Nie poluję na kolejny wyjazd za granicę
Transfer, rok spędzony za granicą, powrót do Ekstraklasy – przerabiał to już dwukrotnie. Podobno do trzech razy sztuka, jednak do Wrocławia nie przyleciał, by za chwilę wyfrunąć.
Czy powrót do Polski to forma przyznania się do porażki?
Traktuję to jako decyzję podjętą ze względów czysto sportowych – mówi Pawłowski. – Otrzymałem propozycję transferu do Gaziantep FK, kiedy klub był jeszcze w drugiej lidze. Dwukrotnie odrzucałem ofertę: gdy zadzwonił prezes, powiedziałem, że możemy wrócić do tematu, jeśli dostaną się do najwyższej klasy rozgrywkowej. Tak się stało. Po awansie nastąpiła jednak zmiana trenera, zespół przejął Marius Sumudica. Przychodziłem jako skrzydłowy, a okazało się, że muszę przystosować się do gry w środku boiska. Rywalizacja nigdy nie stanowiła dla mnie problemu, ale trudno konkurować o miejsce w środku pomocy z piłkarzami, którzy występują na tej pozycji od lat.
Co stało się podczas drugiej części rozgrywek, gdy praktycznie zniknął pan ze składu?
Po paru kolejkach sezonu trener postanowił przejść na ustawienie 1-5-3-2. W pierwszej rundzie brakowało zmienników, więc obowiązywała rotacja w składzie. Dzięki temu grałem regularnie, chociaż na różnych pozycjach: jako środkowy pomocnik, czasami w ataku. Dobre wyniki sprawiły, że trener dostał od klubu zielone światło na sprowadzenie nowych piłkarzy w przerwie zimowej. Druga linia została wzmocniona, a ja coraz rzadziej otrzymywałem minuty. W końcówce sezonu wystąpiłem w kilku meczach, zdobyłem bramkę. To jednak niczego nie zmieniało. W ustawieniu preferowanym przez trenera miałem niewiele szans na grę, ponieważ moja pozycja w tym systemie po prostu nie istniała. Nie miałem do nikogo pretensji, jednak uznałem, że jeśli chcę regularnie występować, powinienem znaleźć nowy klub.
Liga turecka uchodzi za dobry kierunek dla starszych zawodników. Można nieźle zarobić i odłożyć, gdy na horyzoncie widać już koniec kariery.
Taką miałem perspektywę: zarabiać dużo więcej niż w Polsce albo co weekend pojawiać się na boisku. W moim wieku priorytetem nadal jest granie w piłkę. Mogłem zostać w Turcji, kontrakt obowiązywał jeszcze przez dwa lata. Odejść wcale nie było łatwo – musiałem przeprowadzić kilka rozmów z prezesem, który nie zgadzał się na takie rozwiązanie, ponieważ rok wcześniej zainwestował w mój transfer. Chodziło głównie o aspekt finansowy, klub chciał, żebym zrzekł się części zaległych pieniędzy. Z tego powodu sprawa się przedłużyła. Przyszedłem do Śląska już w trakcie sezonu, musiałem nadrabiać zaległości. Byłem praktycznie bez okresu przygotowawczego, bo gdy oznajmiłem, że zamierzam odejść z Gaziantep, nie pojechałem na obóz, nie trenowałem z zespołem.
Jak się panu żyło w mieście położonym w azjatyckiej części Turcji?
To bardziej konserwatywna część kraju, mentalność ludzi oraz ich przyzwyczajenia różnią się od tych, które znamy z Europy. Trzeba poświęcić trochę czasu na adaptację. Nowość stanowiły dla mnie choćby pobudki w środku nocy, gdy meczety nawoływały do modlitwy. Inna była także kuchnia, bardzo pikantna.
12 klubów w seniorskiej karierze to dużo?
Całkiem sporo, zwłaszcza, że przede mną jeszcze kilka lat grania. Wielu piłkarzy nie reprezentuje tylu klubów w trakcie całej kariery. Trudno dziś ocenić, czy to było dla mnie korzystne. Patrząc na miejsce, w którym jestem obecnie, moje losy potoczyły się dobrze.
Odczuwa pan potrzebę stabilizacji?
Zmienił się mój status. Dwa i pół roku temu zostałem ojcem, w ostatnie wakacje ożeniłem się. Kiedyś mogłem sobie pozwolić na większą mobilność. Dzisiaj już nie podejmę z dnia na dzień decyzji o transferze, przy każdym wyborze muszę uwzględniać dobro rodziny. Nie poluję na kolejny wyjazd za granicę. Śląsk to bardzo dobry klub. Trochę już pozwiedzałem, na razie wystarczy. Teraz chciałbym pograć regularnie w jednym miejscu.
Czym przekonał pana Śląsk?
Miałem inne propozycje z Polski, pojawiła się także opcja zagraniczna. Śląsk był najbardziej zdeterminowany. Klub zaoferował trzyletni kontrakt, a na tym mi zależało, żeby móc spokojnie wrócić do optymalnej formy. Vitezslav Lavicka widzi we mnie skrzydłowego i nie zamierza eksperymentować, a to kluczowy aspekt. Przed transferem dwukrotnie rozmawiałem telefonicznie ze szkoleniowcem: powiedział, że wie, co potrafię, gdyż kojarzy mnie z występów w Ekstraklasie i właśnie takiego zawodnika potrzebuje na skrzydle. Dokładnie to chciałem usłyszeć.
We Wrocławiu spotkały pana jakieś nieprzyjemności z racji przeszłości w Zagłębiu?
Nie miałem żadnych kłopotów. Z Zagłębiem rozstałem się w zgodzie, ze wszystkimi podaliśmy sobie rękę. Był w Lubinie moment, kiedy poszedłem do prezesa i dyrektora sportowego z inicjatywą przedłużenia wygasającej za rok umowy. Nie osiągnęliśmy porozumienia, więc zdecydowałem się na zagraniczny transfer. Klub również wyszedł dobrze na naszej współpracy, bo zarobił kwotę odstępnego.
Zajmuje pan miejsce z tyłu klubowego autobusu czy bliżej jego środka?
To naturalne, że z wiekiem siada się w autobusie coraz dalej. Jeszcze gdy miałem 24-25 lat podróżowałem mniej więcej w środku, teraz moje miejsce jest z tyłu pojazdu. Nie miałem problemu z wejściem do wrocławskiej szatni i odnalezieniem się w niej. Starszyznę Śląska znałem nie tylko z telewizji, wielokrotnie spotykaliśmy się na boiskach.
Zróżnicowany portfel inwestycyjny to pomysł na zapewnienie sobie spokoju po zakończeniu kariery?
Inwestuję tradycyjnie, w nieruchomości, jednak staram się również znajdować bardziej nietypowe obszary. Takie, które wiążą się z większym stopniem ryzyka, ale jednocześnie wymagają mniejszego nakładu środków. Sam się tym zajmuję, interesuje mnie to. Lubię segment vintage, na przykład stare samochody czy leżakowanie whisky. Mam pomysł na zabytkowe auto, które będzie można wynajmować. Na razie jest to w trakcie realizacji, pozostaje w formie projektu. W whisky także zainwestowałem. To towar luksusowy, który nigdy nie powinien stracić na wartości. Mam nadzieję, że za kilka lat wyjdzie z tego coś ciekawego.
KONRAD WITKOWSKI
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 49/2020)