Przejdź do treści
Football 1986 FIFA World Cup Final Argentina v West Germany Azteca Stadium, Mexico City 29/6/86 
Argentina's Diego Maradona kisses the World Cup trophy 
s,Image: 866151194, License: Rights-managed, Restrictions: CONTACT 
MAY 
CONTRACT 
ADDITIONAL 
FEES 
- 
ACCOUNT 
APPLY 
NOTE: 
PLEASE 
MANAGER 
YOUR 
CLIENTS, Model Release: no, Credit line: Pool Picture / Reuters / Forum

Ligi w Europie Świat

Nieznany idol Maradony. Geniusz, który wzgardził sukcesem

Wiele sobie wzajemnie zawdzięczają. Pierwszy wzbudzał u drugiego zachwyt, pośrednio wpływając na jedną z najbardziej spektakularnych karier w dziejach. Drugi zaś wydatnie przyczynił się do tego, że sława pierwszego nie została ograniczona do opowiastek lokalnych bardów w Rosario.

Konrad Witkowski

Najlepszy już grał w Rosario. Nazywa się Carlovich – sprostował bez wahania Diego Maradona, którego w 1993 roku powitano w Newell’s Old Boys mianem „najlepszego piłkarza świata”.

27 lat później człowiek traktowany w Argentynie z religijną czcią raz jeszcze publicznie wyraził podziw wobec stosunkowo mało znanej postaci. Jako trener Gimnasia La Plata przyjechał na mecz przeciwko Rosario Central i przy okazji zapragnął zobaczyć się z dawnym idolem. Stroniący od blasku fleszy Tomas Carlovich miał opory, dał się jednak namówić, wszak darzył Maradonę ogromnym szacunkiem. Mistrz świata z 1986 roku przybył na spotkanie z prezentem: koszulką z własnoręcznie napisanym „byłeś lepszy ode mnie”.

ROZWESELAŁ SERCA

Dlaczego zatem Carlovicha nie stawia się w jednym rzędzie z Diego, Mario Kempesem czy Danielem Passarellą – odpowiedź jest tak złożona jak postać El Trinche. To przypadek osobliwy do potęgi. Syn imigranta z Zagrzebia urósł do rangi mitu, choć rozpoznawany był głównie lokalnie, a przy jego nazwisku nie widnieje żaden znaczący sukces. Zyskał sławę nietypową. Sławę, która przyniosła mu rozgłos nieproporcjonalny do skali talentu.

Opowieść o Carlovichu należy traktować po części jak ludowe podanie. Nie sposób bowiem wyznaczyć tu granicę między faktami a baśnią. Większość jego życiorysu to historie niepotwierdzone, być może na wpół legendarne – zapewne zbudowane na prawdziwych fundamentach, lecz niewykluczone, że przez dekady ubarwiane przez przekazujących.

To dodaje El Trinche niezwykłego, magicznego wręcz wymiaru. Bo niektóre z anegdot są z dzisiejszej perspektywy trudne do wyobrażenia. Choćby ta o autobusie. 19-letni Carlovich wkraczał do drużyny Rosario Central, a swój trzeci seniorski mecz miał rozegrać w Buenos Aires. Chłopak pomylił porę zbiórki, przybywając na miejsce o godzinę za wcześnie. Usiadł na tyłach pustego pojazdu, spędził tam parę minut, po czym pożegnał się z kierowcą i po prostu wyszedł. Tego dnia zagrał, lecz nie w stolicy, a w lokalnym turnieju amatorów, pod fałszywym nazwiskiem.

Trinche generalnie był na bakier z punktualnością. Nigdy nie przychodził o czasie na treningi, zdarzało się, że autokar z drużyną zabierał go zaspanego spod domu. Podobno kiedyś udał się na spotkanie wyjazdowe w samej bieliźnie, a potem zdobył zwycięską bramkę. Innym razem, jako zawodnik Independiente Rivadavia, miał celowo otrzymać czerwoną kartkę już przed przerwą – chciał zdążyć na wcześniejszy autobus powrotny do Rosario; spieszył się, ponieważ był Dzień Matki.

Istnieje sporo opowieści komplementujących piłkarskie zdolności „Maradony, który nigdy nie istniał”, jak nazwały go media w ojczyźnie. Ponoć potrafił, z pomocą jednego tylko kolegi, przez dziesięć minut utrzymywać się przy piłce na skrawku murawy – chodziło o jedyny jej fragment znajdujący się w cieniu, bo mecz toczył się w niespotykanym upale. Tomas miał tak bardzo zirytować przeciwną drużynę, że arbiter zmuszony był przerwać grę. Na boisku robił, co mu się podobało. Dosłownie. Od czas do czasu siadał na piłce; nie w celu upokorzenia rywali, lecz, jak sam wyjaśniał, tylko po to, by chwilę odpocząć.

Czarodziej o prezencji hipisa z czasem zdobył rozgłos poza granicami prowincji Santa Fe. Na mecze klubu Central Cordoba de Rosario, z którym Carlovich związany był przez większość kariery, zaczęli zjeżdżać ludzie chcący pochwalić się, że widzieli go na żywo. Pragnienie oglądania Trinche w akcji było tak silne, iż – oto kolejna niemożliwa do zweryfikowania historia – któregoś razu publiczność miała przekonać sędziego, by anulował czerwoną kartkę za faul i pozwolił Tomasowi zostać na placu gry. Widownia czekała przede wszystkim na jego popisowy numer – zagranie, które w języku polskim określane jest „siatką” lub „tunelem”, lecz w wydaniu specjalnym. Carlovich opanował je bowiem w podwójnej wersji: przepuszczał piłkę między nogami przeciwnika, po czym, zanim ten zdążył się zorientować i odwrócić, robił to ponownie. Legenda głosi, iż w trakcie potyczki z Talleres de Remedios de Escalada wykonał sztuczkę na prośbę usłyszaną z trybun. Krążyły plotki, jakoby otrzymywał od klubu premię za każde zaprezentowanie ulubionego triku.

– Co było najlepsze w El Trinche? Rozweselał ludzkie serca – stwierdził Francisco Sa, w latach 70. jeden z czołowych argentyńskich defensorów. To on padł ofiarą popisów Carlovicha podczas sparingu, który stał się symbolem. Kończąca przygotowania do mistrzostw świata w RFN drużyna narodowa zmierzyła się towarzysko z nieoficjalną reprezentacją Rosario. Żadnym zespołem, lecz zbieraniną piłkarzy z lokalnych klubów, którzy w tym składzie wystąpili po raz pierwszy i ostatni. Zagrali jednak koncertowo, a prym wiódł długowłosy numer pięć w środku pola.

Wynik 3:0 po pierwszej połowie świadczy o tym, jak bolesną lekcję otrzymała kadra. W jednej z akcji wspomniany Pancho Sa został przez Carlovicha potraktowany podwójnym el cano. Podobno Trinche nie wyszedł z szatni po przerwie, niektóre źródła podają, że zagrał jeszcze kwadrans. O zdjęcie go z boiska mieli poprosić selekcjoner Vladislao Cap oraz działacze krajowej federacji.

Być może to tylko jedna z bajek, a może faktycznie bali się upokorzenia i psychologicznych konsekwencji na mundialu. – Zatańczyli z nami tamtego wieczoru, a ten chłopak się wyróżniał. Był magiczny. Jego styl porównałbym do Fernando Redondo lub Estebana Cambiasso – zauważył na łamach „El Grafico” bramkarz Ubaldo Fillol.

WODA BYŁA ZBYT WYSOKO

Sparing z 1974 roku to najbardziej spektakularna historia z udziałem El Trinche. Jednak opowieść mówiąca najwięcej o tej postaci wiąże się z następnymi mistrzostwami świata. Cesar Luis Menotti budował zespół, który miał dać gospodarzom upragniony tytuł. Szkoleniowiec nie bał się niestandardowych rozwiązań, wobec czego na jedno ze zgrupowań zaprosił odznaczającego się techniką pomocnika, którego kojarzył z rozgrywek niższych klas. Jednak Carlovich nie przyjechał.

– Nie pamiętam, czy udał się na ryby, czy popłynął na wyspę. W każdym razie jego wymówka sprowadzała się do tego, że nie mógł wrócić, bo poziom wody w rzece był zbyt wysoki – opisywał po latach trener zwycięzców mundialu 1978. Sam zainteresowany nigdy nie odniósł się konkretnie do niedoszłej przygody z reprezentacją. – Skoro tak twierdzi Menotti, to prawdopodobnie tak właśnie było – odpowiadał w swoim stylu Trinche.

Pomimo sytuacji, która przez selekcjonera mogła zostać zinterpretowana jako przejaw ignorancji, El Flaco był wielkim zwolennikiem talentu Carlovicha. Podkreślał, że „miał gen Rosario, który świat ujrzał dzięki Leo Messiemu”.

– Oglądanie jego gry było przyjemnością, prezentował tak imponujące umiejętności. To jeden z tych dzieciaków, dla których od urodzenia ulubioną zabawką jest piłka – mówił Menotti w jednym z wywiadów. Nie był zresztą jedynym szkoleniowcem reprezentacji, który rozpływał się w zachwytach nad El Trinche. Marcelo Bielsa, też pochodzący z Rosario, miał przez parę lat obserwować wszystkie mecze Central Cordoba wyłącznie dla jednego zawodnika. – To najwspanialszy gracz, jakiego kiedykolwiek widziałem – oznajmił z kolei Jose Pekerman.

Tego typu opinie, wygłaszane przez tak znaczące nazwiska, są dowodem wielkości. A że dotyczącą piłkarza, który właściwie nie zaistniał w pierwszej lidze, świadczą o fenomenie. Słowa trenerów potwierdzają ci, z którymi Trinche sporadycznie rywalizował.

– Zakochałem się w Carlovichu, kiedy występowałem w Sarmiento, przed dotarciem do Primera Division. Chciałem być taki jak on – wyznał w „El Grafico” Passarella, dwukrotny mistrz świata.

NAJLEPSZY Z NIEZNANYCH

Symbol piłkarskiej cyganerii. Nie interesowało go, jak się prezentuje: najczęściej chodził w rozpiętej koszuli i sandałach, charakteryzowały go wąsy oraz niedbała fryzura. Nonszalancki sposób bycia przenosił na murawę. Raczej nie budził na niej respektu, dopóki pod jego nogi nie trafiła piłka.

– Robił rzeczy sprzeczne z prawem grawitacji – akcentował Carlos Aimar, uczestnik słynnego sparingu z 1974 roku. Carlovich znakomicie dryblował, jego znakiem rozpoznawczym były precyzyjne podania na kilkadziesiąt metrów. A wszystko wykonywał jakby od niechcenia, łącząc elegancję z urokliwą niezgrabnością. Biegał niewiele i dość wolno, za to myślał błyskawicznie. Zdolnością przewidywania ruchów przeciwnika oraz niespotykaną wizją gry nadrabiał wszelkie braki. Boiskowa inteligencja El Trinche stała w opozycji do jego wizerunku: wysokiego, chudego, niechlujnego. Całość tworzy obraz ekscentryka, który kochał to, co robił, jednak za żadną cenę nie zamierzał podporządkowywać się konwenansom.

– Carlovich znalazł się we właściwym miejscu, w niewłaściwym czasie – ujął celnie Jorge Valdano. Był nieskażonym talentem w pełnym tego określenia znaczeniu: grał swoją grę, nie przejmując się tym, że futbol, nie tylko argentyński, porusza się w coraz szybszym tempie. Wygląda na to, że Trinche świadomie odrzucił powszechnie rozumiany sukces.

– Wszyscy trenerzy, z którymi pracowałem, chcieli sprowadzić go do swoich drużyn. On jednak nie lubił opuszczać Rosario – mówił cytowany przez „El Grafico” Leopoldo Luque, zdobywca czterech bramek na MŚ 1978. Przywiązanie do rodzinnych stron to jeden z głównych powodów, dla których Carlovich nie zrobił dużej kariery. Jego kontakt z europejską piłką ograniczył się do olśniewających występów w meczach towarzyskich z Milanem oraz Interem. Podobno oba mediolańskie kluby zaoferowały mu kontrakt, o sprowadzenie pomocnika miało zabiegać również Paris Saint-Germain. New York Cosmos też nie przekonał Tomasa. Skromność oraz introwertyczna natura sprawiały, że wolał łowić ryby lub przesiadywać w ulubionym barze w Rosario.

„Dusza Argentyny jest tajemnicą” – pisał historyk Jose Luis Romero, przytaczany przez Jonathana Wilsona w książce „Aniołowie o brudnych twarzach”. Sekretem był i pozostanie również El Trinche. Nie ma sensu rozprawianie o tym, co mógłby osiągnąć dzisiaj. Bo czaru opowieści o argentyńskim geniuszu z piłkarskiego podziemia dopełnia właśnie krajobraz jego epoki. Ostatniej, w której taki talent mógł ukryć się przed światem. 

guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Wbudowane opinie
Zobacz wszystkie komentarze

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 52-53/2024

Nr 52-53/2024