Wywiad tygodnia z Karolem Klimczakiem
Deniss Rakels, Mario Situm, Vernon de Marco – tych trzech piłkarzy zasiliło Lecha Poznań w zeszłym tygodniu. Kolejorz na rynku transferowym musi być aktywny, gdyż już pod koniec czerwca zacznie sezon meczem w kwalifikacjach Ligi Europy. Nie tylko jednak o bieżących dolach i niedolach trzeciego zespołu ekstraklasy poprzednich rozgrywek „PN” porozmawiała z Karolem Klimczakiem, ponieważ głos prezesa Lecha staje się coraz donośniejszy w kontekście dyskusji o przyszłości całej ligi.
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
– Wchodzi pan w buty Macieja Wandzla?– Nie, dlaczego? – pyta prezes Klimczak. – Maciej jest przewodniczącym rady nadzorczej Ekstraklasy SA, delegowanym przez Legię Warszawa. Na ostatnim spotkaniu klubów ekstraklasy prezes Dariusz Mioduski poinformował, że taki stan trwać będzie do zakończenia kadencji tej rady, czyli do września. Natomiast Lech chce mieć i ma głos w dyskusji o kształcie polskiej piłki klubowej, chce mieć wpływ na rozwiązania i decyzje, które zapadają. Stąd moja aktywna rola w radzie nadzorczej spółki czy innych kolegów z Lecha w komisjach Polskiego Związku Piłki Nożnej.
– Po spotkaniu 7 czerwca, w którym wzięły udział kluby, zarząd Ekstraklasy SA oraz PZPN, pojawiły się głosy, że w nowym rozdaniu może zostać pan przewodniczącym rady nadzorczej spółki zarządzającej rozgrywkami.
– Pytanie pierwsze, czy zgłoszę swoją kandydaturę, pytanie drugie – czy zostanę wybrany. Jedno i drugie nie jest wykluczone, choć jeszcze tego nie rozważam. Mam pogląd na działanie tego gremium, przede wszystkim rada nadzorcza musi być silniejsza niż w tej chwili, musi działać dynamiczniej, szybciej podejmować decyzje i wpływać na rozwój wypadków. Nie wykluczam zatem, że postaram się o rolę przewodniczącego, ale brane jest pod uwagę również inne rozwiązanie, które już kiedyś obowiązywało, mianowicie, że funkcję tę sprawuje przedstawiciel każdorazowego mistrza Polski lub wskazuje osobę na stanowisko.
– Zbigniew Boniek na łamach „PN” powiedział, że rada nadzorcza spółki powinna składać się z 16 przedstawicieli klubów, czyli po jednej osobie z każdego, plus przedstawiciela PZPN. Jak pan postrzega takie rozwiązanie?
– Niedawno rozmawiałem na ten temat z prezesem związku i… lepszą drogą będzie pozostawienie okrojonego składu gremium. Co jest jednak ważne, kluby muszą mieć świadomość, że kiedy rada dany temat konsultuje z nimi, poznaje ich opinie i na bazie rozmów podejmuje określoną decyzję, to znaczy, że… decyzja została podjęta. Nie ma tu miejsca na kilka dodatkowych spotkań, roztrząsanie tego samego problemu. Temat zamknięty i zajmujemy się kolejnym. Inaczej po prostu drepczemy w miejscu. Nie jestem zwolennikiem takiego podejścia, wręcz mnie irytuje. Kluby muszą mieć przeświadczenie, że rada podejmuje decyzje w ich imieniu, ale muszą też je później akceptować.
– Obecnie tak nie jest?
– Na skutek zmian, które następowały w klubach, mam na myśli Ruch Chorzów i przekształcenia właścicielskie w Legii, proces decyzyjny skomplikował się i wydłużył. Sprawnie działająca rada musi sprawować nadzór nad zarządem Ekstraklasy SA i mieć partnera w PZPN. Wtedy decyzje będą podejmowane szybciej, nie będziemy bez końca dyskutować choćby o systemie rozgrywek ligowych czy liczbie obcokrajowców spoza Unii Europejskiej mogących występować na naszych boiskach.
– Akurat w przypadku kształtu rozgrywek ligowych to PZPN pod koniec maja spowolnił proces: zarząd federacji nie zaakceptował wówczas rekomendacji rady nadzorczej ESA dotyczącej zniesienia podziału punktów po rundzie zasadniczej.
– Także dlatego, iż w PZPN nie było przekonania, że głos rady nadzorczej to jednocześnie głos wszystkich klubów. I to jest kamyczek do naszego ogródka. Wracam do siły rady nadzorczej, czyli postrzegania jej decyzji jako wspólnego stanowiska wszystkich klubów ekstraklasy. Właśnie w tym celu zorganizowano spotkanie 7 czerwca, PZPN chciał mieć pewność, że decyzje o zniesieniu podziału punktów oraz zwiększeniu liczby obcokrajowców spoza Unii mogących jednocześnie przebywać na boisku w składzie jednego zespołu są wspólne. Z ramienia związku na spotkaniu pojawili się m.in. Zbigniew Boniek, Marek Koźmiński oraz Eugeniusz Nowak, wzięli udział w dyskusji i przekonali się, że kluby chcą właśnie w tym kierunku zmierzać.
– Jako prezes Lecha jest pan usatysfakcjonowany pracą obecnego zarządu Ekstraklasy SA?
– Na wielu polach zarząd wykonał bardzo dobrą pracę, ale na wielu jest miejsce do poprawy. Na przykład w kwestii relacji z PZPN. Zakładam, że nikt nie wyobraża sobie braku współpracy z jednym z udziałowców spółki, przy okazji stowarzyszeniem, którego członkami są wszystkie kluby ekstraklasy. Jestem zwolennikiem twardego, ale kompromisu. Na dłuższą metę trudno sobie wyobrazić niezdrowe relacje między spółką Ekstraklasa a PZPN, bo obie te organizacje bez siebie nie mogą funkcjonować. Na wielu polach. Prezes PZPN, przewodniczący rady nadzorczej i prezes Ekstraklasy muszą ze sobą bardzo blisko współpracować, co nie znaczy, że zawsze muszą się idealnie zgadzać. Tymczasem my jako kluby musieliśmy powołać grupę roboczą – w jej skład weszły Lech, Lechia Gdańsk, Jagiellonia Białystok oraz Pogoń Szczecin – która będzie funkcjonowała do końca obecnej kadencji rady nadzorczej spółki, po to, żeby mieć kogoś wyznaczonego do spotkań z PZPN. Skoro pojawiły się personalne zadrażnienia i nie mogliśmy rozmawiać między organami, z mojej inicjatywy powstało dodatkowe ciało. I powiem więcej, to wcale nie jest zdrowe rozwiązanie, raczej coś w rodzaju wszczepienia bajpasów. Ale kluby muszą rozmawiać z federacją, brać udział w wypracowywaniu rozwiązań systemowych, gdyż one w dużej mierze nas dotyczą.
– Poprzednie pytanie nie było przypadkowe. Na spotkaniu 7 czerwca było gorąco. Prawdą jest, że to pan zaapelował do zarządu Ekstraklasy SA, aby podał się do dymisji?
– Potwierdzam, padły takie słowa z mojej strony. Każdy zarząd składa się z menedżerów, ekspertów zatrudnionych do wykonania wyznaczonych im zadań, do kierowania organizacją, spółką czy klubem piłkarskim. Zarząd ma obowiązek w odpowiednim czasie i miejscu wskazywać najlepsze jego zdaniem rozwiązania, rekomendować je, opiniować, wywoływać dyskusję, przekonywać. Używać takich argumentów, aby akcjonariusze, inwestorzy aprobowali rozwiązania proponowane przez zarząd. Natomiast jeśli czas dyskusji kończy się, a zarząd nie przekonał akcjonariuszy, w tym przypadku klubów ekstraklasy, to rada nadzorcza podejmuje postanowienie i temat jest zamknięty. Tak powinno być. Tymczasem zarząd Ekstraklasy SA, mimo podjęcia przez radę innej decyzji, nadal rekomendował swój pomysł, więc należy sądzić, iż we własnym sumieniu jest tak silnie związany z proponowanym przez siebie rozwiązaniem, że nie będzie mógł w sposób dobry wdrażać i realizować decyzji właścicieli. A jeżeli sumienie nie pozwala zarządowi za własną uznać drogi obranej przez kluby, musi zastanowić się nad swoją rolą i przyszłością w organizacji. Dla mnie to jest oczywiste.
– Należy to odczytywać jako preludium zmian w spółce zarządzającej rozgrywkami?
– Można to rozumieć w jeden sposób – że jasno wyraziłem swoją opinię i przekonanie w tym zakresie. Natomiast zmiany w spółce mogą być dokonane za zgodą właścicieli, czyli klubów oraz PZPN. Wczesną jesienią Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy powoła nową radę nadzorczą, która zdecyduje, jaki w ogóle będzie kształt Ekstraklasy SA, bo tu pojawia się szersze pytanie – jakie jest nadrzędne zadanie spółki.
– Zarabianie pieniędzy dla klubów.
– Takie działania, które umożliwią klubom znalezienie się wyżej w rankingu lig europejskich niż na 20 miejscu. Nie mówię o awansie do pierwszej dziesiątki zestawienia, ale pierwsza piętnastka jest w miarę szybko osiągalna, wskoczenie do niej to więcej miejsc dla polskich zespołów w europejskich pucharach. I teraz musimy sobie wyznaczyć narzędzia, którymi chcemy ten pułap osiągnąć. Mówi pan: pieniądze – oczywiście, że tak, choćby po to, żeby udrożnić rynek transferów między polskimi klubami, bo obecnie ich właściwie nie ma. Karola Linettego sprzedałbym dajmy na to do Jagiellonii, jednak Lech nie dostałby za niego wtedy 3 milionów euro, a z kolei my kupilibyśmy młodego Mariusza Stępińskiego, tyle że nie za 2 miliony euro. Po prostu polskich klubów nie stać na takie transakcje, koło się zamyka. Dlatego po wyborze nowej rady nadzorczej Ekstraklasy porozmawiamy o celach, a przez ich pryzmat także o personaliach. Dla jasności, w tym momencie nie odbywa się proces zwalniania ze stanowiska prezesa spółki Dariusza Marca, szukania jego następcy. Dariusz Marzec pracuje i jak każdy podlega weryfikacji. I tak samo jak ja w Lechu zostanę oceniony przez radę nadzorczą klubu, tak też nowa rada nadzorcza Ekstraklasy będzie miała prawo do oceny prezesa Marca. A przy tym wszystkim pamiętać należy, że czeka nas przetarg na prawa telewizyjne.
– Uzyskanie dużo większych pieniędzy z kontraktów mediowych nie będzie łatwe, także dlatego, że umowa na doradztwo z MP & Silva gwarantuje klubom rosnące sumy gwarantowane w każdym roku, po ich przekroczeniu jednak nadwyżka dzielona jest z korzyścią dla agencji.
– Ale tylko do pewnego progu, później znów te proporcje odwracają się na korzyść klubów. To jest dobra umowa i dobra współpraca z MP & Silva. Natomiast rynek się zmienił, stał się atrakcyjniejszy, pojawił się nowy i bardzo silny gracz, czyli stacja Eleven, ponadto na horyzoncie pojawiają się też inni zainteresowani, więc rozgrywka toczy się o zdecydowanie większe pieniądze dla ekstraklasy.
– W jakim kształcie liga zostanie zaoferowana nadawcom?
– To jest jedno z tych pól, gdzie współpraca z PZPN jest potrzebna. Otwarcie rozmawiam na ten temat z prezesem Bońkiem, który stoi na stanowisku, że ekstraklasa powinna składać się z 18 zespołów. Ja nie jestem do końca przekonany, wydaje mi się, że formuła z 16 drużynami jest właściwsza. Bo czy poszerzenie ekstraklasy wpłynie na podniesienie jakości piłkarskiej ligi? Na dziś – nie, choć może za dwa lata, kiedy zmiany będą blisko, moja ocena będzie inna. Pomysłów jest na razie wiele, na spotkaniu 7 czerwca kluby i PZPN ustaliły, że do końca kolejnego sezonu mamy wypracować wspólną koncepcję. Docelową, na długie lata.
– Zmniejszenie ligi w ogóle wchodzi w grę?
– Moim zdaniem nie. Minimum to 16 zespołów, zarówno w tradycyjnej, jak i w zmodyfikowanej formule, maksimum 18 w klasycznej mecz i rewanż.
– Najbliższe dwa sezony to ESA 37, ale bez podziału punktów. Jaki to ma sens, poza tym, że atrakcyjność rozgrywek spadnie i wygodniej będzie klubom?
– To okres przejściowy. Niewątpliwie atutem systemu z dzieleniem punktów jest niewiadoma, spłaszczenie ligi. Ale czy można w ten sposób budować atrakcyjność rozgrywek na dłuższym dystansie? Możemy się przecież umówić, że po rundzie zasadniczej zerujemy punkty, gramy play-offy i nawet szesnasty zespół po 30 kolejkach, który zmierzy się z liderem, jest w stanie zostać mistrzem Polski… Albo dlaczego nie dzielić punktów przez 3 lub 4, przecież byłoby to jeszcze atrakcyjniejsze? Jaki w tym sens? Żaden. Brak podziału to mniej przypadkowości, a więcej piłkarskiej jakości przełożonej na zdobywanie punktów w lidze i wyłonienie najlepszych drużyn, które będą zbierały punkty dla polskiej ligi do rankingu UEFA. W ten sposób możemy dojść do miejsca, w którym będziemy mogli wystawić dwa zespoły w eliminacjach Ligi Mistrzów, to się z kolei przełoży na pieniądze.
– Nie chodzi tu przede wszystkim o poziom piłkarzy, co z systemem rozgrywek ma niewiele wspólnego?
– Owszem, niemniej działamy w danych warunkach. Mamy określone zasoby, szerokość kadr, szkolenie, więc musimy dobrać optymalne do naszych możliwości rozwiązanie dla ligi. Jeżeli nasi przeciwnicy w europejskich pucharach wypoczywają, nie mówię nawet o ligach topu 5, a my albo jeszcze, albo już gramy, jak z nimi rywalizować? Nie może być tak, że po wyczerpującym sezonie piłkarze Jagiellonii czy Cracovii mają po pięć dni urlopu! Zresztą Lecha też spotkał podobny los. Nie możemy tego akceptować! Właśnie dlatego liga musi kończyć się najpóźniej koło 20 maja, żeby piłkarze mieli porządne wakacje i długi okres przygotowawczy. W systemie ESA 37 to nierealne. Dlatego formuła ESA 37 bez podziału punktów będzie funkcjonowała maksymalnie dwa lata. A potem będzie nowe rozdanie telewizyjne i nowy system, co też powinno satysfakcjonować aktualnych nadawców, którzy wciąż dostawali będą produkt, w sensie liczby meczów, za który płacą. Wkrótce zostanie ogłoszony nowy przetarg.
– Kończąc wątek szeroko pojętej ekstraklasy, do omówienia jest kwestia VAR. Wiadomo, że powtórki wideo w polskiej lidze zagoszczą w przyszłym sezonie, Boniek mówi, że w trzech meczach w kolejce. Podoba się panu ta koncepcja?
– To znów jest kwestia rozmów na linii zarząd Ekstraklasy – PZPN. Najpierw trzeba ustalić dokładne koszty, później dokonać wyboru, jak z powtórek wideo korzystać. Czy w trzech meczach, czy we wszystkich, a może tylko w rundzie finałowej, czy kluby ekstraklasy chcą współfinansować projekt, w jakim stopniu. Nie brakuje klubów, które narzekają na pracę sędziów, więc proszę bardzo – tu jest VAR, dołóż się, błędów arbitrów będzie znacznie mniej. W teorii.
– No dobrze, tylko na dziś prezes PZPN mówi o trzech meczach. Pytania są więc dwa: czy jest to sprawiedliwe, bo dlaczego jeden zespół uniknie błędu arbitra, a inny nie uniknie, i druga kwestia – pochwalimy się światu, że mamy VAR, ale pewności, że nie powtórzy się sytuacja z golem strzelonym ręką przez Rafała Siemaszkę, nie będzie żadnej, gdyż może VAR akurat zostanie wylosowany na taki mecz, a może nie zostanie.
– Trochę niesprawiedliwe, fakt. Kwestia do dyskusji, bo oczywiście najlepiej byłoby pokryć systemem powtórek wideo wszystkie mecze. Projekt prowadzi PZPN, zakładam więc, że federacja zadeklarowała wkład finansowy starczający na trzy mecze. Na resztę pieniądze będą musiały znaleźć kluby. Można też ponegocjować z prezesem Bońkiem, tak aby związek pokrył koszty VAR na połowie meczów ekstraklasy, a pozostałą część dołożą kluby. Sądzę, że prezes jest otwarty na taką rozmowę.
– Jak dużym rozczarowaniem dla Lecha był zakończony niedawno sezon?
– Na początku rozgrywek pojawiały się nawet głosy, że nie mamy drużyny zdolnej awansować do pierwszej ósemki, potem mówiono, że zdobędziemy dublet, wciągniemy ligę nosem. Nie wydarzyło się ani jedno, ani drugie. Z pewnych elementów sezonu możemy być zadowoleni, zaangażowanie, wola walki, mecze, w których zdecydowanie dominowaliśmy nad rywalami, ładna dla oka, efektowna gra – to było. Zabrakło natomiast stempla, zdobycia trofeum, przede wszystkim Pucharu Polski. Do dziś, jak pan wspomni w klubie finał z Arką Gdynia, wszystkim nóż otwiera się w kieszeni. W grze o mistrzostwo byliśmy do ostatniej kolejki. Krótko mówiąc – walczyliśmy do końca o wszystkie trofea, zrealizowaliśmy niestety tylko minimum, które Lech musi mieć w każdym sezonie, czyli awans do kwalifikacji Ligi Europy. Gdyby udało się dołożyć do tego puchar, bylibyśmy zadowoleni.
– Zdiagnozowaliście już problem Lecha? Drużynie nie zabrakło liderów na boisku, zawodników, którzy poradzą sobie z presją najtrudniejszych meczów?
– Nazywamy to mentalnością zwycięzcy. Nie chodzi jednak o brak chęci wygrywania, ale o posiadanie odporności na megastres w najważniejszym spotkaniu sezonu. W finale Pucharu Polski zespół chciał wręcz rozwalcować Arkę, była jazda do przodu, sytuacje, tylko zabrakło zimnej krwi, szczególnie w 90 minucie. Wszyscy pamiętają okazję Radka Majewskiego z meczu na PGE Narodowym, ten sam Radek w meczu z Jagiellonią w ostatniej kolejce, w niemal bliźniaczej sytuacji ze spokojem trafia do siatki. Zabrakło pewności siebie, przekonania, że jesteśmy Lechem Poznań i prędzej czy później strzelimy gola na 1:0. Reprezentacja Niemiec, ta z Michaelem Ballackiem, właśnie miała taką umiejętność. Grali, podawali, człowiek z nudów wychodził do kuchni po kawę w końcówce meczu, a po powrocie okazywało się, że Niemcy prowadzą. Mecz może się nie układać, ale drużyna musi mieć przekonanie o własnej sile.
– Czyli Lech nie ma zawodników, którzy potrafią radzić sobie ze stresem?
– Dwa lata temu zdecydowaliśmy, że właśnie piłkarzy z taką mentalnością będziemy do Poznania sprowadzać. Bez znaczenia jest tu wiek zawodników, bo w tym przypadku może to być młody Jan Bednarek albo doświadczony Mihai Radut, którzy nie pękają w ważnych momentach meczów, kiedy pojawiają się duży stres i ciśnienie.
– A może to też być Łukasz Trałka, przez długi czas kapitan Kolejorza w minionym sezonie?
– Janek Bednarek powiedział na jednej z konferencji mądrą rzecz: Łukasz może już nie nosi opaski, ale nadal może być liderem zespołu. Trener Nenad Bjelica zadecydował o pozbawieniu Łukasza funkcji kapitana, niemniej w Białymstoku pojawił się on na boisku, zdobył bramkę, zaliczył super zawody. Nie obrażał się, tylko zareagował odwrotnie. O taką mentalność nam chodzi.
– Dlaczego Bjelica zabrał Trałce opaskę?
– Z prostej przyczyny – Łukasz nie respektował zasad, które w szatni dotyczą wszystkich.
– To znaczy, że koniec Łukasza w Lechu jest bliski?
– Nie, skąd?
– Jak to skąd? Nie poszedł na wojnę z trenerem?
– Kto? Łukasz? Kapitan Łukasz Trałka nigdy nie poszedł do trenera, nigdy przed całą drużyną czy też w gabinecie szkoleniowca nie roztrząsał tematu niegrających Szymona Pawłowskiego czy Marcina Robaka. Nie miało to miejsca! Koniec tematu. Łukasz potwierdził to w wywiadzie dla poznańskiego wydania „Gazety Wyborczej”.
– A co innego miał powiedzieć?
– Łukasz stracił opaskę, bo złamał zasady panujące w szatni. W Lechu nie ma sytuacji, że ktoś plącze się pod nogami trenera czy prezesa i mówi, że chce więcej grać, czy wejść lub zejść z boiska w tej lub innej minucie. Piłkarze są jak żołnierze, mają tylko jednego przywódcę – trenera. Muszą się temu podporządkować albo nie ma ich w drużynie. I owszem, to, że Szymek Pawłowski nie grał, było problemem przede wszystkim Szymka, ale również Lecha i byłego kapitana Łukasza Trałki, ponieważ jego zawodnik nie dawał z siebie wszystkiego, a znamy jego potencjał.
– W przypadku Robaka nie może pan już jednak zaprzeczyć, rzecz działa się przed kamerami. Co to oznacza dla przyszłości króla strzelców minionego sezonu?
– Mniej więcej tyle, że jego najbliższe wynagrodzenie będzie pomniejszone o odpowiednią kwotę tytułem kary finansowej za zachowanie.
– I to zamyka temat?
– Marcin nadal będzie funkcjonował w zespole, w szatni, dopóki trener nie postanowi inaczej. Jeżeli uzyska odpowiednią formę, a Nenad uzna, że jest wartością dodaną dla drużyny, będzie grał i będzie zapierdzielał. Jestem o tym przekonany. Marcin zrobił jedną bardzo złą rzecz, publicznie zakwestionował decyzję szkoleniowca co do liczby spędzanych przez siebie minut na boisku. Natomiast w pewnym sensie mamy dla jego zachowania dozę zrozumienia, chce grać, rozpiera go ambicja. Warto też, aby pamiętał, że to Bjelica wyznaczył go do wykonywania rzutów karnych, między innymi dzięki czemu został królem strzelców. Nie dzięki radzie drużyny, kumplowi z zespołu czy mnie, ale dzięki decyzjom trenera. Musi to szanować i Marcin postanowienia szkoleniowca będzie respektował, proszę mi wierzyć.
– Tyle że zdaje się, iż Robak chce odejść z Lecha.
– O, rzecz w tym, że mamy obowiązujący kontrakt. Podchodzę do tego spokojnie, Marcin jest zawodnikiem, który jeśli będzie w dobrej dyspozycji, może Lechowi jeszcze dużo dać na boisku. Na razie widzimy go w Poznaniu. Ja też chciałbym być blondynem z kręconymi włosami, nie jest to jednak możliwe.
– Rozstanie z Robakiem nie byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem dla obu stron?
– Nie. Brutalna prawda, czy to się komuś podoba, czy nie, jest taka, że piłkarz, decydując się na podpisanie kontraktu z klubem, godzi się, iż przez czas obowiązywania umowy decydentem w sprawie jego przyszłości zawodowej będzie właśnie klub. To my i tylko my decydujemy o tym, czy Marcin odejdzie z Lecha i na jakich warunkach. Jeśli zaś zostanie, co będzie robił, jaką odegra rolę – czy będzie w pierwszej drużynie, czy będzie prowadził działania marketingowe, czy też będzie pomagał w rezerwach lub akademii. Jest naszym zawodnikiem. Gdyby było inaczej i to piłkarz mógłby powiedzieć: znudziła mi się gra na skrzydle, od jutra chcę występować na pozycji numer 6, mielibyśmy do czynienia z anarchią. Sorry, ale dopóki trener i klub widzą Marcina w drużynie, dopóty on w niej będzie w czasowych ramach kontraktu, a gdy będzie odwrotnie, klub zdecyduje, że już nie widzi Robaka w zespole, wtedy on się tego od nas dowie.
– Robak w kilku ważnych meczach nie grał, ponieważ klub chciał promować Dawida Kownackiego?
– Absolutnie nie miało to miejsca. Powiem więcej, sam dziwiłem się, że choćby w spotkaniu z Legią w Poznaniu trener wystawił Dawida. Ja pewnie postąpiłbym inaczej, Marcin jest silny, potrafi rozbijać obrońców rywala, powalczyć o górne piłki, dać się sfaulować, dopiero później postawiłbym na świeżego, dynamicznego Kownasia. Nikt nie wpływał jednak na decyzje trenera. Jego prawo.
– Kownacki odejdzie z Lecha w najbliższym oknie transferowym?
– Tak, stanie się to 10 lipca o godzinie 13.00… A na poważnie, jest duże zainteresowanie Dawidem, z czego jestem dumny, to jest powód do chwały, ponieważ akademia Lecha jest znana i ceniona w Europie. Zawodnicy wychodzący od nas robią klubowi dobrą robotę za granicą.
– Przede wszystkim grają, a nie oglądają mecze z trybun.
– Dokładnie tak. Fajne jest jednak również to, że odpowiedzialnie podchodzą do karier. Kownaś mógł już dawno wyjechać z Polski, on zdecydował, że chce zostać, nikt go na siłę z Poznania nie wypycha. Zawodnicy rozmawiają z nami po partnersku i często mówią wprost: ta oferta jest z fajnego klubu, ale szanse na grę mam niewielkie. Pełna zgoda, zresztą nam również zależy na tym, żeby te ruchy były przemyślane, ponieważ budują zawodników, ale także markę Lecha. Linetty, Bartosz Bereszyński, Krystian Bielik to piłkarze ukształtowani pod względem piłkarskim przez nas, nawet jeśli dwaj ostatni za granicę wyjechali z Legii. Robert Lewandowski i Łukasz Teodorczyk też wyszli z Lecha, choć oczywiście wychowankami Kolejorza nie są. Duże kluby widzą, że reprezentacja Polski jest wysoko w rankingach, analizują kadrę, dostrzegają, że jest w niej taki dobry Linetty, sprawdzają, gdzie grał wcześniej i dochodzą do wniosku, że może w Lechu mają kolejnego zdolnego chłopaka. Tak to się nakręca.
– Ale Kownacki odchodzi czy zostaje?
– Jest zainteresowanie klubów włoskich, niemieckich i hiszpańskich, ale w tej chwili oferty z wymienianej już nagminnie Sampdorii Genua w sensie fizycznym w klubie nie ma. Podkreślam: w tej chwili. To kupujący mówi, kiedy chce przeprowadzić transakcję. Przecież my nie będziemy wozić Dawida z klubu do klubu i prosić o oferty. Rynek działa w określonych warunkach. Najpierw na zakupy ruszy liga angielska, później dopiero pozostałe kluby, jak już zaczną docierać do nich pieniądze z Premier
League, poza tym część lig jest na wakacjach. My nie jesteśmy, gdyż już pod koniec czerwca gramy w Europie…
– Lech bierze pod uwagę scenariusz, według którego latem z klubu odejdzie nie tylko Kownacki, ale również Bednarek?
– Tak może się zdarzyć. Dlatego pracujemy nad transferami do klubu, aby szybko wypełnić luki powstałe po odejściu tych zawodników. Nic się więc nie stanie. Ja bym wolał, żeby ci zawodnicy zostali u nas, niemniej funkcjonujemy w określonych realiach. Dotyczy to nie tylko polskich piłkarzy, również informatyków, hydraulików. Z jakichś przyczyn przykładowy hydraulik woli pracować w Paryżu niż w Poznaniu.
– 5-6 milionów euro, o takiej kwocie transferu mówi się w przypadku Bednarka, potwierdza pan?
– Prasa pisze o takich pieniądzach i tyle mogę powiedzieć w tym temacie, podobnie jak w przypadku zainteresowania Duńczykiem Christianem Gytkjaerem. W Lechu prowadzimy otwartą politykę finansową, audyt, któremu klub zostanie ponownie poddany, pokaże dokładnie, ile kosztowali poszczególni zawodnicy. Kwoty będą jawne.
– Stać was na transfery zawodników z polskich klubów? Podobno jest temat sprowadzenia do Poznania Fiodora Cernycha.
– Pewnie prezes Jagiellonii Czarek Kulesza powiedział komuś, że dzwoniłem do niego w sprawie Cernycha. Cena za Litwina to półtora miliona euro… Wrócę do tego, o czym już wspominałem, miejsce ekstraklasy w rankingu UEFA powoduje, że polskie kluby nie zarabiają dużych pieniędzy w Europie. Druga sprawa, przychody z transferów. Sprzedajemy zawodników za granicę ciągle poniżej ich wartości. Chorwat o umiejętnościach Linettego poszedłby za 10 milionów euro. Krótko mówiąc – w systemie jest za mało pieniędzy. Jeśli uda się zmienić ten stan rzeczy, wtedy wyróżniający się zawodnicy w ekstraklasie nie będą szukać transferów do Rosji lub Turcji, ponieważ w Polsce będą mogli zarobić podobnie. Co nie znaczy, że piłkarze zupełnie przestaną wyjeżdżać z ekstraklasy. Największe kluby w Europie sprzedają zawodnika za 50 milionów euro, a uzyskane pieniądze w całości mogą przeznaczyć na zakup kolejnego. Natomiast 95 procent klubów musi działać inaczej, dajmy na to Anderlecht Bruksela sprzeda Teodorczyka za 15 milionów euro, ale w jego miejsce nie kupi napastnika za tak duże pieniądze. Tylko poszuka piłkarza za 2-3 miliony. Lech, sprzedając zawodnika za 2-3 miliony, rozgląda się za wzmocnieniem za 300-400 tysięcy euro, ponieważ pozostałe pieniądze uzyskane z transferu potrzebne są klubowi do codziennego, normalnego funkcjonowania – zapłacenia pensji, prądu.
– Czyli Lech nie może obecnie pozwolić sobie na zapłacenie za piłkarza miliona euro.
– Może, niemniej zachwiałoby to naszą polityką transferową. Nie jest jednak tak, że stoimy w miejscu. W każdym oknie stać nas na coraz droższych zawodników, podnosimy kwotę, którą możemy przeznaczyć na transfer jednego piłkarza. I jesteśmy w stanie zaoferować wyższe kontrakty. A skoro są drożsi, bo tak ich wycenił rynek, w teorii mają wyższą jakość, co sprawia, że Lech staje się silniejszą drużyną. Audyt wykaże również, że drużyna lepiej zarabia. Pewnych rzeczy jednak nie przeskoczymy, chętnie wzięlibyśmy Bartka Kapustkę, kiedy jeszcze grał w Cracovii, ale za jego transfer i utrzymanie nie bylibyśmy w stanie zapłacić. Dlatego nie ma go w Lechu.
– O jakiej maksymalnej wysokości kontraktu mówi pan w przypadku Lecha? 400 tysięcy euro za rok gry jest dla klubu osiągalne?
– Tak, możemy zapłacić takie pieniądze. Patrzymy jednak na ten temat inaczej. Żeby stworzyć maszynę, która na boisku będzie miała pewność siebie i w decydującym momencie nie spali jej presja, musisz mieć całą kadrę złożoną z podobnych piłkarzy. Nie wychodzimy z założenia, że jeden zawodnik, nawet ekstraopłacany, zbawi Lecha.
– To jaki to był sezon pod względem finansowym dla Lecha?– Zmierzamy w tym kierunku, aby w 2020 roku osiągnąć przychód na poziomie 100 milionów złotych. Fakt, że w rozgrywkach 2015-16 zajęliśmy siódme miejsce w lidze, nie spowodował problemów finansowych. Mimo że nie uzyskaliśmy przychodu z gry w europejskich pucharach, klub normalnie funkcjonował, mogliśmy inwestować w infrastrukturę, oddać do użytku nowe boisko treningowe, postawić lokomotywę pod stadionem, w końcu dokonywać transferów. Krótko mówiąc – słabszy wynik sportowy nie doprowadził do katastrofy finansowej. Co ważne, frekwencja przy Bułgarskiej wróciła do poziomu średnio 20 tysięcy widzów na meczu, więc z tego jesteśmy zadowoleni, gdyż powróciło zaufanie kibiców, a to się dla klubu przekłada na konkretne pieniądze. Pod względem biznesowym rok był więc udany, natomiast w działalności w piłce najważniejszy jest wynik. Zdrowe finanse muszą dawać bazę do budowania silnej drużyny, a co za tym idzie do zdobywania trofeów. My jako zarząd klubu dajemy sobie tę szansę, bo bazę stworzyliśmy, wciąż jednak musimy poprawiać jakość piłkarską.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (25/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”