Pokuta za grzechy cudze i własne
Legia z kretesem przegrała eliminacje europejskich pucharów. Jej styl wydawał się w minionych tygodniach siermiężny nawet na tle ligowych konkurentów, co jednak nie zmienia faktu, że Jacek Magiera dymisją zapłacił nie tylko za swoje grzechy. Może nawet głównie nie za swoje… Przez niespełna rok na posadzie szkoleniowca mistrza Polski – a pracował przy Łazienkowskiej w bodaj najgorętszym okresie w najnowszej historii – zdążył przecież ugasić kilka pożarów. Na opanowanie tego, który wybuchł latem, nie dostał już jednak czasu…
ADAM GODLEWSKI
Wraz z Magierą z posadą pożegnał się (m. in.) trener przygotowania motorycznego Sebastian Krzepota, co nie pozostawia złudzeń, że fizyczna forma legionistów nie była tego lata właściwa. Tyle że – choć trudny do przeoczenia – nie był to największy problem Legii w ostatnich miesiącach. Ubiegłoroczna Liga Mistrzów była przecież nie tylko wielką frajdą dla kibiców, ale okazała się też bitewnym poligonem dla akcjonariuszy. Ostatecznie właścicielskie starcie wygrał Dariusz Mioduski, ale po pierwsze słono za to zwycięstwo zapłacił, po drugie zaś – nawet po kosztownym odkupieniu udziałów od Bogusława Leśnodorskiego i Macieja Wandzla atmosfera wcale nie uległa oczyszczeniu. Do przestrzeni publicznej nieprzypadkowo nawet w ostatnim czasie przenikały e-maile, które w nie najlepszym świetle stawiały faworytów obecnego prezesa. W ogóle ludzie, którzy pracowali w klubie z nadania poprzednich władz, mieli chyba duży problem, wobec kogo należy zachowywać lojalność. Jeśli weźmie się to wszystko pod uwagę, naprawdę trudno strzelać do zdymisjonowanego w ubiegłą środę 40-letniego trenera.
Klimat w klubie był przecież gęsty od pierwszego dnia jego pracy w charakterze najważniejszego szkoleniowca Legii. A później jedynie się zagęszczał. Do tego stopnia, że szkoleniowiec starał się izolować od szatni nie tylko najmniejsze nawet odpryski właścicielskiej wojny, ale nawet… właścicieli. W ten sposób chciał chronić zespół, i dzięki zastosowanej strategii dał radę przeskoczyć z bardzo trudnej grupy w Champions League do wiosennej tury Ligi Europy, czego nie zakładały nawet najbardziej optymistyczne scenariusze. Nawet te sprzed lania od Borussii Dortmund na inaugurację.
Transfery-bajery
Nie wolno też zapominać, że Magic osiągnął sukces w ekstraklasie, jakim bez wątpienia była obrona tytułu mistrzowskiego w sezonie 2016-17. Obejmował przecież zespół z 12-punktową stratą do lidera, a w trakcie rozgrywek musiał poradzić sobie także ze znacznym osłabieniem składu. Przede wszystkim w ataku, choć zimą odszedł także Bartosz Bereszyński, który jesienią imponował życiową formą i na promocji w Lidze Mistrzów skorzystał najbardziej z całego składu. Tymczasem przed otwarciem zimowego okna transferowego na początku 2017 roku w rozmowie z ówczesnym, czyli poprzednim prezesem – po zaakceptowaniu wyjazdu Nemanji Nikolicia do MLS – trener dostał gwarancję, że w Legii zostanie Aleksandar Prijović. Szwajcarski Serb kilkanaście dni później był już jednak przy Łazienkowskiej tylko wspomnieniem. A konflikt między udziałowcami wyłącznie narastał, padały deklaracje kolejnych pracowników pionu sportowego i administracji, że odejdą zaraz po ewentualnym wykupie wszystkich akcji przez Mioduskiego… Kiedy zaś do tego doszło, dymisji było co prawda mniej od zapowiedzi, ale to nie oznacza, że klimat w klubie i wokół uległ poprawie. Przeciwnie, również mistrzowska feta miała dwa osobne akty, więc utrzymanie jedności w zespole – nie wspominając o całej Legii – było niezwykle trudne. Nawet w sytuacji, gdy po raz pierwszy w historii wszyscy pracownicy zostali zaproszeni na uroczystą kolację ze sztabem i zespołem…
Latem skala trudności przed Magierą wzrosła jeszcze o tyle, że zespół został mocno osłabiony przez odejście Vadisa Odjidji-Ofoe i kontuzję Miroslava Radovicia, trzeba było radzić sobie także bez Jakuba Rzeźniczaka. Zapewne następnym razem Magiera w podobnej sytuacji będzie bardziej stanowczy wobec klubowych decydentów. To znaczy nauczony doświadczeniem zechce zamknąć kadrę na pucharowe eliminacje już pierwszego dnia po wznowieniu treningów. I uprze się, a w każdym razie postara się uprzeć, aby do zespołu dołączyli przede wszystkim piłkarze przez niego wskazani; nie będzie natomiast podpisywał się pod angażami tych, którzy nie znaleźli się na żadnej z jego list. Były już szkoleniowiec Legii nigdy tego głośno nie powiedział, ale zarówno Cristiana Pasquato, jak i Armando Sadiku od początku uważał za piłkarzy niespecjalnie rokujących. Mało tego, był mocno zdziwiony, kiedy usłyszał, iż jeden z doradców obecnego prezesa usilnie przekonywał, że Włoch to piłkarz – co najmniej – klasy… Vadisa. Tymczasem, jak udało się dowiedzieć „PN”, życzenia transferowe do środka pomocy trener JM miał dwa: oprócz Krzysztofa Mączyńskiego zabiegał o sprowadzenie Rafała Wolskiego. Z jednej strony dlatego, że dobrze zna możliwości tego wychowanka Legii, z drugiej zaś – z tego powodu, że 25-letni pomocnik gdańskiej Lechii potrzebowałby pięć minut na reaklimatyzację przy Łazienkowskiej. Natomiast w ataku Magiera miał widzieć dwóch spośród trzech graczy, których sprowadzenie zaproponował, konkretnie na liście życzeń znaleźli się Artur Sobiech, Mariusz Stępiński oraz Kamil Wilczek. Dostał natomiast od działu transferowego Sadiku, tyle że Albańczyk nie umiał znaleźć wspólnego języka nie tylko z trenerem, ale i grającymi za jego plecami pomocnikami. W efekcie – puchary odjechały, podczas gdy Legia została w peronach…
Kopczyńskiego brak…
Statystyk, które opisują 354 dni pracy przy Łazienkowskiej, Magiera nie musi się wstydzić. Z 35 rozegranych w tym czasie meczów w Lotto Ekstraklasie wygrał 23, 7 zremisował, 5 przegrał. Był to najlepszy dorobek w lidze w omawianym okresie, a trener może się pochwalić także zdecydowanie najlepszym bilansem bramkowym: 71:28. Uwzględniając wszystkie rozgrywki, zdążył poprowadzić Legię w 50 spotkaniach, z których 28 wygrał (przy 11 remisach i 11 porażkach, w tym w meczu o Superpuchar przegranym po serii rzutów karnych; bramki: 97:53). Prawdą jest jednak, że wyniki w kwalifikacjach najpierw Champions League, a później Ligi Europy nie obroniły Magica. Przede wszystkim nie obronili go jednak piłkarze. Mało tego, że Mączyński – o którego transfer przecież zabiegał – w Astanie zachował się niczym junior, głupio tracąc piłkę w końcowych sekundach, to na dodatek Maciej Dąbrowski nie wyciął Juniora Kabanangi, choć wiedział, że w pojedynku siło-biegowym nie ma szans z ciemnoskórym napastnikiem kazachskiego zespołu. Tak właśnie zaczęło się nieszczęście, które doprowadziło do raczej niespodziewanej – akurat w ubiegłym tygodniu – dymisji; śmiało można stawiać tezę, że to właśnie ta akcja przesądziła kwestię. Po przeskoku do IV rundy kwalifikacji Ligi Mistrzów (skutkującym awansem do grupy Ligi Europy) dziś nastroje – a przede wszystkim finanse – Legii byłyby przecież o wiele lepsze. Po czasie Magiera doszedł do wniosku, że największym błędem w Astanie wcale nie było jednak postawienie na Mączyńskiego czy Dąbrowskiego, ale brak na sztucznym boisku… Michała Kopczyńskiego, który przez wielu przy Ł3 był nieco pogardliwie określany mianem synka Magica. Trener uległ wtedy wewnątrzklubowej presji, z późniejszej perspektywy nie miał jednak wątpliwości, że w kadrze nie dysponował drugim tak dobrze asekurującym obrońców środkowym pomocnikiem…
Inna sprawa, że po odejściu Rzeźniczaka Magiera zabiegał o sprowadzenie do Legii stopera. Podobno miał pytać przełożonych, czy rzeczywiście klub stać na transfer środkowego obrońcy za milion euro, ale dowiedział się, iż nie ma środków nie tylko na zawodnika za pół miliona na tę pozycję, ale nawet za 250 tysięcy. A skoro dostępna była jedynie opcja wolnego transferu, nie zawahał się wskazać Inakiego Astiza. Dlatego że doskonale znał Hiszpana, i w ten sposób minimalizował ryzyko pomyłki. Przy okazji warto chyba jeszcze zdementować jeden ewidentnie medialny fakt – szefowie Legii nigdy nie wycofali się z rozmów ze szkoleniowcem na temat warunków nowego kontraktu. Z prostego powodu – otóż negocjacje w tej kwestii nigdy się nie… rozpoczęły. Co nie wyklucza oczywiście, że umowa rzeczywiście mogła być przygotowywana, tyle że nie została przedłożona zainteresowanemu. Być może z uwagi na brak sprzyjających okoliczności (wyniki się nie zgadzały) i/lub czasu. Zatem…
Zdrowa opcja zerowa
Prawda jest taka, że wniosek nie może być inny niż postawiony w punkcie wyjścia niniejszej analizy – Magierę z posady zdmuchnęła przede wszystkim właścicielska zawierucha przy Łazienkowskiej. Gdzie byłaby bowiem Legia, gdyby prezes Mioduski tylko połowę kwoty (sporo ponad 30 milionów złotych), którą zapłacił byłym wspólnikom za akcje, zainwestował w zespół? Być może w Warszawie zostałby Odjidja-Ofoe, być może nie, ale wówczas właściciel na pewno miałby środki na sprowadzenie Wolskiego czy Sobiecha, ewentualnie na wypożyczenie Stępińskiego. Gdybanie nie ma oczywiście sensu, czasu nikt już przecież nie cofnie, ale pytanie, czy DM nie żałuje, że najpierw nie wziął się za dokapitalizowanie zespołu, a dopiero w drugiej kolejności za spłatę byłych akcjonariuszy, z pewnością sam sobie zadaje. Zwłaszcza że nawet po zaspokojeniu ich roszczeń klimat przy Ł3 znacząco się nie zmienił. I nadal dochodziło do chwytów – a to zdaje się kuluarowe określenie autorstwa Magiery – rodem z piaskownicy…
Przy okazji trudno oprzeć się wrażeniu, że latem było kilka bardziej sprzyjających terminów na wręczenie dymisji Magierze niż środa 13 września. Kolejno: tuż po odpadnięciu z eliminacji Champions League, po przegranym dwumeczu z Sheriffem Tyraspol w kwalifikacjach Ligi Europy, przed ligową przerwą na wrześniowe mecze reprezentacji, a nawet w niedzielę 10 września, po powrocie z Wrocławia po porażce ze Śląskiem. Czyżby miało to oznaczać, że koncepcja totalnej rewolucji personalnej – a na pewno nie przez przypadek Mioduski pozbył się z Legii ludzi zatrudnionych przez poprzedników – narodziła się nagle, być może nawet pod wpływem impulsu wywołanego niemocą drużyny we Wrocławiu? Prezes Legii ma zresztą prawo dojść do wniosku, że opcję zerową należało zastosować tuż po zakończeniu poprzedniego sezonu i już wówczas zacząć budowę klubu od absolutnych podstaw.
Inna sprawa, że wśród osób doskonale zorientowanych w futbolowym biznesie panuje zdziwienie, iż po wyczyszczeniu najważniejszych stanowisk w pionie szkoleniowo-sportowym właściciel mistrza Polski zdecydował się komplet zwolnionych posad powierzyć obcokrajowcom, głównie Chorwatom, wywodzącym się z jednego matecznika. Czyżby miała to być forpoczta nowego współudziałowca, a napływu kapitału na Ł3 należałoby się spodziewać z kierunku bałkańskiego? Tak właśnie prognozuje były duży gracz na naszym rynku futbolowym, choć nigdy niezwiązany z Legią. Wiarygodny o tyle, że wcześniej nie przejawiał skłonności do ulegania spiskowym teoriom.
O tym jednak, czy postawił trafny wniosek, czy też nazbyt odważny – przekonamy się dopiero w nadchodzących tygodniach…
ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 38/2017)