Wbrew pozorom pobyt Patryka Tuszyńskiego w Turcji jest trudny do oceny. W ciągu dwóch sezonów spędzonych w Rizesporze w lidze strzelił dwa gole, co nie jest wynikiem dobrym. Ale w krajowym pucharze dołożył 10 bramek, a to już osiągnięcie niczego sobie. Jak turecka przygoda wyglądała od wewnątrz?
ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW PAWLAK
Wróciłeś z Turcji z podkulonym ogonem czy z podniesioną głową?
Nie mogę jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony statystyki nie rzucają na kolana, ale z drugiej – przez te dwa lata w Turcji wykonałem ciężką pracę. Proszę mnie dobrze zrozumieć, naprawdę ciężką – mówi Tuszyński (na zdjęciu). – U trenera Hikmeta Karamana w tym czasie przewinęło się około 50 zawodników, ja to sobie przeanalizowałem. Od momentu, w którym pojawiłem się w klubie, do dzisiaj zostało może dwóch piłkarzy. To pokazuje skalę rotacji w Rizesporze, utrzymać się dłużej niż rok jest bardzo trudno. Ze względu właśnie na osobę szkoleniowca, u którego treningi są, że tak powiem, specyficzne.
To znaczy?
Nazwałbym to nawet reżimem. Trudno opisać wszystko słowami, mogę mówić dużo, ale i tak nie odda to metod treningowych Karamana.
Spróbuj.
W olbrzymim skrócie – bieganie, bieganie i jeszcze raz bieganie. Oczywiście, były też zajęcia z piłką, ale trener nam tak dokładał na treningach przed sezonem i w jego trakcie, że w wiosennej części rozgrywek nie mieliśmy już prądu, byliśmy wyeksploatowani. Nawet przed pierwszym meczem obecnych rozgrywek chłopaki mieli od poniedziałku do czwartku włącznie po dwa treningi każdego dnia, w piątek jeden, a w sobotę mecz. I grają – cztery mecze, cztery zwycięstwa…
Czyli chyba te metody się sprawdzają.
Tyle że w poprzednim sezonie spadliśmy z ekstraklasy. Mowa więc o zupełnie innym poziomie. Dwa treningi dziennie w sezonie to był standard. Na obozie przygotowawczym w Austrii, który trwał trzy tygodnie, zajęcia odbywały się już trzy razy na dobę. W sumie dwa tygodnie to była harówka, a w pozostałe dni rozgrywaliśmy sparingi. Najcięższe przygotowania w życiu. Rano bieganie, przed południem bieganie, wieczorem trening z piłkami. Po powrocie do Turcji myśleliśmy, że będzie lżej, a tu dalej dwa treningi dziennie. Nie mogę się teraz przestawić, widzę plan zajęć Zagłębia i śmieję się do siebie: jeden trening, kurczę, co tu się dzieje? Muszę sam pobiegać. Mówiąc jednak poważnie, do śmiechu nikomu w Rizesporze nie było. Zwłaszcza że nie znalazł się odważny, żeby z trenerem o tym porozmawiać. Wszyscy się go bali, wliczając asystentów. A jak już ktoś się wyrwał, był odsuwany od zespołu. Między sobą narzekaliśmy na Karamana, ale wielu nie chciało ryzykować otwartego konfliktu. Zaciskaliśmy zęby i zapierniczaliśmy na treningach, a część chłopaków wymiotowała po zajęciach. Ja nie, mam taki dar, że mogę biegać bez ustanku, cieszę się końskim zdrowiem. I może dzięki temu tyle u Karamana wytrzymałem. Spójrzmy jednak na przypadek Niki Dzalamidze. Chłopak techniczny, nie odstawał umiejętnościami od reszty zespołu, ale obciążeń nie wytrzymał. Poddał się.
Słyszałem, że śmialiście się w drużynie, że Karaman jest drugim tureckim dyktatorem, pierwszy to – wiadomo – Recep Erdogan.
W ogóle ciekawa historia, gdyż Erdogan żyje z trenerem Karamanem na stopie koleżeńskiej. Przed startem obu sezonów, które spędziłem w Rize, na boisko treningowe przylatywał helikopter z prezydentem Turcji Erdoganem na pokładzie, a z nim pojawiała się cała świta – pełna ochrona, snajperzy na dachach. Wizytował klub, drużynę, zamieniał kilka słów z zawodnikami. Z Rize pochodzą rodzice prezydenta, utożsamia się z klubem. Po zwycięskich meczach trener niemal zawsze przekazywał nam gratulacje od Erdogana, po porażkach natomiast… nie dzwonił.
(…)
CAŁY WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”