Retro PN: Bramkarz jak Malowany
Już po roku gry w Grecji uznany został najlepszym bramkarzem tamtejszej ligi, jego świetna postawa w Skodzie Xanthi zaowocowała transferem do Panathinaikosu Ateny i natychmiast został bramkarzem numer 1 w ekipie Koniczynek. Malowany, czyli Arkadiusz Malarz, to jeden z nielicznych Polaków, który rzeczywiście regularnie gra w wielkim klubie.
Tego wcale się nie spodziewałem – przyznaje
Malarz. – Co prawda bardzo ciężko pracowałem w letnim okresie przygotowawczym, to jednak nie liczyłem, iż od razu otrzymam szansę. Przecież Chorwat Mario Galinović jest golkiperem Panathinaikosu już czwarty sezon, więc trudno było przypuszczać, by nowicjusz pozbawił go natychmiast miejsca między słupkami. Zatem kto ostatecznie będzie bronił w tym sezonie, ważyło się praktycznie do ostatniej chwili.
Aż przyszedł pierwszy ligowy mecz i od razu przeciwko Olympiakosowi Pireus.
Kiedy dowiedziałem się, że będę bronił, bardzo się ucieszyłem, ponieważ właśnie w meczach z tymi najbardziej utytułowanymi zespołami idzie mi najlepiej. Z Olympiakosem było podobnie – skończyło się na 0:0 i trener był zadowolony. Wystąpiłem także w kolejnych meczach i też nie puściłem gola, a Panathinaikos wystartował dobrze zarówno w lidze jak i Pucharze UEFA.
Transfer ze Skody do Panathinaikosu musiał być przeskokiem do zupełnie innej rzeczywistości?
To prawda, tyle że ja już rok wcześniej, przechodząc z Lecha Poznań do Skody zdecydowałem się wejść do głębokiej wody. W Polsce nie otrzymywałem dużo szans na bronienie i w polskiej lidze rozegrałem raptem trzydzieści dwa mecze. Przyjąłem więc ofertę z Grecji, choć wcale nie bez obaw. Dotychczasowy bramkarz Skody bronił tam od dwóch lat i choć w jedenastu sparingach puściłem tylko jednego gola, w dodatku z rzutu karnego, to na początku to i tak on stanął między słupkami. Dopiero po jakimś słabszym występie w końcu otrzymałem szansę. Graliśmy z Arisem Saloniki. Skończyło się wynikiem 1:1 i zostałem uznany piłkarzem meczu. Potem już poszło z górki. Miejsca w bramce nie oddałem, uznano mnie nawet najlepszym golkiperem ligi greckiej i otrzymałem zaproszenie na posezonowy mecz gwiazd. Czułem się naprawdę dowartościowany, a pełnia szczęścia nastąpiła, kiedy latem przyszła oferta transferowa z Aten.
Tyle że najpierw z AEK.
Działacze tego klubu długo zabiegali o transfer i w pewnym momencie na dziewięćdziesiąt procent byłem już ich zawodnikiem. Tymczasem do akcji wkroczył Panathinaikos i to co szefom AEK zabrało kilka miesięcy, działacze PAO załatwili w pięć godzin. Ostatecznie, niespodziewanie także dla mnie, wylądowałem u Koniczynek.
Za 500 tysięcy euro, czy jednak za cały milion?
Widziałem w prasie różne wersje – 500, 700 tysięcy, a nawet właśnie milion. Mnie to jednak nie interesuje. Jestem zadowolony, że podpisałem pięcioletni kontrakt.
W słabszym klubie, takim jak Skoda, łatwo jest się bramkarzowi wypromować. W Panathinikosie Malarz będzie chwalony o ile cały zespół będzie się dobrze spisywał. To właśnie specyfika gry w wielkich klubach.
To prawda. W Skodzie w każdym niemal meczu miałem mnóstwo sytuacji do wybronienia, a i tak straciliśmy najmniej goli w lidze. Teraz w Atenach, do poważnych interwencji zmuszany jestem dwa, trzy razy w trakcie meczu. Początkowo nawet obawiałem się o koncentrację, bo w Polsce czasami miałem z tym problemy. Na szczęście teraz wszystko jest OK.
Panathinaikos musi być mistrzem, bo drugie miejsce zostanie zapewne przyjęte jak porażka?
Naszym celem jest oczywiście zdetronizowanie Olympiakosu i myślę, że są na to realne szanse. W Pireusie jest co prawda więcej gwiazd, ale moim zdaniem tworzymy lepszy kolektyw. Czy drugie miejsce będzie porażką? Proszę zauważyć, jak bardzo wyrównała się i zrobiła piekielnie silna cała liga grecka. Olympiakos dobrze radzi sobie w Lidze Mistrzów, do fazy grupowej Pucharu UEFA zakwalifikowało się aż pięć tutejszych drużyn. AEK, PAOK, Panionios czy Larissa, to naprawdę moce zespoły.
Czy rzeczywiście w Grecji stał się pan dużo lepszym bramkarzem niż był w Polsce?
Oczywiście, że nie. Bronić nauczyłem się w Polsce, gdzie jednak byłem troszeczkę niedoceniany. Być może brakowało mi pewności siebie, którą zdobyłem w Grecji, zwłaszcza po transferze do Aten. W Polsce nie miałem też niezbędnego komfortu, nie mogłem popełnić bezkarnie błędu. Nie czułem zaufania ze strony trenerów. Było tak – puściłem szmatę, na następny mecz nie musiałem już się szykować. A tutaj mam markę. Wszyscy wiedzą, że potrafię dobrze bronić, więc jeśli – odpukać – zdarzy się słabszy dzień, to na ławce nie wyląduję.
Polacy w Panathinaikosie są niezwykle szanowani, co na pewno też ułatwia panu życie, ale z drugiej strony od porównań do Józefa Wandzika z pewnością pan nie ucieknie?
Już zdążyłem tego doświadczyć. Zaraz po transferze, prasa przeanalizowała dokładnie nasze życiorysy i nie obyło się bez wspominek oraz rozmaitych porównań. Dziennikarze błyskawicznie zaczęli się nakręcać. A Wandzik to tutaj rzeczywiście postać niemal pomnikowa. Zdobył przecież z tym klubem mnóstwo trofeów.
To jednak do pana, a nie do Wandzika, należy rekord greckiej ligi – 683 minuty bez puszczonego gola!
To miła dla oka statystyka, ale większego znaczenia nie przywiązuję do niej. Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. To oklepane już zdanie, ale prawdziwe.
Jak wygląda organizacja takiego klubu jak Panathinaikos?
Jest perfekcyjna, bo to zespół z europejskiego topu i nie może być inaczej. Mamy własną bazę, hotel, na mecze ligowe często latamy samolotem. Co prawda liniowym, ale już na europejskie puchary prezes wynajmuje prywatną maszynę. Piłkarze otrzymują z klubu apartamenty i samochody – konkretnie Hyundaie. Ja akurat częściej korzystam z własnego BMW 520, a służbowe autko przydaje się wówczas, kiedy z Polski przylatuje narzeczona.
Mieszka pan więc cały czas sam?
Tak, ale po ślubie, czyli za niecały rok, to się zmieni. Na razie niestety pozostaje mi telewizja, telefony, Internet i 150 metrów apartamentu do zagospodarowania. Obejrzałem niemal dziesięć lokali, nim zdecydowałem się na ten w dzielnicy Glyfade, z widokiem na morze.
Znalazł już pan jakąś bratnią duszę w drużynie?
Język grecki opanowałem na tyle, że radzę sobie zarówno w sklepie jak i w telewizji, do której jestem często zapraszany. Z kolegami staram się mieć dobry kontakt, a najczęściej wspólnie wypadamy do knajpek z Senegalczykiem Dame N’Doye.
Wychodząc na miasto nie ma pan obaw, że natknie się na szalikowców AEK lub Olympiakosu?
Te animozje widoczne są przy okazji meczów, natomiast w życiu codziennym zanikają. Ateny to olbrzymia metropolia, w której żyje siedem milionów ludzi i naprawdę można wtopić się w tłum. A kibice, jeśli nawet zaczepiają, to zazwyczaj proszę o autograf lub chwilę rozmowy. Niedawno byłem w salonie z telefonami komórkowymi, który – jak się okazało – był w jakiś sposób związany z Olympiakosem. Właściciel interesu natychmiast mnie rozpoznał. Nie był co prawda zadowolony z faktu, że nie puściłem gola w derby, ale rozmowa była sympatyczna. Nie czuję też na plecach wrogich spojrzeń, jeśli umawiam się na kawę z Michałem Żewłakowem, który jest obrońcą Olympiakosu. W klubie nie ma zresztą zakazu kontaktu z zawodnikami z obozu wroga.
A jakie są zakazy?
Nie możemy na przykład chodzić na plażę. Słońce odbiera mnóstwo energii, zatem opalanie jest zabronione. Od poniedziałku do czwartku mamy też prawo wrócić do domu nawet o pierwszej w nocy, ale już w czwartek i piątek – najpóźniej o 23.
Kto zakazuje selekcjonerowi Leo Beenhakkerowi powołać Arkadiusza Malarza do kadry?
Nie mam pojęcia. Tak naprawdę, to selekcjoner ma z kogo wybierać jeśli chodzi o obsadę bramki i jedyne co mogę zrobić, to cierpliwie na powołanie.
Pański pech polega na tym, że konkurenci grają po prostu w lepszych klubach, albo inaczej – są zatrudnieni w lepszych klubach?
Być może. W każdym razie od nikogo nie czuję się gorszy i nadziei na debiut w reprezentacji nie straciłem.
ZBIGNIEW MUCHA
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (42/2007)