Przejdź do treści
Ten, który nie trzęsie portkami

Polska Reprezentacja Polski

Ten, który nie trzęsie portkami

Stara szkoła, którą reprezentuje Kamil Glik, wygasa, bo zmiany pokoleniowe nie oszczędzają nikogo. Zwłaszcza dziś, gdy różnice między dwiema generacjami są największe w historii ludzkości. Jacek Gmoch powiedział nam kiedyś, że oszałamiające tempo zmian odebrało starszym część autorytetu, bo ich umiejętności i wiedza przestały być potrzebne młodszym pokoleniom. Kiedy świat zmieniał się wolniej, między generacjami tworzyły się różnice, a nie przepaści. Między Kamilem Glikiem a nastolatkami pukającymi do kadry jest to drugie.



Piszemy ten tekst po bohaterskim w wykonaniu Polaka meczu z Anglią, gdy Glik zagrał tak, jak kocha naród. Z poświęceniem i pasją. Bez kompleksów i z elementem szelmowskiej bezczelności, która polega na rozstawianiu przepłaconych gwiazd po kątach i rzucaniu się do bitki. Polski kibic szanuje kadrowiczów wybitnych i kocha bohaterów nieoczywistych. Takich ze skazą czy defektem, którzy wady techniczne niwelują pracowitością i zaangażowaniem. Im też więcej wybacza.

Glik nie starzeje się pięknie i nie ma w jego powolnym przemijaniu uroku Giorgio Chielliniego. Ale to wciąż jakość, która wystarcza, by być najlepszym polskim obrońcą, a już na pewno najbardziej charyzmatycznym. Chichot losu polega na tym, że środowisko traktuje go jak gracza u schyłku kariery, tymczasem Robert Lewandowski, dla którego wiek nie istnieje, urodził się ledwie pół roku później. Lewy każdego dnia oszukuje metrykę, Kamil Glik podporządkowuje się jej regułom. Gaśnie i zdaje sobie z tego sprawę.

To niezwykła kariera. O fundamentalnym znaczeniu dla losów reprezentacji Polski. Gdybyśmy zastanowili się nieco dłużej, doszlibyśmy do wniosku, że tylko Robert Lewandowski i Jakub Błaszczykowski byli ważniejsi dla kadry w ostatniej dekadzie. To szaleństwo, ale tak jest. Glik zagrał perfekcyjnie na mistrzostwach Europy w 2016 roku, choć naród wielbił Michała Pazdana i jego uczynił bohaterem. Nawet dwa rzuty karne w serii jedenastek ze Szwajcarią i Portugalią wykonał bezbłędnie, z takim luzem, jakby kopał piłkę na osiedlowym boisku w Jastrzębiu, w meczu z kumplami, w sobotę wieczorem, po robocie i kilku wypitych piwach. Miał spektakularne występy w eliminacjach do tamtego turnieju (z Niemcami w Warszawie), grał dobrze w walce o przepustkę na mistrzostwa świata. Skład podstawowy dla niego był naturalny jak dla Lewandowskiego czy Krychowiaka.

Jego kontuzja rozłożyła kadrę Nawałki przed mundialem w 2018 roku, choć klęska w Rosji miała wielowymiarowe podłoże, była efektem szeregu zdarzeń, fatalnej formy czołowych kadrowiczów, złej taktyki i wyborów selekcjonera. Pamiętamy, jak tęskniliśmy za Glikiem, gdy Thiago Cionek robił harakiri, Jan Bednarek kompromitował się przy drugiej bramce dla Senegalu, a popłoch w polskiej defensywie sprawiał, że wstyd było patrzeć. Wtedy prawo do narracji, że najlepsi po klęskach są zawsze nieobecni, było w pełni uzasadnione.

Ta kariera, która polegała na przebijaniu się coraz wyżej wbrew opiniom, że limit został już osiągnięty, miała apogeum w sezonie 2016-17 w AS Monaco. Sto siedem goli w Ligue 1, dziewięćdziesiąt pięć punktów, mistrzostwo Francji i półfinał Ligi Mistrzów. Glik w ciągu dziesięciu miesięcy zamknął gęby tym, którzy transfer z Torino do Monaco odebrali jak pójście na łatwiznę, przedwczesną emeryturę i chęć życia w luksusie. Tym ruchem, wygrał życie, bo trafił do drużyny niezwykłej. Pełnej talentu, jakości i głodu.

Jego charakter i wychowanie w trudnych czasach, gdy transformacja ustrojowa pustoszyła Śląsk, sprawiły, że nigdy nie został snobem, choć mógł. W kadrze trzymał sztamę ze starą szkołą, najlepiej czuł się z tymi, którzy nie byli pokoleniem Erasmusa. Nie wyznaczał trendów w diecie i nie narzucał sobie restrykcyjnych reżimów treningowych, czując podskórnie, że to nie dla niego. Nie udawał i nie udaje kogoś, kim nie jest. Jeśli coś szczególnie mu się udało, przede wszystkim to, że pozostał sobą. To jeden z niewielu polskich piłkarzy, który odnalazłby się w reprezentacji Henryka Apostela, Janusza Wójcika, Jerzego Engela czy Pawła Janasa. Wsadzacie go do kapsuły czasu, cofacie się do lat dziewięćdziesiątych czy początku dwudziestego pierwszego wieku i nie widzicie różnicy. Jesteście wręcz pewni, że zostaje przyjęty z otwartymi ramionami, że stara fala go nie niszczy i nie wypluwa. To niezwykłe, bo rzadko zdarzają się piłkarze ponadczasowi. Częściej bywają tacy, którym urok zabiera ewolucja piłki jako dyscypliny.

Ale Kamil Glik diametralnie różni się od pokolenia postmilenialsów, które coraz mocniej puka do kadry. W sensie mentalnym jest im obcy, żywcem wyjęty z innych czasów. Stanowi wartość piłkarską, a i owszem, ale z krótkim lontem. To jak ze starym samochodem, który kochasz i z którym przeżyłeś wiele niezapomnianych przygód. Wiesz, że za chwilę będziesz go musiał wymienić. Z bólem serca, ale jednak.

W meczu z Anglią Kamil Glik obudził w nas stare sentymenty i zachwyt nad polskim piłkarzem-rzemieślnikiem. Takim, którego terror przemijania nie oszczędza, ale w najważniejszych momentach daje radę. Przeciwko wicemistrzom Europy znaczenie miały dwie rzeczy. Charyzma i brak kompleksów. Kamil Glik – jak mawiał nam kiedyś Miroslav Radović – należy do grupy graczy, niemających pełnych gaci podczas wychodzenia na murawę w meczu z przeciwnikiem, przed którym inni trzęsą portkami. Dziękujemy.

FILIP KAPICA, MATEUSZ ŚWIĘCICKI
KOMENTATORZY ELEVEN
#2ANGRYMEN

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024