Setna rocznica urodzin Trenera Tysiąclecia
Zmarł 15 lat temu. Wtedy, w maju 2006, odszedł najwybitniejszy człowiek w historii polskiego futbolu. Człowiek, który zbudował najpiękniejszą biało-czerwoną drużynę w historii i rozkochał w sobie Polskę.
A rozkochał, bo obudził dumę narodową. Z wyników, odwagi i gry, jakiej zazdrościł świat. Po mundialu w 1974 roku Kazimierz Górski był najpopularniejszym człowiekiem nad Wisłą. Uwielbienie dla 53-letniego wówczas trenera nie miało granic.
Górski nie Dolny
Janusz Zaorski, reżyser filmowy – na portalu kazimierzgorski.pl – wspominał: – W 1975 z Romanem Kłosowskim spotkaliśmy w pociągu pana Kazimierza. Też nie miał miejsca, ale konduktor zaprosił nas do przedziału służbowego. I jak na dobrego pracownika PKP przystało, na widok wielkiego trenera od razu wyciągnął butelkę wódki. Tak się poznaliśmy. Mogłem mu wtedy opowiedzieć, jak rok wcześniej kręciłem „Awans” według książki Redlińskiego w Kazimierzu nad Wisłą. Akurat trwały „Dni Kazimierza Dolnego”. Zrobiliśmy dowcip i na transparencie przy wjeździe zamalowaliśmy „Dolny”, dopisując „Górski”. Ale było nam mało. Udaliśmy się całą ekipą do władz miejskich z petycją, że chcemy zmienić nazwę miasta z Kazimierz Dolny na Kazimierz Górski. Z pokerowymi twarzami, żadnych głupich uśmiechów. Podlaliśmy wszystko urzędową nowomową, że to oddolna inicjatywa mas w reakcji na sukcesy polskiej jedenastki, że społeczeństwo PRL czeka. Urzędnik zbaraniał, ale sprawę potraktował ze śmiertelną powagą. Na sztywnych nogach petycję przyjął, obiecał przekazać wyżej i dać odpowiedź.
Gorące uczucie do trenera ludzi rządzących polskim futbolem, a właściwie krajem trwało jeszcze tylko dwa lata. Dzięki dziwacznej retoryce, po igrzyskach w Montrealu, srebrny ich medalista dla niektórych w kraju przestał być idolem. Ludzkiej sympatii nigdy nie stracił, ale drugi raz idolem tłumów został już w Grecji. Ateńczycy otaczali go czcią prawdziwą, pod Akropolem stał się postacią kultową; kilka razy wygrywał ligę – i z Panathinaikosem, i Olympiakosem.
Niewątpliwie był trenerem bardzo dobrym. Czasem próbowano dorobić mu gębę farciarza, którego wykreowali znakomici piłkarze i przeszczęśliwy remis na Wembley. Tymczasem jak mówił Jan Tomaszewski, Górski choć zaskoczony selekcjonerską nominacją, nie był dżentelmenem przyniesionym w teczce, bo wcześniej przeszedł wszystkie szczeble trenerskiego wtajemniczenia, więc futbol ligowy nie miał przed nim tajemnic, znał wszystkich piłkarzy, wiedział kogo i dlaczego powołuje. Sukcesów nikt się po nim nie spodziewał. Tymczasem bazując na świetnym rozeznaniu, kiedy dodał nos – trafiał bez pudła. A ponieważ trafił również na niezwykle utalentowane pokolenie – odniósł sukces. Przy tym wszystkim świetnie kojarzył fakty, miał zdolność analizy, łączył linki.
Co tam, panie sąsiedzie?
Miał także inny niezwykły dar – wzbudzał wyłącznie życzliwość. Ciepły, spokojny, uśmiechnięty. Nigdy nie dawał odczuć swojej wysokiej pozycji w społecznej hierarchii. Człowiek i kompan znakomity – tak twierdzą ci, którzy mieli szczęście poznać go bliżej. Uwielbiał żarty, humor, muzykę: stare lwowskie przeboje, ale także te Kapeli Czerniakowskiej Staszka Wielanka, a przy okazji również płyty Kultu i Kazika Staszewskiego. Bawić się lubił, nie unikał towarzystwa alkoholu, choć zawsze z fasonem. Powtarzał, że wodę to niech żaby piją. – Bo on wolał swoją ćmagę, tak po lwowsku mówił na wódeczkę – wspomina Grzegorz Lato.
Stanisław Terlecki o starych ełkaesiackich czasach, kiedy sam był zawodnikiem, a Górski tylko ligowym trenerem (obaj panowie rozminęli się jednak w klubie), pisał na łamach „Przeglądu Sportowego”: „Górski pił ćmagę, jak nazywał wódkę z colą, a piłkarze soczek. Największy jajcarz w ŁKS, Jurek Kasalik, tak dla żartu, poprosił dwie znajome dziewczyny, zwane przez nas papugami, by spróbowały poderwać pana Kazia. Po kilku minutach Górski widząc, że dziewczyny przesuwają swoje leżące do tej pory na jego kolanach ręce w górę błagalnie powiedział: – Ależ koleżanki, ja mam jutro ważny mecz, może ewentualnie po spotkaniu…”.
Zawsze podkreślał lwowskie pochodzenie. Mieszkał tam przed wojną. Ale zapytany pod koniec lat 90. przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, czy mając możliwość, wróciłby do Lwowa, odparł: – Nie miałbym po co i do kogo. Nie miałem tam już rodziny. Pierwszy raz po wojnie byłem we Lwowie w 1985 czy 86 roku. Pojechałem tam z bokserem Michałem Szczepanem, też ze Lwowa, i Danielem Olbrychskim. Wieźliśmy paczki dla Polonii na Boże Narodzenie. Na miejscu niby wszytko było takie samo. „Co jest”, myślę sobie, „czyżbym zapomniał?”. Ale nie, zawróciliśmy i taksówkarz mówi, że na miejscu dwupiętrowej kamienicy, w której mieszkałem, i trzech innych domów, które ruscy wyburzyli, postawiono technikum rolnicze. Lwów wydał mi się ponury, odrapany, zaniedbany. Przed wojną liczył 360 tysięcy mieszkańców. Teraz jest dwa razy więcej. Rodowici lwowiacy wyjechali, a na ich miejsce przyszli chłopi spod miasta. Domy i ulice te same, ale atmosfera miasta inna. Byłem raz i więcej nie pojadę.
Gdyby chciał, zawieźliby go tam. Bo samochodu się nie dorobił, nie prowadził auta. Póki zdrowia i sił starczało, zawsze siadał jako pasażer i ruszał w Polskę. Wszędzie, gdzie go zapraszano, a okazja, wielkość ośrodka lub znaczenie zapraszających nie miały znaczenia. Więzienie, szkoła, akademia – obojętnie. Skoro ludzie chcieli go widzieć i poznać, uznawał, że ma obowiązek jechać. Podobnie jak na mecze oldbojów z udziałem Orłów Górskiego.
– Nie mógł już chodzić, ale nie odmawiał, jak nas zapraszano. Spotykaliśmy się w przeróżnych miejscach kraju z drużynami dziennikarzy, lekarzy, z mniejszymi, lokalnymi zespołami piłkarskimi… Nie zapomnę, jak pan Kazimierz do mnie dzwonił, żeby mnie na te mecze powoływać. „Panie kolego, mecz mamy” – mówił. Ja mówiłem: „Panie trenerze, ja już nie mogę”. I wtedy słyszałem: „Panie kolego, pan jest potrzebny do fotografii, już nie do gry”. No i co? Wsiadałem w samochód i zapieprzałem przez pół Polski. A później siedziałem na odprawie przed takim meczem z ambitnymi rywalami, którzy jednak niewiele umieli. I wie pan, jak to wyglądało? Pan Kazimierz wchodził do szatni, czytał skład i mówił: „Panowie, co wam będę mówił? Wszyscy jesteście trenerami. Ma to być zabawa. Ale zabawa zabawą, a trzeba im wpier…”. Autentycznie, tak to brzmiało. A gdy było 5:0 czy 6:0, to słyszeliśmy: „Koledzy, puśćcie im jakąś bramkę” – relacjonował Tomaszewski na sport.pl.
Wielkiego szmalu nigdy się nie dorobił. Po mundialu w RFN miał oferty pracy zagranicą. Ale w PZPN usłyszał, że nie po to dostał ordery, żeby teraz wyjeżdżać. Dopiero w Grecji się nieco odkuł, choć pewnie też nie tak, jak mógł wcześniej. Najpierw przez wiele lat, jeszcze jako pracownik Legii, mieszkał przy ulicy Świętokrzyskiej – w lokalu, który do dziś zajmuje Lucjan Brychczy. A potem – owszem – przeprowadził się: ze Śródmieścia na Mokotów. Przez ponad 30 lat, aż do śmierci, był lokatorem kamienicy przy Madalińskiego 49/51 – niewielkie pokoje z takąż kuchnią. I było tak jak na Świętokrzyskiej. Wracał z pracy, z PZPN, ze zgrupowań, z wygranych meczów mistrzostw świata i rozmawiał z sąsiadami. Tak po prostu. Przychodzili do niego, żeby pogadać. Był na wyciągnięcie ręki.
– Miałem okazję wielokrotnie spotykać się z Kazimierzem Górskim. A dziś jest dla mnie ogromnym zaszczytem i honorem uczestniczyć, jako prezydent federacji zrzeszającej 208 narodowych związków piłkarskich, w odsłonięciu tablicy ku jego czci. Widnieje na niej słowo – trener. On był nie tylko trenerem, twórcą wspaniałych sukcesów na igrzyskach olimpijskich w 1972 i 1976 roku i mistrzostwach świata w 1974, był także humanistą w świecie futbolu. Miał rzadki dar łączenia ludzi siłą woli – głosił po jego śmierci prezydent FIFA, Joseph Blatter, odsłaniając pamiątkową tablicę na ścianie domu, w którym mieszkał wielki trener.
– Pan Kazimierz nie tylko nigdy nie miał samochodu, ale nawet nie zrobił prawa jazdy. Jak był prezesem PZPN, jeździł do pracy autobusem 125. Raz przyjeżdża rozbawiony i opowiada, że stał sobie z tyłu, ale trzy panie w „wieku trolejbusowym” rozpoznały go i na cały głos mówią: „O, zobaczcie, to ten znany trener Górski. Pewnie się upił i mu prawo jazdy zabrali”… Miał w notesie rozkład jazdy i przez całe lata kończył pracę słowami: „Przepraszam, muszę iść, bo za dwie minuty mam autobus spod SPATIF-u” – opowiadał Michał Listkiewicz, przyjaciel trenera i były prezes PZPN, cytowany przez portal kazmierzgorski.pl.
Szczęściarz czy papież?
Miał przesądy. Ulubioną garderobę, meczowy zarost przynoszący szczęście, w słonecznej Grecji nawet parasol na ławce rezerwowych – bo raz przyniósł mu szczęście.
– Na mój temat krąży wiele anegdot, nawet takich, które nigdy nie miały miejsca. Na przykład, że „kiedyś, będąc trenerem Legii, wyjąłem z kieszeni kartkę ze składem i czytam, że zagra Kakietek. Zawodnicy na to, że Kakietka w Legii już dwa miesiące nie ma. A ja: Przepraszam, to nie ta marynarka”. Tak nigdy nie było. Ale niech ludzie opowiadają, mnie to nie przeszkadza – mówił w rozmowie z „GW”.
Jemu generalnie niewiele rzeczy przeszkadzało. Chamstwo i niesprawiedliwość – na pewno. Na pewno też przeszkadzała mu atmosfera, jaka wytworzyła się wokół niego po Montrealu. W ciągu czterech lat zdobył przecież kolejno z drużyną, która wcześniej tkwiła w europejskim zaścianku, złoty medal olimpijski, srebrny mistrzostw świata i srebrny na kolejnych igrzyskach. Za to, że tylko srebrny, musiał zapłacić posadą.
Lesław Ćmikiewicz dla tygodnika „Przegląd”: – Nie stanowiliśmy drużyny złożonej z aniołków, amplituda wyskoków większych i mniejszych była spora. On był tolerancyjny, ale nikt nie wykorzystywał tego, nie przeciągał struny, bo wiedzieliśmy, że zrobimy trenerowi krzywdę. Zdobyliśmy z nim medale na igrzyskach i mistrzostwach świata, a potem zaczęliśmy to psuć. Okrzyknięto nas gwiazdami światowej piłki, nie wiadomo było, kto jest większy – Tomaszewski, Szarmach, Lato czy ktoś inny. Tak straciliśmy zespół. Źle wspominam ostatnie mecze Kazimierza Górskiego, toczyła się walka, kto ma zostać jego następcą. Doszło do tego, że w takiej atmosferze, kiedy ludzie na nas pluli, nie chcieliśmy jechać na igrzyska. Taka sytuacja przytłaczała też Kazimierza Górskiego. Zdobycie srebrnego medalu bardzo się nie podobało władzom politycznym. Na Okęciu celnicy z polecenia władz sprawdzali nas drobiazgowo, kilku kolegów poszło na rewizję osobistą. Kazimierz Górski, zawsze spokojny, zdenerwował się i powiedział: „To i mnie sprawdzajcie”.
Bogusław Kaczmarek, były trener piłkarski: – Po Montrealu musiał ewakuować się z kraju. Z czasem zaczęło się dogryzanie, umniejszanie roli szefa, to nie było fair. W przestrzeni publicznej momentami dało się wyczuć retorykę: „A co by było, gdyby nie historia z Jarosikiem? Pewnie nie byłoby Zygi Szołtysika, nie byłoby złota na olimpiadzie, itd., itp. Miał chłop szczęście”. Takie głosy dało się słyszeć. Zwykłe gdybanie i opowieści niczemu nie służące. Nikt nie wie, jak by było. A sprowadzanie wszystkiego do szczęścia w przypadku Górskiego jest nonsensem. Intuicja – tak, to szybciej. Tym górował nad innymi, przecież taki Faja Koncewicz wiedzę teoretyczną miał większą.
Nie przypadkiem Górski mawiał: – Jak się szczęście zaczyna powtarzać, to już to nie jest szczęście… Cytat z „Wyborczej”: – Pojechałem do Grecji, nie znałem języka, wpadłem w inne środowisko. I po pół roku, z zajmującym na początku piąte miejsce Panathinaikosem, zdobyłem dublet. Można oczywiście powiedzieć, że miałem szczęście. Potem wywalczyliśmy Puchar Bałkanów, później mistrza i dublet z Olympiakosem, Puchar Grecji z Kastorią. Też miałem szczęście? Tak?
Felietonista „PN” i jednocześnie prezes Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, Ryszard Niemiec, poproszony o wspomnienie Trenera Tysiąclecia na łamach tygodnika „Przegląd” zauważył: – Pan Kazimierz miał niesłychanie rozwinięty zmysł pedagogiczny i intuicję. To był rzadki przypadek wśród licznych trenerów, choć oni niekiedy przewyższali go wykształceniem, erudycją czy nawet osiągnięciami sportowymi, kiedy był ligowcem.
– My na pewno nie byliśmy najlepszym miotem w historii polskiej piłki. Myśmy mieli w tamtych czasach tylko jakieś wicemistrzostwo Europy młodzieżowców. To w następnych latach przyszły pokolenia bardziej uzdolnione, z mistrzami Europy juniorów. Ale oni nie mieli takiego szczęścia, jakie mieliśmy my. Naszym największym fartem w życiu było to, że spotkaliśmy pana Kazimierza Górskiego. On z nas, zawodników utalentowanych, ale nie wybitnych, zrobił światowej klasy zespół. Przepraszam, on zrobił z nas dwa zespoły. Bo jeden zrobił w 1972 roku na igrzyska olimpijskie, które wygrał. A dwa lata później w finałach mistrzostw świata złoci medaliści byli w mniejszości (w 22-osobowej kadrze na mundial znalazło się tylko siedmiu piłkarzy z zespołu z igrzysk) i tylko czterech grało w podstawowej jedenastce. Pan Kazimierz to był papież polskiej piłki – nie ma wątpliwości Tomaszewski (sport.pl).
Gówno mnie obchodzi
Zawsze mówił, co myślał. Spokojnie i bez chamstwa, ale dość stanowczo. Jerzego Engela lubił i cenił. Ale w końcu i jego tłumaczeń o tym, co wydarzyło się w Korei, nie wytrzymał. Słowa „Skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle” weszły do kanonu powiedzonek Górskiego, podobnie jak „Piłka jest okrągła…”, „Mnie się wydaje, że wygra drużyna, która strzeli więcej bramek”, itd. No i właściwie zamknęły temat Korei.
Bo Górski to nie był tylko brat łata, dobry wujcio. Sprawiał takie wrażenie, ale huknąć ręką w stół potrafił. Historia z Andrzejem Jarosikiem jest powszechnie znana, ale wiele mówi o charakterze selekcjonera. Mecz decydujący właściwie o awansie do finału igrzysk olimpijskich w Monachium. 20 minut do końca Polacy przegrywali 0:1, Górski szukał impulsu na ławce, wskazał Jarosika. – Teraz? – usłyszał od złego na cały świat piłkarza. Jarosik, ani „teraz”, ani później, więcej u Górskiego nie zagrał. Wszedł na boisko Szołtysik, wywalczył rzut karny, potem zdobył zwycięską bramkę. – Jakbym miał wtedy jakąś lagę pod ręką, to bym mu wpier… – przyznał trener po latach w rozmowie z „GW”.
Potem był kolejny wielki turniej, mundial w RFN. Najpierw selekcjonerowi podpadł Adam Musiał, który zbyt późno wrócił do hotelu z eskapady do miasta. Górski chciał go odesłać do domu, na prośbę drużyny – zlitował się. Ale w pierwszym meczu II fazy mistrzostw, ze Szwecją, Musiał nie zagrał. Za karę. Na odprawie przedmeczowej czytając nazwiska, selekcjoner miał celowo zawahać się przy bocznej obronie, nim wypalił: – Ch.., ryzyk fizyk, zagra Zbyszek Gut. Tak przynajmniej relacjonował, oczywiście „z drugiej ręki”, wspomniany Terlecki.
Przed meczem o III miejsce z Brazylią wystraszony latynoskich kiwek Jerzy Gorgoń zgłosił kontuzję. Trener wyczuł pietra. Z wywiadu w „GW”: – Już w tunelu, tuż przed wyjściem na boisko, przybiegł doktor Garlicki i mówi: „Gorgonia noga boli”. Wysłałem Andrzeja Strejlaua, żeby sprawdził. Okazało się, że stoper rzeczywiście narzeka na kontuzję. Zalała mnie krew. Dlaczego piłkarz tak późno zgłasza kontuzję? Gdyby zrobił to na odprawie, ewentualnie rozgrzewce, coś można by zaradzić. Ale my właśnie szliśmy na stadion. Więc ja na to: „G… mnie to obchodzi. Gorgoń gra”. Wziąłem na siebie wielką odpowiedzialność. Strasznie ryzykowałem. Wstawiłem go wbrew wszelkim zasadom. Co by było, gdybyśmy przez niego przegrali? Zawodnicy mieliby ogromne pretensje. Ale ja znałem Jurka. To był straszny „cykorius”. Wystraszył się, że Brazylijczycy go ośmieszą, pokręcą, strzelą gola i będzie, że przegraliśmy przez niego. Wolał uciec od odpowiedzialności. Nie wiedział, jak to zrobić, więc w ostatniej chwili zaczął symulować…
A Gorgoń przeciwko Rivelino, Jairzinho i spółce zagrał bardzo dobry mecz. Niewątpliwie Górski, mimo niezmiennie rysującej się na twarzy dobrotliwości, był facetem z krwi i kości, mówiąc nieładnie, lecz prawdziwie: z jajami – śmieje się Lato. – Ale mówiąc poważnie, czuliśmy respekt. Absolutnie. Niektórzy do niego: Kaziu to, Kaziu tamto, ale dla nas, piłkarzy, był Panem Trenerem, Panem Kazimierzem. I wtedy, w ’74, i dwadzieścia lat później, i zawsze. Ojciec, przyjaciel, owszem, ale potrafił również zdrowo opieprzyć. Ja z nim spięć nie miałem. Zdarzyło się chyba raz Kaziowi Deynie, to była krótka piłka i temat załatwiony. Zawsze w oczy, bez kręcenia. Nie był złośliwy, ani wredny – tego nie cierpiał.
Bez C klasy
– Warto prześledzić jego losy, jego szlak wojenny ze Lwowa, by przekonać się, czy facet był mocny. Otaczał się mądrymi ludźmi, ale zawsze pozostawał niezależny – mówi Kaczmarek. – Z innej beczki: ponieważ Gdańsk i Brema to miasta siostrzane, jako człowiek związany z Lechią jeździłem na staże do Werderu. Pracował tam Otto Rehhagel, niesamowity człowiek i trener. Pod wieloma względami przypominał mi pana Górskiego, prawdziwa skarbnica wiedzy oraz kapitalne podejście do zawodników, wśród których cieszył się niewymuszonym szacunkiem. Od prowadzenia treningów miał innych, sam raz w tygodniu wychodził na boisko z zawodnikami.
Tu być może faktycznie jest podobieństwo do Górskiego. Ten również lubił otaczać się mądrymi asystentami. W kadrze byli to Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch. Górski słuchał ich sporów, zajadłych dyskusji, kiwał głową, potem robił zawsze po swojemu. Ale słuchał i dawał się wykazać podczas zajęć.
Jeszcze raz Terlecki „PS”: „Gdy trenował ŁKS, mnie jeszcze w Łodzi nie było. Ale z opowieści wiem, że od czarnej roboty pan Kazimierz miał w klubie Pawła Kowalskiego, który prowadził większość zajęć. A Górski w tym czasie kładł się na lekkoatletyczny zeskok, na który spadał 20 lat później inny ełkaesiak Artur Partyka, i opalał się na słonku. Czasem wstawał z niego i przekazywał piłkarzom i Kowalskiemu swoje uwagi. Kiedyś Kowalski powiedział panu Kaziowi z przekąsem, żeby się nie rozbierał, że sam poprowadzi zajęcia. Każdy inny na miejscu Górskiego zrugałby asystenta. A Kaziu, w swoim stylu, odparł: – Panie kolego, jak się nie rozbiorę, to się nie wykąpię…”.
Odkrywał piłkarzy, wyławiał ich z ligowych odmętów. Odważnie wyciągał i rzucał na głęboką wodę. W ten sposób znalazł choćby 20-letniego stopera Władysława Żmudę, który nawet nie śnił o kadrze, oglądając jej heroiczny bój na Wembley, a pół roku później zdobył medal MŚ i był odkryciem turnieju. Król strzelców mundialu Lato? W kontekście reprezentacji to również nie był na początku oczywisty wybór.
– A gdzie tam – potwierdza były prezes PZPN. – Grałem w II lidze, w małym Mielcu, a on coś we mnie zobaczył, bo powołał do młodzieżówki. I potem włączył do pierwszej reprezentacji, chociaż wielu pukało się w głowę. Nie wahał się, z młodzieżówki wziął cały zastęp zawodników, którzy potem okazali się objawieniem Weltmeisterschaft. Miał czuja, nos, ja byłem zdecydowanie jego autorskim patentem. Dzięki niemu zresztą wszyscy zaistnieliśmy.
Dlatego latem ’74 wszyscy w Polsce pokochali Górskiego i jego zawodników. Potem sentyment zostawał, ale postrzeganie niektórych medalistów MŚ zmieniało się. Tomaszewskiemu jako ekspertowi przyprawiano gębę oszołoma, z Laty wyśmiewano się jako niewydarzonego prezesa PZPN, historię Roberta Gadochę niektórzy woleli przemilczeć. Selekcjoner postrzegany był niezmiennie jako człowiek bez skazy, montrealski kac szybko minął, optyka się zmieniła, do końca pozostał symbolem świetności polskiej piłki. Dziś spogląda na tłum z wysokości pomnika przed Stadionem Narodowym.
Kaczmarek: – Bo Kazimierz Górski to był człowiek z klasą, jakich obecnie właściwie nie ma. Bo dziś najwięcej jest C klasy, a z C klasy to – jak wiadomo – najlepsze są mercedesy.
ZBIGNIEW MUCHA
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (nr 9/2021)