Odkąd po krótkiej pracy z reprezentacją Polski w charakterze asystenta Waldemara Fornalika wyjechał na Litwę, zgłębiał przede wszystkim egzotyczne formy futbolu. W Chinach, na Łotwie, a także w… Bełchatowie. Latem trafił do Szachciora Soligorsk i szybko nabrał przekonania, że liga białoruska jest silniejsza od Lotto Ekstraklasy. Przed wami Marek Zub, 53-letni trener, największy w tym momencie globtroter wśród naszych szkoleniowców.
Bardziej cenne były mistrzostwa i Puchary Litwy, które wywalczyłeś, czy wyeliminowanie Lecha?Zdecydowanie krajowe trofea. Bo nikt sobie wtedy nie wyobrażał, że ktoś w ogóle może złamać dominację Ekranasa wspieranego rosyjskim kapitałem. A Żalgirisowi taka sztuka się powiodła. Co do Lecha zaś, nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że wyeliminujemy poznaniaków. My byliśmy w pełni sezonu, Kolejorz miał za sobą jedynie dwie kolejki. Na dodatek drużyna z Bułgarskiej znajdowała się w przebudowie. Wielkiej różnicy w jakości nie było, choć Manuel Arboleda – dobrze to pamiętam – zarabiał więcej niż moja cała drużyna. Kiedy jednak zobaczyłem, jak Lech prezentował się w starciu z Cracovią, w 60 minucie wyszedłem ze stadionu, bo nasz przeciwnik nie grał zupełnie nic. Na oficjalnej konferencji dałem polskiemu zespołowi 30 procent szans, i nie bajerowałem. Zwłaszcza że dla moich litewskich piłkarzy był to szczególny dwumecz. Dla każdego z nich polska ekstraklasa stanowiła okno na świat, marzyli o kontraktach w naszym kraju. Z góry wiedziałem więc, że będą maksymalnie zmotywowani. I byli! Rywalizacja z Lechem to tak naprawdę był tygodniowy epizod. Gdyby zresztą mecz odbywał się miesiąc później, to Żalgiris miałby tylko 30 procent szans. Właśnie dlatego tytuły mistrzowskie, puchary kraju i superpuchary cenię wyżej niż wyeliminowanie Kolejorza.
W nagrodę dostałeś ofertę objęcia reprezentacji Litwy.
To prawda, propozycja przyszła, kiedy już zastanawiałem się nad rozstaniem z Żalgirisem, z którym wygrałem wszystko, co było do wygrania. Równolegle z litewską federacją zgłosił się też kazachski Toboł Kostanaj, ale nie był tak konkretny. Związek poprosił mnie o pisemną wizję pracy, także personalną obsadę sztabu kadry, i dość szybko dogadaliśmy wszystkie szczegóły. Zabrakło tylko jednej kwestii, mianowicie podpisania umowy, bo prezes Julius Kvedaras nie chciał parafować kontraktu przed wyborami w federacji. W grudniu przegrał ze swym młodym wiceprezesem Edvinasem Eimantasem, który na selekcjonera wybrał Edgarasa Jankauskasa, świetnego niegdyś piłkarza i fajnego człowieka. Miał prawo, nie żywiłem pretensji.
Na Litwę wyjechałeś bez jednego choćby współpracownika. Dlaczego?
Bo z góry wiedziałem, że wychowam sobie asystenta. Akurat po powrocie z Jagiellonii Białystok jeszcze przez rok grał u mnie Andrius Skerla, którego od początku namawiałem na tę funkcję. Ma bowiem oko, papiery, a nawet duży talent trenerski, tak to oceniłem. Długo się bronił przed nową rolą, ale w końcu pękł i z pewnością do dziś nie żałuje.
Zanim trafiłeś do Chin, na chwilę wróciłeś do Polski, do Bełchatowa…
…gdzie znów bardzo dużo się nauczyłem, zwłaszcza w kontekście tego, jakie kryteria brać pod uwagę przy odrzucaniu oferty. Wcześniej miałem przekonanie, że niezależnie od tego, co by się działo, jestem w stanie odwrócić złą sytuację. Tymczasem w GKS za mocno oparłem się na pracy szkoleniowej, nie wziąłem początkowo pod uwagę, że główny problem zespołu leży zupełnie gdzie indziej. Trzeba było zacząć od dyplomacji i psychologii, tymczasem gdy zastosowałem pewne zabiegi – zamykając chłopaków na całą noc w restauracji – było już zwyczajnie za późno. Chciałem, żeby się dogadali, i nie zaglądałem do kieliszków, co pili. Byli jednak tak skonfliktowani, że finał miał miejsce nie wtedy w knajpie. A nawet nie wówczas, kiedy Bełchatów spadł z ligi, tylko na kursie w szkole trenerów w Białej Podlaskiej, gdzie zdemolowany został samochód Patryka Rachwała. I trzeba było szukać rozliczeń już w sądzie.
A o co chodziło Grzegorzowi Baranowi i Szymonowi Sawali w sporze z Rachwałem?
Tego nie wiem. Nie dociekałem. Z mojej perspektywy problem polegał na tym, że zespół podzielony był na dwie frakcje. Na tyle liczne, że gdybym całą jedną odsunął, zabrakłoby ludzi do gry. Trzecią grupę stanowili młodzi zawodnicy, totalnie zastraszeni. Jakieś szczegóły tamtego konfliktu do dziś do mnie docierają, ale w sporze nigdy nie było twardych faktów, wszystko opierało się na domysłach. Miał być donos, potem najwyższa finansowa kara w historii klubu, a na koniec – niekończąca się, narastająca, wzajemna niechęć. Czy wręcz nienawiść. Warunków do pracy nie było więc absolutnie żadnych, mimo że sezon zaczął się od zwycięstwa z Legią w Warszawie, bo potem zawodnicy po prostu ze sobą nie grali, odwracali się plecami. Nie podawali do siebie na boisku, nie funkcjonowali też jako zespół poza murawą. To było wyzwanie dla trenera, ale w takich warunkach także można coś zrobić. Albo się pogrzebać. Akurat w moim przypadku był to pogrzeb. Nie ma jednak tak, że wszyscy zawsze wygrywają.
Czyli rozumiem, że propozycja z Azji przyszła jak wybawienie?
Trochę tak to wyglądało, a zawdzięczam ją grupie ludzi, których poznałem w trakcie pracy na Litwie. To była druga liga, czyli trzeci poziom rozgrywkowy, ale co ciekawe – klub o raptem rocznej historii. Za to z dziewięciomilionowego miasta. Shenyang leży w północno-wschodnich Chinach, bliżej Rosji, Korei i Japonii niż czegokolwiek w kraju. Ciekawy klub, zbudowany w oparciu o uniwersytet. Właścicielem był człowiek, który specjalizuje się w budowie infrastruktury uniwersyteckiej, a przy okazji umiał wykorzystać fakt, że chińskie prawo podatkowe łaskawie traktuje finansowanie sportu. Z drugiej strony – to były profesjonalny piłkarz, grał nawet w reprezentacji. Obecnie ten 45-letni biznesmen większość czasu spędza w USA i Kanadzie, ale na klubową bazę nawet na odległość nie szczędził wydatków. Na terenie uniwersytetu mieliśmy sześć boisk trawiastych i dwa ze sztuczną nawierzchnią. W bazie był także ośrodek, w którym pokój posiadał każdy z zawodników i członków sztabu, wyposażony w salę audiowizualną. Na miejscu był także stadion, na którym rozgrywaliśmy mecze. Superrozwiązanie, choć zdarzało się, że bazy nie opuszczałem nawet przez kilka tygodni. Do centrum miasta taksówką było 40 minut. Tylko jednak pod warunkiem, że unikało się korków. Zatem nie miałem wielkiej motywacji, żeby ruszać się gdzieś na zewnątrz.
Na mecze wyjazdowe było bardzo daleko.
To prawda, ale podróżowało się przyjemnie. Druga liga chińska to dwie grupy, północna i południowa, lataliśmy więc samolotem albo jeździliśmy szybkim pociągiem. Dystans, jaki dzielił nas od Pekinu, czyli 1000 kilometrów, pokonywaliśmy tym środkiem lokomocji w cztery godziny. Kiedy za pierwszym razem usiedliśmy w przedziale z Arturasem Ramoską, trenerem bramkarzy, który wcześniej pracował ze mną w Żalgirisie, a potem zabrałem go do pracy w Shenyang Urban FC, nie zorientowaliśmy się, kiedy skład ruszył z peronów. Po chwili rozmowy spojrzeliśmy na wyświetlacz, a tam było już 305 kilometrów na godzinę! Za oknem wszystko migało, natomiast manewrów ruszania i zatrzymywania się wewnątrz zupełnie nie odczuwaliśmy. Dlatego nawet wolałem jazdę pociągiem niż loty po Chinach.
Poziom piłkarski był równie wysoki?
Otrzymałem zespół, który z rozgrywek amatorskich dostał się na szczebel centralny z ostatniego premiowanego awansem miejsca. Północna grupa liczyła 10 zespołów, południowa też, ale my mieliśmy w całym tym gronie zdecydowanie najniższy budżet. I najniższy ranking. A mimo to udało nam się zakwalifikować do play-offów, do których przepustki dostawały po trzy najlepsze zespoły. Do pierwszej ligi nie udało się ostatecznie zakwalifikować, ale nie po… grze.
Jak to rozumieć?
No – po układzie. Szkoda gadać, bo naprawdę nikt w klubie nie miał prawa narzekać. Uposażenie trenera, które dostawałem w Shenyang Urban FC, sytuowało mnie co najmniej w połowie, a może nawet w górnej części polskiej ekstraklasy. Ile zarabiali zawodnicy, tego nie wiem, ale w trakcie mojej rocznej pracy cały zespół zmienił samochody. Na mercedesy, infiniti, land rovery. Zatem biedy też na pewno nie mieli. To zresztą chiński standard, program ogłoszony przez prezydenta, który ma skutkować zdobyciem tytułu mistrza świata w przyszłości, potraktowano bardzo poważnie. Gothia Cup to taki turniej dziecięcy, który co roku jest organizowany w innym kraju przez Norwegów, dla ponad 200 zespołów z całego świata. Kiedy pracowałem w Shenyang, w 2016 roku pojawiła się akademia z Białej Podlaskiej kierowana przez Leszka Ciecierkę, więc umówiliśmy się na spotkanie. Gdy zamówiłem taksówkę i podałem adres, szofer – gość z profesjonalnej korporacji – odpowiedział, że wskazane miejsce to delta dwóch rzek, i na pewno na bagnach nie ma żadnych boisk. Uparłem się jednak, żeby pojechał. Okazało się, że specjalnie na turniej w naprawdę błyskawicznym czasie – bodaj siedmiu miesięcy – Chińczycy postawili w rozlewisku kompleks sztucznych boisk. Kilkunastu, w tym dla dziewcząt, w kolorze różowym! Mnie to zaimponowało, a kierowca był w szoku. Rozmach – doprawdy niesamowity!
Przebieg barażu był rzeczywiście mocno reżyserowany?
Zacznę od tego, że nawet właściciel klubu nie wierzył, że wywalczymy awans do pierwszej ligi, na drugim poziomie rozgrywkowym pracowali przecież tacy specjaliści jak Sven-Goeran Eriksson czy wcześniej Vanderlei Luxemburgo. Więc nawet z jego perspektywy był to kosmos! Z piłkarskiego punktu widzenia wszystko było jednak otwarte, tyle że część zawodników po prostu odpuściła dwumecz. Pierwsze spotkanie, u siebie, przegraliśmy 0:1, ale nie ono było kluczowe. Choć stawiało rywala – swoją drogą z kurortu porównywalnego do naszego Zakopanego, ale leżącego na wysokości prawie trzech tysięcy metrów, w rejonie Tybetu – w korzystniejszej sytuacji. Warunki klimatyczne faworyzowały przeciwnika, zasobność miejskiej kasy również. A do tego determinacja rywala, który od kilku lat chciał awansować – i w końcu dopiął swego – do pierwszej ligi. Współpracownicy podpowiadali mi, żeby na rewanż pojechać kilka dni wcześniej, w miejscowości leżącej wyżej od Kasprowego aklimatyzacja była bowiem wskazana. Ostatecznie na decydujący mecz polecieliśmy bez zmiany rytmu dobowego. To znaczy na lotnisku znajdującym się dwie godziny drogi autokarem od miejsca przeznaczenia, wylądowaliśmy o północy, wyspaliśmy się, a po późnym śniadaniu wyruszyliśmy na stadion. Mecz był bowiem już o 15.00.
Byłeś zatem czujny…
…ale na niewiele się to zdało, ponieważ już w szóstej minucie dostaliśmy wydumany rzut wolny. Nasz bramkarz ustawił mur przy jednym słupku, a sam wybrał się do drugiego. Do wykonania podszedł dwumetrowy napastnik, który nigdy wcześniej w tamtym sezonie – dokładnie to analizowałem – nie wykonywał stałych fragmentów. Uderzył w róg, w którym ustawił się golkiper, a ten… wpakował sobie piłkę do siatki. Po meczu ten rosły atakujący gościł w naszym hotelu, u swego przyjaciela, naszego bramkarza… Dla menedżera mojego klubu jasne było, że pochodzący z tego samego miasta zawodnicy po prostu się dogadali. Nawet operował kwotami, za ile. Tyle że dowodów nikt oczywiście nie przedstawił. Nie był to jednak koniec meczu. Miałem kilku zawodników w drużynie, 19-, i 20-letnich, których zresztą chętnie zobaczyłbym w Polsce. Wzięli się do roboty, w ciągu 20 minut rozpracowali gospodarzy, zrobiło się 2:1 dla nas. U rywali – szok! Nie byli przygotowani na taki rozwój wypadków, pogubili się. Wtedy jednak z pomocą przyszli sędziowie, którzy znów wymyślali rzuty wolne z bliskiej odległości… I skończyło się 2:3. Do 60 minuty grałem z zespołem, potem sobie odpuściłem. Nie było sensu, ten mecz nie był do wygrania. Co zresztą ludzie z naszego klubu przepowiadali już po zakończeniu sezonu zasadniczego. Moi współpracownicy doskonale wiedzieli, że nie będziemy mieli szans.
Jak w ogóle porozumiewałeś się z zawodnikami?
Na tym poziomie rozgrywkowym, na którym pracowałem, mogą występować wyłącznie Chińczycy, ale oni z angielskim mają ogromny problem. Dlatego komunikowaliśmy się przez tłumacza, który odgrywał główną rolę. Ale niezbyt pozytywną. Bo nie przekazywał detali zgodnie z moim zamierzeniem. Zdaje się, że po prostu w ogóle nie czuł futbolu. Dlatego w pewnym momencie marnowałem tony papieru, i wszystkie ćwiczenia mozolnie godzinami rozrysowywałem. A potem rozlepiałem wokół boiska, żeby każdy zawodnik mógł się upewnić, o co konkretnie mi chodzi. I to pismo obrazkowe było lepsze niż przekaz tłumacza. Inna sprawa, że pod względem mentalnym też było wiele do zrobienia. Nie było bowiem w chłopcach determinacji, to nie byli zawodowcy pełną gębą. Patrząc, co robią z piłką i jak się poruszają, na dzień dobry byłem zbudowany. Są bowiem szybcy, są wytrzymali i bardzo dobrze wyszkoleni technicznie. Brakuje im za to niezwykle istotnej cechy, mianowicie kreatywności. Potrafią w trakcie żonglerki zatrzymać piłkę na karku i pod kolanem, zatem kontrola jest maksymalna, ale gdy tylko wymagałem, żeby wykonali kombinację, zaczynając akcję od linii środkowej, którą mieli zakończyć strzałem – głupieli. I czekali na instrukcje, kto komu ma zagrać i w którą stronę. A kiedy przygotowałem cztery warianty wykonania rzutów rożnych na mecz i nr 1 mieliśmy grać na krótki słupek, ale nie było takiej możliwości, bo przeciwnik zabezpieczył tę strefę – tylko bezradnie na mnie patrzyli. I czekali na podpowiedź.
Z jakiego konkretnie powodu nie zostałeś w Shenyangu i w ogóle w Chinach?
Liga gra tam od marca do listopada, i pod koniec rozgrywek właściciel Shenyang Urban dostał ofertę odkupienia klubu. Dlatego nie podpisał ze mną umowy, nie chciał sprzedawać udziałów wraz z nieuzgodnionym z nabywcą kontraktem szkoleniowca. Nie zabiegałem zresztą o to, bo prawdę powiedziawszy, starałem się o pracę w wyższej lidze. I pojawiły się możliwości, moje CV było oceniane pozytywnie. Na koniec padały jednak zapytania o paszport, a preferowane były hiszpański i niemiecki. Taka jest aktualna tendencja w Chinach. Do pracy w akademiach biorą trenerów też z Francji, Anglii, generalnie z Europy. Do zawodowych lig chcą jednak tylko rodaków Pepa Guardioli i Joachima Loewa. W każdym razie w Shenyang Urban nie doszło ostatecznie do sprzedaży klubu, ale prezes zatrudnił młodego chińskiego trenera. Pożegnaliśmy się po przyjacielsku, nawet obiecał, że pomoże załatwić mi pracę w innym zespole od nowego sezonu. Nie zdążył, dwa miesiące później miałem już bowiem ofertę ze Spartaksa Jurmała. Kiedy byłem na nartach w Polsce, dostałem telefon z pytaniem: czy możesz przejąć zespół… jutro? Wsiadłem więc do samolotu, poleciałem do Turcji, gdzie mistrz Łotwy przebywał na zgrupowaniu, i zacząłem pracę. Mimo że w kadrze zostało właściwie tylko 11 jakościowych zawodników – bo Białorusini, którzy mieli największy wkład w wywalczenie mistrzostwa, odeszli – przegrałem tylko pierwszy mecz. A potem było już wyłącznie z górki…
…do momentu, kiedy przyszła konfrontacja z Astaną w kwalifikacjach Ligi Mistrzów.
Przed losowaniem spodziewaliśmy się łatwiejszego przeciwnika. Pierwsze spotkanie na Łotwie przegraliśmy po w sumie równym meczu, ale goście mieli więcej sytuacji. Gdy pojechaliśmy na rewanż i kazachski zespół po godzinie strzelił gola na 1:0, gospodarze – mimo że grali tam właściwie tylko Junior Kabananga i Patrick Twumasi – uznali, iż jest po zawodach. A tak nie było. Po wyrównaniu Edgarda Vardanjansa przejęliśmy inicjatywę i w końcówce powinniśmy zdobyć zwycięską bramkę. Szkoda, że tak się nie stało, gdyż formę mentalną zespołu podtrzymywałem głównie wizją gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. To był pierwszy w historii kontakt klubu z Champions League, i chłopcy czuli po pierwszym meczu, że sprawa jest jeszcze otwarta. Zresztą sam przekonywałem ich, że dystans do Astany jest na tyle mały, że jak strzelimy gola w rewanżu, to awansujemy. Tyle że już następnego dnia rano poinformowałem ich, że spotkanie w Kazachstanie jest naszym ostatnim wspólnym. Kapitan zespołu popłakał się w tym momencie w szatni… To był naprawdę wzruszający moment. Szybko się jednak zebrałem i pojechałem do Soligorska, przeprowadziłem z Szachciorem pierwszy trening, a po zajęciach przyjechałem do Mińska, gdzie na lotnisku spotkałem zespół, i wspólnie polecieliśmy do Astany. Mimo że na wariackich papierach, organizacyjnie udało się wszystko ogarnąć, ale do awansu trochę zabrakło. Niewiele, ale jednak.
Byłeś zaskoczony, że Legia nie dała w kolejnej rundzie rady Astanie?
Nie. Legii za bardzo nie oglądałem w obecnym sezonie, ale kiedy zobaczyłem, co się dzieje ze składem, to powiem szczerze, że od razu miałem proste skojarzenie – ciasto jest rozczynione, ale do finalnego wypieku jeszcze daleka droga. Chciałem się sprawdzić z Legią, we wrześniowej przerwie na reprezentację, ale grała akurat z Mazurem Karczew. Próbowałem się dogadać z Jackiem Magierą na październik, bo chcę przyjechać na trzydniowe zgrupowanie z Szachciorem w okolice Białej-Podlaskiej, ale logiczne, że już się z nim w tej kwestii nie porozumiem.
Futbol ligowy na Łotwie robi dobre wrażenie?
Jest na pewno ciekawszy niż na Litwie, w ekstraklasie występuje więcej wyrównanych zespołów. W lidze naszych sąsiadów pozostały tylko Troki, Suduva Mariampol i Żalgiris, którym próbuje dorównać kroku Atlantas Kłajpeda, ale z mizernym skutkiem. Brakuje stabilizacji, jest zbyt duża rotacja. Na Łotwie jest wyższy poziom finansowo-organizacyjny, i większa liczba dobrych piłkarzy. Może nie jakichś super, ale naprawdę niezłych. Również z Rosji, zresztą rosyjski kapitał jest mocno obecny w ekstraklasie. Duży, skoro właściciela FK Riga stać było niedawno na kupno klubu w Grecji, zaś kluby mogą sobie pozwolić na utrzymywanie trzydziestu, a nawet ponad trzydziestu zawodników na kontraktach. Choć ja akurat tak dobrze nie miałem, ponieważ budżet Spartaksa wynosił raptem połowę tego, czym dysponowałem w Żalgirisie. Przez pierwsze trzy miesiące mojego pobytu zmagaliśmy się też z problemami finansowymi, właściwie nie było pensji… Jurmała to kurort, położony w pięknej zatoce, z 35-kilometrową plażą, na którą przypływa jachtem Roman Abramowicz, regularnie bywa także Ałła Pugaczowa, która ma tam własny apartament, ale nie przyciągnął – niestety – rosyjskich inwestorów do Spartaksa. Las sosnowy, piasek, wille – czułem się trochę jak w… Konstancinie. No, może było chłodniej, ale i tak na warunki do życia nie narzekałem.
Baza też była jak w Kosie Konstancin?
Cóż, początkowo najczęściej trenowaliśmy na boisku szkolnym, gdyż stadion miejski – z niezłą płytą – dostępny był dopiero od połowy maja. We wczesnym okresie zimowe warunki nie pozwalają na grę na głównych płytach w całej Łotwie. Zatem pierwszy z czterech tourów ligi w systemie wiosna-jesień wszystkie kluby rozgrywają na szkolnych boiskach. Zespołów w ekstraklasie zostało siedem, ósmy został bowiem wyrzucony za obstawianie wyników. Hala do gry na wzór rosyjski jest tylko jedna, ale niepełnowymiarowa, w kompleksie Skonto Ryga. Trzy rzędy krzesełek plastikowych i stu ludzi oraz przenikliwe zimno – to obrazki, które zapamiętałem z pierwszej rundy rozegranej na Łotwie. No, może jeszcze samochody jeżdżące za nieodległym płotem… Dopiero w połowie maja zaczyna się poważna piłka, a muszę uczciwie powiedzieć, że lokalny stadion w Jurmali nie jest zły. Z trybunami na 3,5 tysiąca widzów. W Lipawie, Jelgawie i nawet na Skonto, choć ten już wiekowy, obiekty też są OK. Jest prawdziwa walka, nie ma odpuszczania, można zobaczyć trochę jakości. Na pewno więcej niż na Litwie.
A między ligą białoruską i łotewską jest przepaść w drugą stronę?
Nie ma. Ale prawda jest też taka, że ekstraklasa na Białorusi na pewno nie jest słabsza od polskiej. Może nawet poziom jest trochę wyższy niż w naszym kraju. Fakt, brakuje nowoczesnego podejścia, w treningu jest dużo elementów fizycznych, obowiązują metody opracowane jeszcze chyba przez słynnego Ukraińca Walerego Łobanowskiego w czasach ZSRR. Po miesiącu pracy zauważyłem bowiem, że jeśli któryś z zawodników nie zwymiotuje po zajęciach, to uważają, że trening był słaby. I najwyraźniej tego potrzebują, bo mają inne podejście do sportu, inną filozofię. Właściwie obowiązują standardy takie, jak w Polsce mieliśmy w futbolu we wczesnych latach 90. Tyle że tamtejszym piłkarzom taki reżim pasuje. Jeśli ćwiczymy za krótko, dziwią się, że to już koniec zajęć. Nie są też w stanie wyeksponować jakości na treningach. Jak ma być podanie na prawo, potem skośne w przód, a potem dośrodkowanie – niby zrobią to wszystko, ale schematycznie, bez szybkości i mocy w zagraniach. Zadanie wykonują w jednym tempie, bez przyspieszenia. Pracują sumiennie, ale akcent kładą na inne elementy, niż życzyłbym sobie.
Ekstraklasa jest w pełni profesjonalna?
Jest centralna stabilizacja. To znaczy… rządowa. Na Białorusi nie ma prywatnych klubów, wszystkie środki na futbol idą z budżetu państwowego. Dane na temat możliwości finansowych poszczególnych klubów nie są ogólnodostępne. Mieszkam w bazie w Soligorsku, gdzie do dyspozycji mam dwa treningowe boiska i hotel, z którego w razie potrzeby mogą skorzystać także piłkarze. Każdy ma tam swoje miejsce, ale dostali też mieszkania w mieście. Mamy również zapewnione żywienie, i naprawdę dobrze wyposażoną stołówkę. Tyle że lekko mnie zszokowało, że to, co jemy i za ile, regulują ustawy rządowe. Dietetyk może ustalić menu, oby zmieścił się w stawce pięć czy siedem dolarów na dzień. Jako trener według norm centralnych mogę dostać jeden dres treningowy i jedną koszulkę na rok. Zawodnicy – po dwa komplety.
Czyli zarabiasz tyle, ile trener BATE?
W części oficjalnej – na pewno. To znaczy widełki określają, jaka jest różnica między obcokrajowcem i białoruskim piłkarzem lub trenerem. Od oficjalnych stawek płaci się podatek i odprowadza składki do federacji. Ale pozostaje jeszcze część środków, premiowych czy też bonusowych, jak je nazywają miejscowi, które mają do rozdysponowania szefowie klubów. Płacą w rublach białoruskich, muszę zatem pensję transferować już we własnym zakresie. To nie jest kapitalizm, ale nie jest też socjalizm. Raczej taka forma pośrednia. Normy obejmują wszystkie sfery życia, ale nikt nie żyje ściśle według norm, które wymyślił jakiś urzędnik. Ludzie kombinują, i… humanizują warunki życia. Generalnie na płacę nie narzekam, mam na pewno porównywalną z polską czołówką.
Jaki dostałeś cel do osiągnięcia w obecnym sezonie?
Wieloletnim hegemonem w rozgrywkach ligowych jest zespół BATE Borysów, ale w tym sezonie potraciło trochę punktów. Tyle że moi zawodnicy, a niedawno przegraliśmy 0:4 w Soligorsku, zupełnie nie wierzyli, że mogą podjąć skuteczną walkę z tym rywalem. Zupełnie jakby mieli kompleks BATE. Wstawiłem do składu więcej obcokrajowców, żeby jak najmniej lęk przed potentatem z Borysowa dawał się we znaki, ale od pierwszych podań zauważalna była trzęsiawka w stylu: podaję tylko do najbliższego, a potem udaję, że nie widzę, że chcesz do mnie odegrać. Zatem BATE może wcale nic godnego uwagi nie grać, a i tak rywale nie dają rady. I przegrywają tak naprawdę ze sobą. Przyszedłem do Soligorska, żeby zmienić to niedopuszczalne mentalne nastawienie. Celem jest mistrzostwo. Nawet już w tym sezonie, choć budowa nowego stadionu jest w dość odległej perspektywie. Do zakończenia sezonu pozostało jeszcze kilka istotnych meczów, a BATE już jedzie na oparach. Modliliśmy się, żeby awansowało do Ligi Europy. Dało radę, po wyjazdowym zwycięstwie nad ukraińską Ołeksandrią, zatem będzie miało gdzie się zmęczyć w europejskich rozgrywkach. To szansa dla Szachciora.
Mówisz: już w tym sezonie. Na ile zatem związałeś się z klubem z Soligorska?
Na Białorusi wszystkie kontrakty są podpisywane na rok, ale umówić można się na dłuższy okres. Mój kontrakt został obgadany na półtora roku. Plus dwa. Jedyny wyjątek w kwestiach formalnych prezydent Aleksandr Łukaszenka zrobił kilka lat temu dla trenera reprezentacji Białorusi w hokeju na lodzie. Dał, obchodząc prawo, Kanadyjczykowi kontrakt od razu na trzy lata. Potrzebna jest tu oczywiście wiza pobytowa i pozwolenie na pracę, ale takie formalności specjalnie nie utrudniają życia.
Jak żyje się na Białorusi?
Normalnie. Dziwię się – jako szeregowy obywatel – że tak mało o sobie wiemy jako sąsiedzi, a w polskich mediach dominują jakieś niesamowite doniesienia, właściwie mity. Ostatnio przeczytałem, że jakiś białoruski miłośnik horrorów wybudował sobie dom, ozdabiając elewację motywem czaszki. OK, jest to może i niecodzienne, ale naprawdę nie mogło się zdarzyć także choćby w Ameryce? W całym kraju jest dostęp do internetu, nie to co w Chinach, gdzie musiałem mocno kombinować i mieć specjalne oprogramowanie, żeby poczytać polskie portale. Media nie są tak wszędobylskie jak w Polsce, może też dlatego, że Soligorsk leży nieco na uboczu, 140 kilometrów od Mińska. W stolicy zapewne dzieje się więcej, u mnie jest spokój. Nie mam za często okazji, żeby gadać na jakikolwiek temat, ale z założenia unikam tylko tematów politycznych. Jako Polak czuję się na Białorusi swobodnie, swobodniej niż na Łotwie czy Litwie. Mam gwarancję bezpieczeństwa, tu nie ma takiej swobody obyczajów jak u nas. Na ulicy nie uświadczy się nietrzeźwego człowieka, nikt nie będzie cię zaczepiał, nikt też nie wyrzuci papierka czy innego śmiecia pod nogi. Dlatego jest czysto. Każdy siebie kontroluje. Menu jest bardzo podobne jak w Polsce, ale kiedy ostatnio jechałem autobusem z Mińska, zauważyłem ciekawą rzecz. Otóż tuż po przekroczeniu polskiej granicy autobus wyludnił się zupełnie, mimo drugiej czy trzeciej w nocy, i wszyscy zamawiali w barze… flaki. Zresztą piłkarze Szachciora też dopytują mnie właśnie przede wszystkim o flaki.
Wybór na półkach w tamtejszych sklepach jest ograniczony?
W centrach handlowych w Mińsku jest tak samo jak w… Chinach, Warszawie czy Londynie. Naprawdę podobnie jak wszędzie na świecie. Z kolei w wielobranżowych sklepach w Soligorsku połowa towarów pochodzi z Polski, część jest miejscowych, i część z Rosji. Tyle że wszystkie najczęściej opisane są po rosyjsku.
A bazy treningowe klubów piłkarskich wciąż są lepsze niż w Polsce?
W zbyt wielu klubach w Polsce nie pracowałem, więc nie mam najlepszego porównania. Natomiast w Soligorsku, Mińsku czy Borysowie warunki do szkolenia i pracy z seniorami są bardzo dobre. Jedyny mankament z mojej perspektywy to fakt, że mam daleko do rodziny. Poprzednio byłem w domu dwa miesiące temu.
Kto gra pierwsze skrzypce w zespole Szachciora?
Drużyna jest zróżnicowana. Mamy trzech powołanych ostatnio do reprezentacji narodowej zawodników. Jest też 19-latek, utalentowany ofensywny pomocnik, który – podejrzewam – sprawdziłby się w każdym polskim klubie. Witalij Lisakowicz gra w młodzieżówce, ale umiejętności ma już na poziomie drużyny narodowej. Może dlatego jest powoływany do kadry U-21, że cechują go jeszcze nietypowe zachowania, które biorą się stąd, że dorastał w ciężkich warunkach, w domu dziecka. Piłkarsko jest niesamowity, z piłką jest w stanie zrobić dosłownie wszystko, zupełnie nic nie sprawia mu problemu. Musi nauczyć się tylko podejmować ryzyko we właściwych momentach. Mam też siedmiu obcokrajowców, z których pięciu może występować jednocześnie na boisku. Na przykład Fina Pyry Soiriego, co ciekawe z ojca Afrykańczyka. Także lewoskrzydłowego, sprowadzonego ostatnio z Ruandy – Patrick Sibomana jest reprezentantem kraju, choć ma dopiero 21 lat. Pierwszy raz jest w Europie, dotąd nie widział śniegu, ale na pewno nie jest ostatni na boisku. To zresztą w ogóle ogarnięty chłopak, mówi po angielsku, po francusku. W kadrze pracuje z selekcjonerem z Niemiec, który stawia podobne wymagania taktyczne jak ja. Dlatego Patrick świetnie rozumie, jak chcemy grać w Szachciorze. A filozofię mojego treningu – znacznie lepiej od miejscowych zawodników.
Wiesz, za jaką kwotę został sprowadzony?
Forma płatności może być odłożona, to znaczy do rozliczeń dojdzie zapewne dopiero przy okazji jego kolejnego transferu.
W Soligorsku czujesz się jak….
…to taki białoruski Bełchatów. Mieszka tu 100 tysięcy, są kopalnie soli potasowej, firma, która jest sponsorem Szachciora, współpracuje z 70 krajami świata. To jest największy eksporter soli potasu na świecie. Generuje ponad 20 procent przychodu narodowego brutto na Białorusi. Gdyby było proste przełożenie takiego kapitału na klub, to bylibyśmy skazani na zdetronizowanie BATE. Ale tak się to, niestety, nie odbywa…
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ TAKŻE 2305 NUMERZE TYGODNIKA PIŁKA NOŻNA (38/2017)