Przejdź do treści
Piłka duża, mała i koń

Polska Ekstraklasa

Piłka duża, mała i koń

Pytając: co by pan robił, gdyby nie piłka nożna? – spodziewasz się różnych odpowiedzi. Od – byłbym mechanikiem samochodowym, do – nic innego nie potrafię. Ale na pewno nie liczysz na odpowiedź: byłbym olimpijczykiem w pływaniu lub arcymistrzem szachowym. Okazuje się, że niesłusznie.
Foto: Kamil Świrydowicz/Jagiellonia.pl

ZBIGNIEW MUCHA


Afera wybuchła w marcu 2005 roku. Anatolij Dorosz, reprezentant mołdawskiej młodzieżówki, nie przebił się w Legii i postanowił sił spróbować w Polonii. Daleko nie miał, więc nie musiał się ruszać z mieszkania na Gocławiu. To wówczas Tola postanowił wylać swoje żale na Legię na łamach „Piłki Nożnej”. – Już w trakcie zeszłorocznego zgrupowania w Austrii nie przypadłem do gustu Markowi Saganowskiemu. A ulubieniec kibiców Legii lubi decydować o wszystkim i dlatego okazałem się piłkarzem problemowym…


Piłkarz problemowy dodawał, że nie poprawił swoich notowań, gdy nie chciał wynająć mieszkania od trenera Jacka Zielińskiego. – Zielu chciał 2000 złotych co miesiąc, a ja znalazłem tańszy o 800 złotych lokal na Gocławiu. Może zrobiłbym inaczej, gdybym przewidział, że koledzy z zespołu sami dokonają wyboru nowego trenera – w osobie Zielińskiego. Od tej pory nie mogłem występować nawet w zespole rezerw… 

Legion walecznych

Poproszeni o komentarz w sprawie rzekomej fali starzy legioniści nie kryli zdumienia. Wieloletni kierownik drużyny Ireneusz Zawadzki powiedział krótko: – Lepiej by zrobił, jakby zamknął dziób i wziął się do roboty. 

– Sfrustrowany słaby piłkarz leczy po prostu kompleksy. Jeśli śmie się w ogóle porównywać z Markiem Saganowskim, to jest po prostu śmieszny – irytował się Łukasz Surma. Dorosza nazwał tchórzem, który nie potrafił swoich żali wyartykułować, będąc w Legii, tylko dopiero po odejściu z klubu. Po co ten przydługi może wstęp? Otóż w szatni Legii bywało gorąco. Doszły nas słuchy, że Tola w pewnym momencie został dość konkretnie uspokojony przez jednego z doświadczonych zawodników. Z łapami jednak do niego nie wyskoczył, choć mógł. Po latach, już będąc w Kielcach, kiedy złość mu przeszła, miał ponoć żartować: – Dałem spokój, bo jeszcze zrobiłbym komuś krzywdę.

Dorosz bowiem od najmłodszych lat trenował sporty walki i był w tym naprawdę niezły, a obserwowanie go na salce treningowej robiło wrażenie. Sporty walki to generalnie jest to, co kręci młodych chłopaków. Kamil Sylwestrzak, Vlastimir Jovanović – każdy z nich może się pochwalić pewnymi sukcesami w tym względzie. Jova posiada nawet czarny pas karate, ale – jak przyznaje – nigdy nie musiał swoimi umiejętnościami chwalić się na ulicy.


Dżudo wypełniało życie młodego Piotra Celebana. Zawsze dbał o zdrowie, kondycję i prawidłowy rozwój. Tak mu zostało do dziś. Woli kefir od coli, wcześnie chodzi spać, zawsze przed 23, wstaje skoro świt, obce są mu imprezy. Przez sześć lat, do 15 roku życia, walczył na tatami. Tym sportem zaraził go nieżyjący już ojciec Sławomir, medalista mistrzostw Polski i reprezentant kraju. Niewiele brakowało, by senior pojechał na igrzyska olimpijskie do Seulu, ale karierę przerwała kontuzja. Natomiast młodemu Piotrkowi szło na macie całkiem nieźle – wygrywał międzynarodowe turnieje, zdobywał medale mistrzostw makroregionu. 

– Czego uczy dżudo? Pokory. Na zawodach wygrywasz dwie walki, jesteś super. A w trzeciej leżysz na macie już po 10 sekundach. Musisz jednak szybko się podnieść, wyciągnąć wnioski, iść dalej. Kiedy przegrywałem, zdarzało mi się płakać. Ojciec denerwował się, mówił, że nie ma co beczeć, bo zaraz są następne zawody. Nie możesz zachłysnąć się sukcesem, nie możesz przestać wierzyć, gdy przegrywasz, bo nawet w ostatnich sekundach można przydusić gościa i wygrać. Dżudo uczy charakteru, respektu do sportu, do przeciwnika. Sporty walki to ekstremalny wysiłek. Mam ogromny szacunek do tych ludzi. Wiem, że po czterech minutach jest się bardziej wycieńczonym niż po 90 minutach meczu. Walka do upadłego, samodoskonalenie. To jest w dżudo najważniejsze – mówił w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”. 

Dzięki sportom walki Piotr zyskał przede wszystkim sprawność i tężyznę fizyczną. Łatwiej było mu wejść do seniorskiego futbolu, bo ostatecznie właśnie na futbol się zdecydował. Podobnie jak Miro Covilo, pomocnik Cracovii. Chłop na schwał, ponad 190 centymetrów wzrostu, bałkańska krew i czarny pas karate – to idealna mieszanka wybuchowa. Ale nie w przypadku Covilo, który poza boiskiem jest człowiekiem poczciwym i łagodnym, a jeśli się na czymś skupia, to na modlitwie oraz zgłębianiu żywotów świętych. Karate trenował od ósmego roku życia, zdecydowanie bardziej intensywnie niż piłkę nożną. Na zniszczonych wojną Bałkanach ciężko było o dobre boiska, znacznie łatwiej o salkę czy piwnicę, a jeszcze łatwiej o guza, więc młodzi ludzie uczyli się walczyć. Jedni wychodzili potem na ulicę, inni – jak koledzy z klubu Miroslava – jechali na mistrzostwa świata. On sam w sześć lat doszedł do czarnego pasa. Dopiero wtedy zrezygnował z maty i zapisał się do klubu piłkarskiego. Miał już 14 lat, a za chwilę musiał zrobić sobie przerwę na studia. Tej kariery zatem wcale mogło nie być, na szczęście – głównie dla Cracovii – jest i ma się dobrze, a Miro nie przepadł. 

Trochę inaczej było z Hernanim, byłym stoperem między innymi Korony Kielce. Od początku zakochany był w piłce, ale jako 14-letni junior Gremio przez pomyłkę został poważnie obity. Wtedy zapisał się na sztuki walki: capoeira i ju-jitsu mu nie podeszły, natomiast na uprawianie tajskiego boksu, muay-thai, poświęcił kilka lat. Brał udział w walkach, wygrał niemal wszystkie, ponoć miał talent. Trenerzy namawiali go, by rzucił piłkę, bo widzieli potencjał. Nie posłuchał.

NBA – he loves this game

Wielu przyszłych piłkarzy uprawiało lekkoatletykę. Klasycznym przykładem jest długowieczny zawodnik Polonii Warszawa Igor Gołaszewski, świetny w młodości 400-metrowiec. Starsi kibice muszą pamiętać Hansa-Petera Briegela, wybitnego reprezentanta RFN, który nim został wicemistrzem świata w futbolu i sensacyjnym mistrzem Serie A z Veroną, siłę i wydolność kształtował jako siedmioboista. Artur Boruc i Kamil Grosicki zajmowali się tańcem towarzyskim, Michał Żyro nieźle radził sobie jako dziecko z rakietą tenisową, choć zapewne nie tak jak fenomenalnie uzdolniony pod tym względem Marco Asensio, którego do Realu Madryt – nawiasem mówiąc – polecił sam Rafael Nadal. W końcu Żyro musiał wybrać: kort albo boisko. Zdecydował odwrotnie niż Andy Murray, ale obaj chyba postąpili właściwie.

Żadnych wątpliwości co do słuszności wyboru nie może mieć również Łukasz Fabiański. Od zawsze chciał być bramkarzem, ale jednocześnie uwielbiał koszykówkę. Grał w nią też od zawsze i był dobry, nawet bardzo dobry. By zostać znakomitym koszykarzem brakowało mu centymetrów, tych miał akurat tyle, by stanąć między słupkami. Nigdy nie trenował koszykówki w zorganizowany sposób, natomiast w podstawówce i liceum reprezentował szkołę na rozmaitych zawodach. 

– Zaczęło się tak samo jak u każdego dziecka w Polsce, czyli od ery Michaela Jordana. Do dzisiaj w moim sercu pozostała miłość do Chicago Bulls – opowiadał Fabian. Do dziś gra również w kosza. W specjalnych meczach na zaproszenie Marcina Gortata albo na podwórku przed domem. Bywał również na meczach NBA organizowanych w Londynie. Jako zawodnik Arsenalu otrzymał specjalne zaproszenie i zmierzył się ze słynnym Jasonem Kiddem w hali O2 Arena w tradycyjnej gierce. Przyznaje, że to było jak spełnienie marzeń. – Obrona strzału sprawia mi taką samą frajdę jak trafienie do kosza – nie ma wątpliwości prawdziwy koszykarski maniak. I znawca, który o NBA wie jeśli nie wszystko, to bardzo dużo. Godzinami może rozprawiać o zmianach w składach, taktycznych trendach czy kierunku, w jakim rozwija się zawodowa koszykówka. A jak już przestanie mówić, to idzie porzucać.

Buty fajniejsze od płetw 

Jarosław Jach – do niedawna młodzieżowy reprezentant Polski, stoper Zagłębia Lubin i jeden z najbardziej obiecujących środkowych obrońców w Polsce. Okazuje się jednak, że zawodnik, którego nazwisko wymienia się w kontekście dużego transferu zagranicznego, wcale nie musiał kopać piłki. 


– Pływałem długo, z osiem lat – mówił (za polskatimes.pl). – Moimi stylami były klasyczny i dowolny, rywalizowałem na dystansach sprinterskich, tak do 200 metrów. Sukcesy? Szczególnie w klasyku. Mistrzostwa Dolnego Śląska regularnie padały moim łupem. W mistrzostwach Polski byłem dziewiąty… Rzuciłem pływanie, bo mnie nudziło, nie miałem z tego frajdy. Byłem osobą dość energiczną, nie umiałem usiedzieć w miejscu. A pływak pływa od ściany do ściany… W całym tym cyklu towarzyszył mi futbol. I często zdarzało się tak, że w trakcie treningu pływackiego myślałem o treningu piłkarskim, który był tego samego dnia. To mnie zajmowało… Mama była zakochana w pływaniu. Chciała, abym robił to zawodowo. Kiedy postawiłem na futbol, obraziła się. Doszło do tego, iż stwierdziła, że skoro wolę piłkę, to ona nie będzie woziła mnie na treningi… Presja ze strony mamy była tak duża, że po roku wróciłem na basen. Ale po kolejnych trzech miesiącach wiedziałem, że to na pewno nie to. Wyrzuty były jednak spore… Mój serdeczny kolega z Dzierżoniowa, Paweł Juraszek, był niedawno na IO w Rio. A w wieku młodzieżowym nie dawał mi rady, zawsze z nim wygrywałem. Kto wie, czy gdybym wytrwał do końca, dokładając do tego ciężką pracę, też nie pojechałbym do Rio? 

To bliźniacza historia do tej z udziałem Łukasza Zwolińskiego. Ten jak na piłkarza zbudowany jest dość nietypowo – szeroki w ramionach, umięśniony. Kiedy pierwszy raz w Pogoni zobaczył go Czesław Michniewicz, z miejsca zabronił chodzić mu do siłowni. 

– To dlatego, że nie znał mojej rodzinnej historii – opowiadał nam Zwoliński. – Do trzeciej klasy podstawówki trenowałem dwa razy dziennie. Rano piłkę, po południu na basenie. Od dziecka miałem sylwetkę pływaka. Tata chciał, bym trenował futbol, natomiast mama, z racji tego, że w młodości uczestniczyła nawet w pływackich mistrzostwach Europy juniorów, namawiała mnie na wodę. Kiedy byłem w trzeciej klasie i trzeba było się zdecydować na coś, oboje przyprowadzili ze sobą trenerów. Oczywiście każde ze swojej ukochanej dyscypliny. I powiedzieli: wybieraj. Tyle że tata wcześniej kupił mi piękne buty piłkarskie i co tu dużo mówić, były fajniejsze od płetw mamy…

Goniec na prawym skrzydle

Kiedy masz ojca sportowca, jednego z najwybitniejszych w Polsce w swojej dyscyplinie, to masz przechlapane. Po pierwsze, z reguły jesteś skazany na ową dyscyplinę, po drugie, ścigasz się z cieniem. Sebastian Steblecki postanowił uniknąć jednego i drugiego. Miał o tyle łatwiej, że ojciec Roman, wychowanek Cracovii, dwukrotny król strzelców hokejowej ekstraklasy, laureat nagrody Złotego Kija, 125-krotny reprezentant kraju, uczestnik igrzysk olimpijskich w Calgary i dziewięciu turniejów o mistrzostwo świata, powiedział: – Spokojnie, Sebastian, nic nie musisz, może nawet lepiej, że hokej sobie odpuścisz.

Niemniej Sebastian, dziś zawodnik ekstraklasowej Cracovii, na hokeju się wychował. Grać potrafi, jako dziecko wciągnął się dość mocno w jazdę z kijem za krążkiem, sporadycznie także trenował. Roman wiedział jednak, że pewniejszy chleb syn znajdzie na zielonym boisku, i tak ostatecznie się stało. Ale gdy czas jakiś temu rozmawialiśmy z Sebastianem, na pytanie, co chętniej obejrzałby: NHL czy piłkarską Ligę Mistrzów, nie miał wątpliwości, że hokej. Wspomnienia z dzieciństwa? – Pamiętam zapach szatni, lubiłem pałętać się między zawodnikami, byłem maskotką drużyny. Lubiłem oglądać powtórki meczów na kasetach wideo, najbardziej utkwił mi w pamięci mecz z Japonią, wygrany przez Polskę 7:5, gdy tata strzelił do pustej bramki – wspominał w rozmowie z „Gazetą Krakowską”.

Oni wszyscy nie przekonają się nigdy, czy mogli zostać mistrzami innych dyscyplin. Natomiast prawy obrońca Jagiellonii Białystok Ziggy Gordon przekonywać się nie musi. On mistrzem już był, co najwyżej mógłby zostać jeszcze… arcymistrzem.

Ziggy bądź Zygmunt, Szkot o polskich korzeniach (dziadkowie pochodzili z Krakowa), jako 10-latek zaczynał karierę w Hamilton Academical FC. W wieku 21 lat był kapitanem drużyny. W Jadze gra od tego roku. Czasami, dla rozrywki i jak ma z kim, siądzie sobie do szachownicy.

„Evening Times” pisał o nim, że gdyby ostatecznie nie zdecydował się na piłkę, zostałby wybitnym szachistą, wróżono, że będzie szkocką odpowiedzią na Garriego Kasparowa. Dziś Ziggy ma 24 lata i doskonale pamięta, jak 10 lat temu został mistrzem Szkocji do lat 13. Cudowne dziecko – piała prasa branżowa.

– Byłem najlepszym szachistą Szkocji w mojej kategorii wiekowej, ale też kopałem piłkę w akademii Hamilton – cytował Ziggy’ego autor tekstu w „ET”. – I był to moment, w którym musiałem podjąć ważną decyzję. W niedzielę miałem mecze piłkarskie i również turnieje szachowe. To było trudne do pogodzenia. Zadawałem sobie pytanie: co jest bardziej cool? Gra w piłkę czy w szachy? No i wybrałem… To była dobra decyzja. 

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ TAKŻE W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 38/2017)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024