Przejdź do treści
Albo chwyta się za serce, albo za twarz

Polska Ekstraklasa

Albo chwyta się za serce, albo za twarz

Spadek z Ekstraklasy dokonywał się na oczach trenera, z którym Lechia Gdańsk po raz drugi w historii wywalczyła Puchar Polski i Superpuchar, co w konsekwencji dało drugi w historii start w europejskich pucharach. Jak na ironię gwóźdź do trumny wbiło gdańszczanom Zagłębie Lubin, czyli klub, w którym 50-letni szkoleniowiec także spędził szmat czasu.



Mecz ostatniej szansy dla Lechii Piotr Stokowiec oglądał z trybun bursztynowego stadionu. Gdy Jarosław Kubicki dał gospodarzom prowadzenie, tliła się jeszcze nadzieja na wyjście z tej dramatycznej sytuacji. Kiedy jednak potem trzy bramki zdobyli dla Zagłębia kolejno Bartosz Kopacz, Kacper Chodyna i Tomasz Pieńko, a więc piłkarze, których Stokowiec wprowadzał do dorosłej piłki, było wiadomo, że to już koniec.

– Trudno nazwać te emocje – mówi Stokowiec, choć od tego meczu minęło już kilkanaście dni. Z jednej strony radość, że Zagłębie zapewnia sobie utrzymanie a z drugiej Lechia spadająca z ligi. – To żal, złość, rozczarowanie w jednym. Traktuję Gdańsk jako mój drugi dom, tym bardziej że kupiłem w Trójmieście mieszkanie i czuję się doceniany. Z drugiej strony zawdzięczam wiele i Lechii, i Gdańskowi. Polubiłem to miejsce, nie będę krył, że do tej pory nie mogę otrząsnąć się z tego, co się wydarzyło.

Wielu trenerów zasłania się frazesami w takiej sytuacji, a patrząc na pana czuję i wiem, że serce pękało naprawdę?
To był proces, ale ten mecz stanowił kumulację wszystkiego, zwłaszcza dla mnie. Dodam tylko, że po raz pierwszy od odejścia z Lechii usiadłem na trybunach. Oba kluby są mi bliskie, pracowałem w nich po kilka lat, miałem nadzieję, że z misji utrzymania w Ekstraklasie wyjdą obronną ręką. Kibic idąc na mecz wspiera którąś ze stron. A wie pan, co ja czułem? Nikomu nie kibicując marzyłem, że zaistnieje taka sytuacja, w której wszyscy będą usatysfakcjonowani. Nie będę owijał, w Lubinie również zostawiłem wiele życia i zdrowia. Moja droga w obu tych klubach była dość podobna – najpierw dramatyczna walka o utrzymanie, choć w Zagłębiu po czterech meczach zaznaliśmy spadku i trzeba było z mozołem wracać do Ekstraklasy. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bijąc się o powrót wypromowaliśmy wielu młodych graczy jak Jarosław Jach, Jarosław Kubicki, który teraz jest w Gdańsku, Krzysztof Piątek, Filip Jagiełło. Wracając jednak do podobieństw, kiedy już wyszliśmy na prostą, znaleźliśmy się w czołówce ligi, zapracowaliśmy na europejskie puchary. To była ciężka walka o odbudowę marki klubu, w obu przypadkach. Teraz pan wie dlaczego pękało mi serce?

Legia, a był moment, kiedy przed rokiem broniła się przed spadkiem, poprosiła o pomoc byłego trenera Aleksandara Vukovicia. Górnik Zabrze w chwilach potężnego kryzysu nie wahał się wrócić do Jana Urbana, tak jak Śląsk Wrocław zawołał na powrót Jacka Magierę. Czy Lechia zwróciła się do pana o pomoc, kiedy jeszcze było co ratować?
Liczy się timing takiego apelu. Nie chcę wchodzić w szczegóły, wiem, że był taki pomysł. Oceniałem tę sytuację, nie jest sztuką wrócić nie mając nadziei na powodzenie takiej misji ratunkowej. W zawodzie trenera nie chodzi przecież tylko o to, by mieć pracę, kieruję się w życiu zawodowym zupełnie innymi przesłankami. Czułem, że moment, w którym miałem przejąć Lechię, byłby nadużyciem z mojej strony, zwłaszcza wobec kibiców. Oczekiwania fanów, moje oczekiwania, by się utrzymać, to zbyt mało argumentów na osiągnięcie celu. Potrzeba było odpowiednich narzędzi, a takich zwyczajnie w Lechii nie było. Gdyby poprosił pan mechanika o naprawę samochodu i zabrał mu narzędzia, to nic z tego by nie wyszło – prawda? Mówiąc otwartym tekstem nie wierzyłem w powodzenie, nie chciałem być grabarzem. Nie możesz brać się za robotę wiedząc, że jej nie podołasz. Żeby się czegoś podejmować, musisz w pełni w to wierzyć.

Co pana zdaniem przesądziło o spadku po półtorej dekady?

Dlaczego pan milczy?
Nie da się odpowiedzieć na to pytanie prosto i od razu. Już za moich czasów zachodziły pewne zjawiska. Przykrywaliśmy to wynikiem, wiele rzeczy udało się uzdrowić, ale z wieloma się nie udało.

Słyszę, że pan kluczy w odpowiedzi, może pomogę? W Lechii widać było niekompetencję zarządzających, brak spójnej realizacji celu i definicji, jakim klubem ma być Lechia dla polskiej piłki. Tak to widać z zewnątrz. Lechia była ostatnio jak autobus, do którego bez przerwy ktoś wsiada i wysiada.
Myślę, że udało nam się tę opinię odwrócić, a przynajmniej zatrzymać. Najpierw utrzymanie, później gra o najwyższe lokaty, młodzi zawodnicy. Dopóki byłem w Lechii funkcjonowały w niej rezerwy, później jednak i to padło. Każdy wybijający się gracz z juniorów dostał swoją szansę. Choć nikt mi tego nie narzucał, budowałem dla pierwszej drużyny Lechii bezpośrednie zaplecze. Rafał Kobryń, Mateusz Sopoćko, Filip Dymerski, Filip Koperski, Mateusz Żukowski, Karol Fila, Tomasz Makowski, Kacper Sezonienko, Krystian Okoniewski, Kacper Urbański, Jakub Kałuziński, Konrad Michalak. Niemało prawda?
Jest jednak małe „ale”. Pracując w klubie w roli trenera musisz być pewien, że masz zdrowy zespół, zdrową szatnię, czyste relacje i wsparcie właściciela. Tylko wtedy trener jest w stanie coś zrobić. Jeśli pozycja trenera słabnie, wszyscy zaczynają na tym tracić. Chciałem zmieniać Lechię od strony personalnej, uważałem, że wymaga ona dalszej przebudowy, a nawet czyszczenia szatni. Mówię bez ogródek. Klub nie był na to gotowy, a ja ze swoim doświadczeniem nie byłem gotowy na zgniłe kompromisy. Rozstaliśmy się. Do dalszej pracy potrzebowałem zmian, jednak zarząd większym zaufaniem obdarzał niektórych piłkarzy. Nie pochwalam tego, jestem zdania, że zawodnik zawsze będzie myślał o sobie, swoim kontrakcie, jego dobro zawsze będzie na pierwszym miejscu. Są dwa sposoby pracy szkoleniowej – albo chwyta się za serce, albo za twarz. Mnie udawało się łączyć te modele. Kiedy trzeba było mocnej reakcji z mojej strony, nie bałem się tego bez względu na koszty. Przychodząc do klubu podpisujesz się pod pewnym projektem i musisz być mu wierny, wiele rzeczy naprawiliśmy, ale dla mnie było to mało. Chciałem dalszych zmian, oczywiście adekwatnych do możliwości budżetowych klubu.

Coś się jednak mocno rozjechało, skoro wielu piłkarzy – m.in. Sławomir Peszko, Rafał Wolski, Artur Sobiech czy Marco Paixao – wypowiedziało się w mediach przeciwko panu.
Żyjemy w czasach, w których wielu udaje, nie jest sobą. Więc nie mogłem zwracać zbyt dużej uwagi na to, co piłkarz mówi, moją rolą było usłyszeć co piłkarz myśli. Szatnia Lechii była trudną szatnią, taką była przede mną i taką została także po moim odejściu. Sprawy organizacyjne, powtórzę, przykrywaliśmy wynikami. Charaktery są potrzebne i bardzo lubię, kiedy piłkarze mają mocne osobowości. Żeby grać w piłkę, należy mieć talent, ale żeby wygrywać, trzeba mieć charakter. Sztuka polega na tym, by wielkie ego zawodników skierować na właściwe tory, by wszyscy grali do jednej bramki. Udało nam się zbudować zdrowe zasady, stałem na ich straży, ale niektórzy piłkarze padali tego ofiarą, mimo że zaakceptowali to wszystko wcześniej. U mnie dyscyplina musi być na pierwszym miejscu. Dlaczego? Bo z niej bierze się porządek na boisku. Lechia dobrze grała w piłkę, adekwatnie do potencjału, bo zadaniem trenera jest go wykorzystać. Żeby było jasne, pracował na to cały sztab, nie tylko pierwszy trener. Mieliśmy naprawdę dobrych i oddanych ludzi, tym bardziej że kilku z nich pochodziło z Gdańska, choćby Jarek Bieniuk.
Oddawaliśmy drużynę w czołówce tabeli, rozumiałem, że właściciel ma prawo zwolnić szkoleniowca. Bo to nie on jest najważniejszy w klubie. Ale też piłkarze nie mogą być najważniejsi. Najważniejszy jest klub, drużyna, marka, pod którą wspólnie występujemy. Kibice i właściciel. By były wyniki, zespół musi być monolitem. Każdy piłkarz chce być na szczycie, to jasne, ale ja szukałem takich, którzy naprawdę w to wierzą. Silny trener nie może ulegać ani krytykom, ani zawodnikom. Drużyna czuje, kiedy trener ma wiarę we własną pracę. Kiedy szkoleniowiec się boi, zaczyna mówić piłkarzowi to, co on chce usłyszeć. Ze mną tak nie było i nie będzie. Ktoś musi być kapitanem statku i ja w Lechii nim byłem.

Chce pan powiedzieć, że wieloletnia praca w Lechii to permanentne pacykowanie rzeczywistości?
To była katorżnicza praca. Trzeba było oczyścić atmosferę, zbudować relacje, a tych nie tworzy się w dwa tygodnie. Pracowaliśmy nad tym z całych sił, nie tylko na boisku, ale także podczas zajęć pozapiłkarskich. Jako doświadczony trener wiem, że 95 procent sukcesu to kompetencje miękkie. Musiałem wznosić się na wyżyny, by to wszystko poskładać. Chodzi na przykład o relacje między zarządem a radą drużyny. Po kilku sezonach razem, gdy nie ma za dużo transferów szukaliśmy bodźców, gdzie tylko mogłem, choćby zmieniając system gry, środki treningowe, który dawał poczucie pracy nad czymś nowym. Uważam, że dwa-trzy transfery w każdym okienku to konieczność. Dla odświeżenia szatni, dla wzniecenia rywalizacji, podniesienia ognia w zespole. Piłkarz musi być cały czas pod prądem i wygrywać rywalizację, nie sztuką jest tylko przyjemnie trenować. Zadaniem trenera jest wyprowadzać zawodnika ze strefy komfortu, a celem zawodnika jest w tej strefie funkcjonować.

Po panu pracowało w Gdańsku trzech trenerów – Tomasz Kaczmarek, Marcin Kaczmarek i David Badia. Oni również nie zatrzymali zjazdu po równi pochyłej.
Byłoby nieetyczne z mojej strony, gdybym ich teraz oceniał czy rozliczał. Nikt nie wie lepiej ode mnie, jakie są w Lechii problemy, także natury organizacyjnej. Jak trzeba być silnym, jak wielkie trzeba mieć jaja. Za moich czasów było wiele kłopotów, choćby wtedy, kiedy nie wyjechaliśmy na obóz do Turcji jako jedna z niewielu drużyn w Ekstraklasie. Brałem za łopatę i razem z piłkarzami odśnieżaliśmy boisko. Czy skarżyłem się gdziekolwiek, czy wychodziło coś do mediów? Nie. Starałem się tego nie pokazywać. W podobnie trudnej sytuacji znaleźli się moi następcy.

Mam wrażenie, że cała pańska kariera to raczej wyboje niż prosta droga. W Polonii Warszawa najpierw bieda, a później ekscentryczny właściciel Józef Wojciechowski. Zagłębie Lubin z kolei jest klubem uzależnionym w jakimś stopniu od politycznej koniunktury. O Lechii powiedział pan już tak wiele, że nikt nie ma wątpliwości jak trudny to projekt…
I tak już minęło 11 lat, ale czuję, że mam jeszcze wiele do zrobienia. Wie pan co łączy moje dotychczasowe miejsca pracy? Moim głównym zadaniem było zbudowanie młodego zawodnika lub odbudowywanie już wiekowego. Udawało się zrobić bardzo dobre wyniki, oczekiwania rosły, a potem przychodziło zapłacić „podatek od gry ponad stan”. Ale czuję dużą satysfakcję z pracy jaką wykonaliśmy w Polonii, Zagłębiu czy Lechii. Szacuję, że jestem w połowie zawodowej drogi, może nawet w jej najlepszym momencie. Energii mi nie brakuje, dzieci odchowane, żona rozumie moją pasję, nic tylko brać się do roboty. Na pewno jestem zaprawiony w bojach. Znając swoje ograniczenia byłem piłkarzem, który walczy. Takim też jestem trenerem. Pracuję na to, żeby wreszcie trafić do klubu, który ma ambitny projekt, ale daje do niego narzędzia. Jestem gotowy do gry o najwyższe cele. Mam na to wpływ, bo przecież ostatecznie to ja godzę się na warunki pracy.

Podobno urządza pan spotkania ze swoim sztabem, a nawet komponuje nowy na wypadek, gdyby oferta pracy przyszła znienacka.
Tak, to prawda. Jestem zwolennikiem przygotowania techniczno-taktycznego oraz motorycznego z jednej strony i psychologiczno-mentalnego z drugiej. Mimo braku pracy unowocześniam swoją filozofię, chcę wejść z czymś nowym po kilkumiesięcznej przerwie. Uczę się języków obcych, jeżdżę na staże. Jestem głodny pracy, rośnie we mnie potrzeba powrotu, niech świadczą o tym moje wizyty w studiu Ligi Mistrzów czy wyjazdy na własną rękę na mecze europejskich pucharów. To pozwala na nieco inną perspektywę, zacząłem na przykład rozumieć dziennikarzy i ich pracę. Zakończę anegdotą. Kiedyś na kursokonferencji spotkałem znajomego trenera, który krzyczy do mnie: „Stoki, to może coś zagramy w sobotę”. Patrzę na niego zdziwiony, pytam, co teraz prowadzi. A on mi na to: „Na razie nic, ale do soboty coś złapię”. Sztuka polega więc na tym, by przygotowywać się zawczasu. Nie lubię być zaskakiwanym, a świat się nie zatrzymuje, ten piłkarski pędzi jak szalony.

PRZEMYSŁAW IWAŃCZYK
Polsat Sport

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024