, nie puścili Piotrka z Polski, za młody był. Po latach spotkałem Beenhakkera na konferencji trenerów w Warszawie. Nie pamiętał mnie, ale mu przypomniałem. – Z dalekiej podróży wtedy wróciliśmy – przyznał.

Jegor był najmłodszy w tamtym zespole. Zagrał przeciw Realowi niespełna trzy miesiące po debiucie w Ekstraklasie. Po kolejnych trzech miesiącach zadebiutował w reprezentacji Polski.

Bochynek: – Jeszcze jako nastolatkowi dawałem mu pograć w Knurowie. Dlatego go ściągnąłem szybko do Zabrza, dlatego później wziąłem go do Wodzisławia. Poleciłem także Antkowi Piechniczkowi do reprezentacji Polski. Po pierwszym zgrupowaniu w Zakopanem Antek dzwoni i mówi: – Czy ty mi zawodnika podesłałeś, czy może, k…, trenera? Bo on zawsze dyskutował, ale talent miał niezwykły, choć mimo wszystko niespełniony. Trochę był jak dziecko. Nigdy nie było wiadomo, kiedy zechce mu się dać z siebie sto procent. Głowa… Kiedyś, jeszcze w Knurowie, mówi mi na treningu, że już nie może więcej ćwiczyć. Mierzymy mu tętno: 130-132. No więc jak nie może? – Nie mogę – upiera się. – OK., to pójdziesz do roboty – zakomunikowałem. Mieliśmy takie żółte karteczki podpisane przez Szlachtę, skierowania do kopalni. Dałem Piotrkowi i mówię: – Piłkarza z ciebie nie będzie, to chociaż jako górnik się przydasz. Po treningu siedzimy z trenerami, Piotrek puka, przyszedł i pyta czy naprawdę musi iść do pracy? – Oczywiście, już dzwoniłem na kopalnię, masz być na szóstą rano. To on do mnie, że chciałby jeszcze raz spróbować poćwiczyć… Na następnym treningu mało kolegów nie pozabijał, tak chodził. Potem zrobiliśmy mu badania u doktora Wielkoszyńskiego i wyszło, że ma parametry uprawniające do myślenia o medalach mistrzostw Europy w biegu na 400 metrów. Taki był… Szkoda, że nie wykorzystał tego do końca. 

Koszulki żal, nie kolegi

Rzepka: – Zachód nas nie przytłaczał. Ja w reprezentacjach juniorskich i młodzieżowych świat zjeździłem już w latach 70, zimą do Ameryki Południowej i Środkowej się latało, byliśmy obyci z tym wszystkim, więc Madryt nas nie oszałamiał. Górnik zresztą się postarał, w Hiszpanii zamieszkaliśmy w przyzwoitym hotelu, czuliśmy się jak poważni zawodowcy. Wyszliśmy na boisko grać normalny mecz, dopiero po fakcie człowiek myślał: hej, przecież to był wielki Real. Tymczasem Martin Vazquez i Schuster sami do mnie przychodzili po koszulkę. Wziąłem dwie.

– A mnie została patera i program meczowy, bo koszulki już nie mam – mówi Dankowski. – Wymieniłem się z kapitanem Realu Manuelem Sanchisem. Była dla mnie cenna, ale skradziono mi ją w dość przykrych okolicznościach. Zabrałem ją na zgrupowanie Górnika, wpuściłem do pokoju kolegę, którego dawno nie widziałem, a potem już… nie widziałem więcej białej koszulki. Straciłem więc pamiątkę i kolegę. Mniejsza o kolegę, ale koszulki to mi żal…

„Real pocił się aż do krwi” napisał w meczowej relacji „AS”. Wynik 3:2 premiował oczywiście Real, ale piłkarze z Zabrza dostali za ten dwumecz niezłe premie. Doceniono ich godną postawę. 

Rzepka: – W Zabrzu pamiętali wstydliwe wyniki, choćby 1:8 z Tottenhamem w latach sześćdziesiątych, więc obawiano się podobnej kompromitacji z Realem. Tymczasem wstydu nie było, a niewiele zabrakło do sensacji. Minister Szlachta uznał, że co prawda Królewskich nie przeszliśmy, ale godnie się zaprezentowaliśmy i talony na malucha wręczył każdemu.

Real i Barca o włos

Za cały, dla siebie udany, rok 1988 Bochynek otrzymał tytuł Trenera Roku od „Piłki Nożnej”. W kolejnym sezonie mistrzem jednak sensacyjnie został Ruch. Bochynek wyjechał do greckiej Larissy. Kiedy wrócił, udał się oczywiście do Knurowa. – To była trzecia liga. Ale z tej drużyny bodaj dwóch zostało na tym poziomie, 90 procent, między innymi Jurek Dudek i Marcin Brosz, trafiło do Ekstraklasy – mówi. Potem zrobił jeszcze trzecie miejsce w Polsce z Odrą Wodzisław. Dziś cieszy się życiem 78-letniego emeryta. Pasjonuje się wciąż piłką, Górnikiem i gołębiami. Kilkanaście lat temu dostał drugie życie, gdy cudem przeżył głośną katastrofę budowlaną na wystawie gołębi pocztowych; zginęło wówczas 65 osób, on ocalał.

Za kilka dni miną 32 lata od meczu w Madrycie. W marcu tego roku zmarł Piotr Jegor, „Polski Koeman”. To w ogóle jest smutny rok dla KSG. Odeszli przecież również Piotr Rocki oraz legendarny Stefan Florenski. Ci, którzy tworzą obecnego Górnika, pracują na to, by znów klub pokazał się w Europie, jak kiedyś. Natomiast w całej tej przywołanej historii istotne jest również co innego. To już był czas, gdy reprezentacja Polski przestawała się liczyć na międzynarodowej arenie. Natomiast nim Górnik po świetnych meczach odpadł z Realem, dzień wcześniej Lech nie dał rady Barcelonie w Pucharze Zdobywców Pucharów. Nie dał rady, ale odpadł dopiero po rzutach karnych. Takie były czasy.

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 42/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024