Nikt ich nie lubi i mają to gdzieś
– Każdy, kto mówi, że jest fanem Millwall, ale przy okazji próbuje łamać zasady i przekraczać linię, nie jest u nas mile widziany – powiedział w 2017 roku, tuż przed meczem z Tottenhamem w krajowym pucharze, Steve Kavanagh, szef wykonawczy klubu. Jego słowa idealnie wpisują się w mozolne starania zarządu, który ciężko pracuje na to, by Lwy raz na zawsze zerwały z mroczną przeszłością.
GRZEGORZ GARBACIK
Jak się jednak okazuje, nie jest to wcale takie łatwe. Nie ma w Anglii, a być może i na całym świecie, drugiego klubu, który osiągnąłby tak niewiele na boisku, a jednak jest tak dobrze rozpoznawalny. Mówisz Millwall i od razu myślisz o czasach, w których na brytyjskich stadionach niepodzielnie panowali chuligani. W okolicach The Den wspomnienia tamtych lat są żywe.
Robotniczy rodowód
Żeby lepiej zrozumieć, dlaczego Millwall i jego kibice odcisnęli takie piętno na angielskim futbolu, należy cofnąć się do końcówki XIX wieku i zejść na uliczki Isle of Dogs, dzielnicy Londynu, otoczonej z trzech stron wodami Tamizy. To właśnie tam swój rozkwit przeżywał przemysł stoczniowy i to właśnie w tym miejscu zaczęła się historia klubu, którego kibiców lękano się na Wyspach. Założyli go pracownicy JT Morton, zarabiający na chleb w firmie zajmującej się produkcją konserw. Jako że jej właściciele pochodzili ze szkockiego Aberdeen, to uznano, że zespół będzie grał w niebiesko-białych barwach. Traf chciał, że dokładnie pięć lat później do życia powołano inną zakładową drużynę, tym razem w jej skład weszli robotnicy z Thames Ironworks and Shipbuilding Company, firmy budującej statki. Jak łatwo się domyślić, był to późniejszy śmiertelny wróg Millwall, sąsiad zza Tamizy, a więc West Ham United.
Bliskie sąsiedztwo, częste spotkania (do 1915 roku obie drużyny potykały się ze sobą blisko 70 razy!) stanowiły okazję do eskalacji nienawiści. Lokalny „Express” wspomina, że rywalizacja weszła na niespotykany poziom nienawiści i agresji w 1926 roku, kiedy w Londynie doszło do strajków dokerów. Ci, którzy trzymali za Millwall, pracowali, podczas gdy swoje obowiązki porzucili robotnicy związani z West Hamem. Miało to doprowadzić do eskalacji wzajemnych napięć, i tak właściwie zostało do dziś. Część tożsamości Millwall to właśnie derbowe starcia z Młotami i ich chuliganami, bardzo często współpracującymi (tak samo zresztą jak po drugiej stronie barykady) z gangami. Pierwsi byli związani z Richardsonami (potrafili przybijać swoje ofiary gwoździami kowalskimi do podłogi), a ponura sława, jaka się za nimi ciągnęła, nie była bez wpływu na ocenę całego środowiska kibicowskiego.
Kibicowanie Millwall od zawsze było czymś innym niż chodzenie na mecze Arsenalu, Chelsea czy klubów z Manchesteru. Biedna dzielnica, hermetyczne środowisko oraz brak wyników – te czynniki sprawiały, że dla sympatyków Millwall liczyło się coś zupełnie innego. Najlepiej obrazuje to fragment filmu „Awaydays”, gdzie wyłożone jak na tacy są różnice pomiędzy chodzeniem na mecze najlepszych klubów i kibicowanie ekipie z The Den. Bo to właśnie tam chodzi niemal wyłącznie o gotowość do walki za klub i jego terytorium.
I tak walka trwała w najlepsze przez dziesiątki lat. Lwy broniły zaciekle swojej jaskini czy nory (tak można przetłumaczyć nazwę ich stadionu), gotując piekło każdej przyjezdnej drużynie. Ekipa F-Troop potrafiła stawiać czoła grupom liczniejszym nawet czterokrotnie. „Gdyby ktoś się zawahał lub uciekł, nie miałby już po co się pokazywać na dzielnicy” – napisał Andre Wood w książce „No-One Likes Us, We Don’t Care: True Stories from Millwall, Britain’s Most Notorious Football Hooligans”. Do ponurej legendy przeszły już takie akcje jak zdemolowanie autokaru Ipswich Town, ogromna zadyma w Luton, kiedy to rannych zostało blisko sto osób, czy niemal zrównanie z ziemią miasteczka Slough, przed starciem z miejscową drużyną. Przy tym wszystkim rzucenie na murawę atrapy granatu podczas spotkania z Brentford wydaje się dziecinną igraszką.
Futbol, nie zadymy
Dziś, kiedy po złych czasach angielskiej piłki pozostały już tylko wspomnienia, a spotkania ogląda się niczym dobry spektakl w teatrze czy film w kinie, Millwall nadal skłania się do tradycyjnego modelu. Oczywiście, Nora jest dziś już lepiej urządzona, nie ma na niej miejsc stojących i spełnia wszystkie wymogi bezpieczeństwa, ale jeśli chodzi o ludzkie głowy i mentalność, to tu nadal hołduje się starym przyzwyczajeniom. Nie przekłada się to już na cotygodniowe rozróby, gang Richardsonów czy
F-Troop odeszły do lamusa, ale przy Zampta Road nadal z niecierpliwością czekają na to, by raz jeszcze zmierzyć się z West Hamem. Najlepiej tak jak w 2009 roku na starym obiekcie Młotów Upton Park, kiedy jedna osoba został dźgnięta nożem, a 20 kolejnych odniosło mniejsze rany… Wtedy nienawiść i groza zaczynają krążyć w żyłach kibiców Millwall, a braterska krew przelewa się na ulicach, zupełnie jak w latach 60. i 70.
Braterska, ponieważ jak słusznie zauważył Cass Pennant, były członek Inter City Farm – znanej grupy chuligańskiej West Hamu – obie strony tego długoletniego konfliktu dużo łączy. W głośnym dokumencie „Football’s Fight Club” przygotowanym przez Channel 4 powiedział: – Millwall i West Ham są jak bracia. Król może być jednak tylko jeden i obie strony są gotowe się pozabijać, by dostać się na tron.
Wspomniany już Kavanagh i jego przyboczni pilnują dziś mocno tego, by granica nie była więcej przekraczana, a znakiem rozpoznawczym klubu stały się wyniki sportowe. Te stopniowo idą w górę, o czym najlepiej świadczy próba zawojowania Pucharu Anglii w sezonie 2016-17, kiedy to udało się dotrzeć do ćwierćfinału rozgrywek, eliminując po drodze Leicester City, Watford czy Bournemouth, a więc firmy z najwyższej klasy rozgrywkowej. Równie dobrze było podczas minionej kampanii w Championship, gdzie drużynie zabrakło zaledwie trzech punktów do tego, by awansować do baraży o prawo gry w elicie.
Klub zdołał także przetrwać trudny czas, kiedy – podobnie jak kiedyś Wimbledonowi – groziła mu utrata stadionu, a następnie gruntów dookoła niego. W obu przypadkach boje o dom udało się wygrać, a spory udział w tym mieli dziennikarze, którzy wykryli, że wspomniane grunty mają trafić w ręce firmy o niejasnej reputacji. Millwall i jego kibice się zmieniają, adaptują do nowych czasów. Liczne akcje wspierające lokalne inicjatywy i założenie Millwall Community Trust to jedynie wierzchołek góry lodowej. Walka o wizerunek trwa i chociaż przy wielu okazjach przypomina się londyńczykom o ich rodowodzie, to można się spodziewać, że pod kierownictwem obecnej ekipy Lwy prędzej awansują do Premier League, niż chuligani w ich barwach zapiszą kolejną czarną kartę w historii angielskiej piłki.
CAŁY TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (40/2018) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”