Przejdź do treści
Analiza taktyczna: Rozk(L)ekotani

Polska Ekstraklasa

Analiza taktyczna: Rozk(L)ekotani

Męczarnie Legii Warszawa w obecnym sezonie są jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy spojrzy się na to, jak nisko mistrzowie Polski sklasyfikowani są w ważnych rankingach statystycznych, choć przed rokiem byli ich liderami.



Przykłady można mnożyć. W klasyfikacji kontaktów z piłką w polu karnym przeciwnika za poprzedni sezon Legia nie miała konkurencji (śr. 22,16) – to logiczne, biorąc pod uwagę jak często angażowani byli wahadłowi, jak angażowano w ataki w tej strefie Tomasa Pekharta. Ale w obecnych rozgrywkach mistrzowie spadli poza czołową piątkę (śr. 16,97), są za plecami Wisły Kraków oraz Radomiaka. Zdecydowanym liderem jest Lech Poznań (śr. 24,31 w meczu) i to również przejawia się wynikami w kolejnych spotkaniach.

Kreatywność inaczej

Od pierwszej drużyny w tabeli Legia jest też dwukrotnie gorsza, gdy weźmie się pod uwagę kluczowe podania, nieznacznie wystając ponad ekstraklasową średnią w pojedynkach ofensywnych oraz dryblingach, czy progresywnych wprowadzeniach piłki w strefę ataku (czyli przynajmniej kilkunastometrowych rajdach). To zupełnie tak, jakby Legia pod względem drużynowego profilu stylu gry zmieniła się lub poszła w innym kierunku – niekoniecznie lepszym.

– Gdybyśmy wiedzieli, gdzie leży problem, nie znajdowalibyśmy się tutaj, gdzie się znajdujemy. To nie jest kwestia trenera… Mamy nowego szkoleniowca, a wciąż tkwimy w tym samym miejscu. To nasza wina – bił się w piersi Pekhart po porażce 1:3 ze Stalą Mielec. – To, co się dzieje, jest połączeniem wielu czynników. Nie potrafimy czegoś sobie wykreować, tracimy łatwe bramki, czego sezon temu nie robiliśmy. Właśnie, sezon temu. Strzelaliśmy jak dla zabawy, a teraz problemem jest stworzenie jakiejkolwiek sytuacji.

Gdzie szukać problemu Legii w ofensywie? Można wskazywać na zgranie – od zwycięstwa w Moskwie nad Spartakiem na starcie fazy grupowej Ligi Europy średnio w wyjściowej jedenastce pojawiało się pięciu nowych zawodników. To o tyle istotne, że przecież wrześniowa przerwa na mecze reprezentacji miała być czasem lepienia na nowo zmienianego latem zespołu. W końcówce sierpnia do mistrzów dołączyło czterech z sześciu transferowanych zawodników. O ile wygrana ze Spartakiem pozwoliła na zaprezentowanie się z bardzo korzystnej strony zarówno Igora Charatina, jak i Lirima Kastratiego, o tyle dalsze problemy z wykorzystaniem ich umiejętności rodziły więcej pytań.

Część z nich sprowokowały zmiany systemu, którym grała Legia. Nie było od tego czasu serii czterech spotkań z rzędu, w których piłkarze wybiegaliby tak samo ustawieni – zawsze coś się zmieniało, albo układ w środku pola, albo liczba obrońców. Czesław Michniewicz zauważał, że wynikało to z profili nowych zawodników, którzy bardziej pasowali do systemu z typowymi skrzydłowymi, a nie wahadłowymi. W napiętym terminarzu rozgrywek o wypracowanie uniwersalności taktycznej jest jednak niebywale trudno, nawet jeśli szkoleniowiec jest tak wprawiony jak Michniewicz. Zresztą warto przypomnieć, że po przejęciu Legii w poprzednim sezonie niemal z meczu na mecz w eliminacjach Ligi Europy dokonał istotnej zmiany – z Dritą (2:0) zagrał w 1-4-3-3, by przeciwko Karabachowi (0:3) wybrać 1-4-4-2 z ustawieniem linii pomocy w rombie. Nie zdało to kompletnie egzaminu, efektem była wysoka porażka.


Jednak druga zmiana, która zaszła już wczesną wiosną przyniosła mistrzostwo. Rundę Legia rozpoczęła w 1-4-3-3, ale porażka z Podbeskidziem w Bielsku-Białej (0:1) i zbliżający się mecz z Rakowem – ekipą z jasno zdefiniowanym i świetnie wdrożonym systemem – przekonała Michniewicza do zmiany. Nagle wszystko w grze jego drużyny zaczęło mieć większy sens: Bartosz Kapustka idealnie odnajdywał się w wolnych przestrzeniach między liniami, Filip Mladenović oraz Josip Juranović zaczęli być postrachem na pozycjach wahadłowych, czasem nawet asystując samym sobie. W szesnastu wiosennych meczach legioniści stracili tylko dziewięć goli, przegrali ledwie raz, a nawet odpadnięcie z Pucharu Polski z Piastem Gliwice wynikało bardziej z nieskuteczności Legii, niż braku konkretów w jej grze.

Chory organizm

Z drugiej strony rotacje Michniewicza miały sens. Plan taktyczny, który wdrażał w europejskich pucharach w pełni się sprawdził i to od samego początku – dwa gole w pierwszym spotkaniu z Bodo/Glimt strzelił Mahir Emreli, który ze swoją szybkością i mobilnością pasował do systemu z wahadłowymi. Przy dwóch golach asystował Kacper Skibicki, obsadzony z konieczności na boku, pomimo wskazywanych przez trenera deficytów w grze defensywnej. Jednak trzech środkowych obrońców pomagało w asekuracji i ustawianiu młodego zawodnika, ważne było również to, że Skibicki wchodził do sprawnie funkcjonującego zespołu.

Legia w Europie dawała sobie szansę: wiedziała, że w dwumeczu, jak i potem w fazie grupowej podstawą do awansów i zdobywania punktów będzie zachowanie czystego konta. Najpierw myślała więc o zorganizowaniu się bez piłki, a dopiero później na tym, co uda się zdziałać po jej odbiorze. Także w tych elementach potrafiła być zdecydowana – gole strzelane Leicester, Napoli, Spartakowi, wcześniej Slavii Praga oraz Dinamo Zagrzeb o tym świadczą. Jednak łatwiej atakuje się, gdy – mając szybkich zawodników – tej przestrzeni do wybiegnięcia, zagrania piłki jest więcej.

W Ekstraklasie cykl odwracał się: średnie posiadanie piłki rosło z 46 do 56 procent i to Legia grała w ataku pozycyjnym. Rywale coraz częściej zaczynali dostosowywać się do jej ustawienia, co prowadziło do klinczu, a nie do otwartych starć. W siedmiu ostatnich meczach poprzedniego sezonu Ekstraklasy każdy z trenerów rywali wybierał już ustawienie z trójką środkowych obrońców: efektem cztery bezbramkowe remisy i trzy zwycięstwa, ale każde 1:0. Już wtedy było widać problem, z którym wcześniej rozpędzony zespół Michniewicza radził sobie dobrze.

Nowy sezon ligowy rozpoczął się w bardzo podobnym stylu: jednobramkową wygraną z Wisłą Płock, choć już w innym ustawieniu (1-4-2-3-1) i… z przewagą rywala choćby w statystyce goli oczekiwanych. Defensywa przestawała być skuteczna, lecz niekoniecznie ta, którą rozumie się w pierwszej kolejności – pressing i reakcja po stracie piłki na połowie przeciwnika nie funkcjonowała we właściwy sposób.

– Stal przegrywając 0:1, praktycznie nie przekraczała linii środkowej. Tymczasem strzela dwa gole, w drugiej połowie się broni, my atakujemy i atakujemy, ale nic z tego nie ma. Tak jest cały czas – narzekał ostatnio Pekhart. – Próbujemy i albo nadziewamy się na kontrę, albo tracimy bramkę ze stałego fragmentu. Nie wiem, co mam powiedzieć. To jest żenujące.


Wystarczy przypomnieć sobie, jak słabo zorganizowany był pressing Legii w meczach z Pogonią Szczecin, Piastem Gliwice, Wisłą Kraków i Radomiakiem, by zrozumieć w czym problem – najczęściej kontry były efektem tego, że do rywala, który przechwycił piłkę doskakiwał tylko jeden zawodnik, a pozostali albo byli bierni, albo już cofali się pod własną bramkę. Efektem była wolna przestrzeń, w którą można było wprowadzić atak, zagrać podanie i przyspieszyć tak, by dezorganizacja się pogłębiała. Wysoki pressing wymaga działania całości, myślenia i reagowania jak jeden organizm. Nic dziwnego, że szczelna defensywa Legii zaczęła przeciekać coraz bardziej, aż statystyki goli oczekiwanych zaczęły pokazywać, że to przeciwnicy stwarzają lepsze okazje.

Stały fragment porażki

W poprzednim, mistrzowskim sezonie prawdziwą zmorą Legii były rzuty karne: aż ośmiokrotnie rywale wykorzystywali podyktowane dla nich jedenastki. I w zasadzie problem stałych fragmentów ograniczył się tylko do bezsensownych przewinień piłkarzy Michniewicza, bo poza tym stracili przez to tylko trzy gole. W tym sezonie przeciwnicy zdobyli po rzutach rożnych i wolnych w samej Ekstraklasie już sześć bramek. Licząc pozostałe spotkania i rzuty karne – jest już ich osiemnaście!

Zaczęło się od meczu o Superpuchar Polski z Rakowem Częstochowa – w dziesiątej minucie Marcin Cebula dośrodkowuje odchodzącą piłkę, zbija ją Andrzej Niewulis, a na dalszym słupku z bliska do bramki pakuje futbolówkę Fran Tudor. Jeszcze inny schemat, ale również bazujący na wykorzystaniu nieuwagi ustawionych w strefie legionistów wykorzystuje Slavia, by po dwóch miesiącach i już w meczu ligowym dokładnie to samo rozegranie Rakowa znów skończyło się golem. Michniewicz wówczas zmienił sposób bronienia przez Legię – z typowo strefowego na mieszany, który pozwalał wyhamować najgroźniejszych, wbiegających na dośrodkowanie rywali.

Marek Gołębiewski wrócił do strefy, lecz nie poprawiło to efektów: Pogoń i Napoli oddały po dwa strzały, a Stal jedyny rzut rożny zamieniła na bramkę. Z czego wynika taka nieskuteczność Legii w defensywie? Najłatwiej zrzucić na realizację nakreślonych zadań – przy strefowym sposobie bronienia każdy ma swoją przestrzeń, w obrębie której musi interweniować. Jeśli jednak rywal dośrodkowuje idealnie, a timing nabiegnięcia się zgadza, trudniej jest wybronić sytuację, niż w przypadku krycia indywidualnego. To dlatego część trenerów wybiera ten drugi wariant, bo każdy zawodnik zna swoją odpowiedzialność – łatwiej ją wyegzekwować.

Zmiany w miejscu

Głośnym echem odbiły się słowa Gołębiewskiego, który po porażce ze Stalą ze zrezygnowaniem stwierdził, że pomimo treningów, zmian i analiz zespół nie zrobił kroku do przodu. Ale są też statystyki, które szkoleniowiec wyróżnił – wskazał, że posiadanie znacząco wzrosło (ze Stalą było najwyższe w sezonie – 68%), a także jego podopieczni stworzyli sporo sytuacji. Faktycznie, ostatni raz legioniści mieli tak wysoki wskaźnik goli oczekiwanych w meczu z Wigrami w Suwałkach. Patrząc na przewagę w tym elemencie, trudno nie dziwić się jego podłamaniu: rzadko w takich przypadkach mecze kończą się wynikiem 1:3.

Warto również zauważyć, że Gołębiewski wymógł na piłkarzach odważniejszy, bardziej intensywny pressing. Według wskaźnika PPDA – podań rywala wykonanych bez nacisku – trzy z pięciu najniższych wyników przyszły właśnie po zmianie trenera. Nie jest jednak tak, że strukturalnie wygląda to lepiej, ponieważ Pogoń pokazała, jak bardzo łatwo można wymanewrować ekipę, która nadal ma problemy organizacyjne. Czy raczej problemy z realizowaniem założeń. Przy golu na 1:0 dla szczecinian Emreli biegał za trzema różnymi rywalami, gdy jego koledzy biernie się przyglądali – to był pressing pozorowany, łatwo ograny i zmuszający legionistów do pospiesznego i nieudanego powrotu pod własną bramkę.

Gołębiewski wciąż poznaje możliwości zawodników, szuka najlepszego systemu (na mecz ze Stalą zmienił ustawienie po trzech spotkaniach w 1-3-4-3), wystawia piłkarzy w różnych rolach (Josue przeciwko Napoli miał blokować środek, co mu słabo wychodziło). Jeśli jednak problem dotyczy fizycznego elementu, co miały wskazać wyniki badań zawodników, to wdrożenie jego wizji gry może potrwać za długo, by zespół zaczął poprawiać sytuację w tabeli. Dodatkowo, wskazywane przez Gołębiewskiego zastrzeżenia wobec kwestii regulaminowych, mogą przekładać się także na boisko. Sprawiając wrażenie, jakby nie wiedział, którego elementu chwycić się na samym starcie, nie pomógł drużynie, wręcz osłabił jej wizerunek w oczach rywali. W lidze już każdy wierzy, że Legię można pokonać, zawsze istotny element strachu przed nią nie istnieje, nie widać też, by przekonani do własnej siły byli sami piłkarze.

MICHAŁ ZACHODNY

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024