Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek, 6 lipca, to data ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Tematem tygodnia są oczywiście końcowe rozstrzygnięcia Euro 2020, ale okładkę (do druku jedzie w piątek!) poświęciliśmy kandydatom na prezesa PZPN, z którymi publikujemy wywiady.
KANDYDAT NA PREZESA: MAREK KOŹMIŃSKI. Boją się
Czy Marek Koźmiński przegra z Cezarym Kuleszą walkę o fotel szefa Polskiego Związku Piłki Nożnej? Jaka jest jego wersja zdarzeń, do których doszło w ubiegłym tygodniu podczas spotkania baronów? Jaki jest jego pomysł na zarządzanie polską piłką, co i konkretnie w jaki sposób ma zamiar zmienić?
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Zamierza pan wycofać się z ubiegania o stanowisko prezesa PZPN?
Nie! Mam wrażenie, że spekulacje medialne inspirowane były przez osoby, które ewidentnie boją się mojego kandydowania. Gdybym ja chciał przeszkodzić w kampanii rywalowi, jednak starałbym się podeprzeć informację faktami. A czym były podparte doniesienia o moim rzekomym wycofaniu się z wyborów? – pyta Koźmiński.
Spotkaniem baronów, po którym stało się jasne, że dziesięciu prezesów Wojewódzkich Związków Piłki Nożnej zadeklarowało poparcie na stanowisko wiceprezesa federacji do spraw piłkarstwa amatorskiego dla Adama Kaźmierczaka, kojarzonego z Cezarym Kuleszą.
To była kolejna próba puszczenia w eter informacji, że Koźmiński nie daje rady, że nie jest do końca zdecydowany w kwestii kandydowania. Nic więcej. Słyszałem to już wiele razy… Koźmiński jest zdecydowany! 18 sierpnia wystartuję w wyborach na prezesa PZPN! Nie ma innej możliwości! Spotkanie baronów nie ma tu nic do rzeczy.
Wynika z niego, że przegrywa pan na ten moment w terenie.
Ale w głosowaniu jawnym, forsowanym przez obóz Czarka Kuleszy. Tymczasem według statutu PZPN głosowanie w trakcie zjazdu wyborczego ma charakter tajny. Przed spotkaniem pewna grupa ludzi zebrała się w Białymstoku i wymyśliła, że wywrze presję na pozostałych prezesów WZPN właśnie poprzez głosowanie jawne w trakcie wskazywania kandydata terenu do funkcji wiceprezesa federacji do spraw piłkarstwa amatorskiego. Częściowo to się jej udało.
Dlaczego zależało panu na niejawności głosowania?
To nie tak, że mi zależało. Podkreślam, wybory na stanowisko prezesa PZPN są niejawne! Właśnie dlatego, żeby kandydaci nie mogli wpływać na delegatów, żeby nie dochodziło do sytuacji: słuchaj, jeśli nie zagłosujesz na mnie, to może się tak wydarzyć…, to zobaczysz… Presja! Gdzie tu jest miejsce na merytorykę, dyskusję? Dlaczego nie zostałem wpuszczony do sali, aby osobiście porozmawiać z prezesami WZPN? Taka dyskusja wydaje się czymś naturalnym. Czekałem pod drzwiami w siedzibie federacji, w której sprawuję funkcję wiceprezesa, wszyscy wiedzieli, że jestem na miejscu, kilku baronów zaprosiło mnie do dyskusji, ale inni przegłosowali, że nie ma potrzeby słuchać Koźmińskiego. Mogli wybrać kandydata do obsady stanowiska wiceprezesa, ale mnie posłuchać nie mogli? Dobre! Boją się, panie redaktorze, boją się! Czego? To już do nich pytanie.
(…)
Andrzej Padewski poinformował, że opuścił salę w towarzystwie pana, kandydata na stanowisko wiceprezesa PZPN, ponieważ na spotkaniu pojawiły się „nowe dokumenty”. Co miał na myśli?
Kilku baronów postanowiło narzucić przebieg spotkania, unormować je w wygodny dla siebie sposób, nie każdy był o tym wcześniej poinformowany, nie było w tym temacie pół wiadomości, pół maila.
Krótko mówiąc jednak – spotkanie było porażką pana obozu.
Nie, to spotkanie było porażką polskiej piłki. Naginane, przymuszane, nietransparentne. Ktoś powie, że teraz się tłumaczę, bo w liczbie poparć obóz kojarzony ze mną przegrał dziesięć do sześciu, ale na sali znajdował się przynajmniej jeden zastraszony baron, który być może poparłby innego kandydata, gdyby głosowanie było niejawne. A może było ich więcej?
Zastraszony? To znaczy?
Baronowie uzależnieni są od środowiska, w którym się obracają. Kto podniesie rękę, kto jej nie podniesie, kto będzie z nami, kto przeciwko nam – to wszystko ma znaczenie teraz, a będzie miało jeszcze większe po 18 sierpnia. Gdyby głosowanie było niejawne, wówczas każdy tę presję mógłby z siebie zdjąć. Kabaret! Radek Michalski, kontrkandydat na stanowisko wiceprezesa PZPN do spraw piłkarstwa amatorskiego, nie chciał uczestniczyć w tej farsie, opuścił salę.
Czterech kolejnych baronów wstrzymało się od głosu – to pana twardy elektorat?
Proszę sobie to samemu rozstrzygnąć. Mogli poprzeć Adama Kaźmierczaka, pójść za większością, pokazali jednak, że na pewne sprawy się nie godzą. To nie tyle wyraz współpracy z Markiem Koźmińskim, to wyraz innego myślenia o polskiej piłce. Środowisko już o tym mówi, proszę mi wierzyć. Zapewne w głosowaniu niejawnym również Adam Kaźmierczak byłby górą, nie przeczę, ale proporcje mogły być inne. Dlatego pokazywanie mapek Polski, według których dziesięciu baronów jest z Czarkiem, dwóch ze mną, a czterech się waha jest cokolwiek zabawne. W terenie Czarek na ten moment ma więcej głosów, ale nie można liczyć proporcji na zasadzie 10 do 6 dla niego, bo baronowie dysponują różnymi liczbami głosów.
Pan może liczyć na 24 z 60 przynależnych WZPN?
Tak to wygląda, z tym że wiem, iż nie wszystkim ze wspomnianej dziesiątki przypadł do gustu taki sposób załatwienia sprawy wyboru kandydata na stanowisko wiceprezesa do spraw piłkarstwa amatorskiego. Nie ma się czemu dziwić – to był skandal!
Liczy pan jeszcze, że któreś głosy baronów uda się panu pozyskać?
Nie będę opowiadał, że już pięciu ludzi kojarzonych z Czarkiem do mnie dzwoniło i chce się do mnie przyłączyć – dyskusja na tym poziomie jest niepoważna. Inaczej zatem, każdy baron w gruncie rzeczy dysponuje jednym głosem, choć rzecz jasna ma wpływ na delegatów ze swojego województwa, którzy posiadają głosy kolejne. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się jednak, by wszyscy delegaci zagłosowali zgodnie z życzeniem prezesów swoich WZPN. Nie brakuje ludzi, którzy potrafią ocenić niektóre sytuacje.
Przed spotkaniem baronów pana obóz również przekonywał, że zaraz okaże się, kto i ile ma w rzeczywistości głosów, no i weryfikacja nie wypadła dla pana korzystnie.
Spokojnie, nawet w rozgardiaszu towarzyszącemu temu spotkaniu okazało się, że sześciu baronów za Koźmińskim stoi zdecydowanie. Nie przeszli na drugą stronę.
Zawodowe kluby wskazały z kolei, że ich kandydatem na stanowisko wiceprezesa PZPN do spraw piłkarstwa profesjonalnego będzie Wojciech Cygan z Rakowa Częstochowa. Jaka to jest dla pana informacja?
Absolutnie dobra! Wojtek jest najlepszym kandydatem na to stanowisko. I nie ma sensu, bo rozumiem, że do tego pan zmierza, określać czy zamierza poprzeć mnie czy Czarka. Po głosowaniu w trakcie zjazdu wyborczego okaże się, kto i na ile głosów mógł liczyć. Tajnym głosowaniu!
Ekstraklasa powinna składać się z szesnastu czy osiemnastu zespołów, nie wszystkie kluby są zadowolone z powiększenia ligi?
Niejednokrotnie słyszałem od przedstawicieli najsilniejszego polskiego klubu, że Legia Warszawa powinna grać jak najczęściej z Lechem Poznań, może Śląskiem Wrocław czy Wisłą Kraków. Bo po co Legia ma jeździć do Niecieczy? To nie są moje słowa. Gdy jednak ogłoszono powstanie Superligi, Darek Mioduski przekonywał, że tak to nie wolno… Wiem, na jakim stanowisku stoją kluby, więc obawiam się…
…pomniejszenia Ekstraklasy? To wcale nie musi być złe rozwiązanie.
Od kilku lat stałem na jasnym stanowisku – liga dzielona na dwie fazy, z podziałem punktów, to są sztuczne emocje. Tak uważałem i nadal uważam, choć głosowałem za wprowadzeniem reformy, grałem zespołowo, mimo że nie wszystko mi się podobało. Bez wątpienia jednak kluby są w temacie liczby drużyn w Ekstraklasie podzielone, podobnie jak w przypadku sposobu dzielenia pieniędzy z praw telewizyjnych i marketingowych – zasiadam w radzie nadzorczej spółki Ekstraklasa, wiem, o czym mówię. Podział pieniędzy to jest jednak wewnętrzna sprawa klubów, dlatego przy podejmowaniu decyzji w trakcie posiedzeń rady jako przedstawiciel PZPN wstrzymywałem się od głosu.
(…)
KANDYDAT NA PREZESA: CEZARY KULESZA. Mam swój plan na PZPN
Walka o fotel prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej nabrała tempa. Kampania jest bardzo ciekawa, a kolejne osoby z mandatami określają swoje preferencje wyborcze. Jakie nastroje na niecałe 40 dni przed wyborami panują w ekipie Cezarego Kuleszy?
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
Był pan zaskoczony sytuacją w trakcie wyborów na wiceprezesa do spraw piłki amatorskiej? Dwóch prezesów wojewódzkich związków piłki nożnej wyszło z sali przed rozpoczęciem głosowania…
Jestem dumny z tych prezesów, którzy dotrzymali danego mi słowa – odpowiada Kulesza. – Rozmawiałem z nimi znacznie wcześniej, zapadły pewne ustalenia. Cieszę się, że wybory 6 lipca pokazały, że jestem wiarygodny – nie rzucam słów na wiatr.
Kandydatura Radosława Michalskiego nie została nawet zgłoszona…
Słyszałem, że tak było, ale nie chcę się do tego odnosić. Od początku uważałem, że Adam Kaźmierczak będzie bardzo dobrym wiceprezesem ds. piłkarstwa amatorskiego i jestem zadowolony, że to właśnie on dostał rekomendację od prezesów wojewódzkich związków.
Wyobraża pan sobie po wyborach współpracę z prezesami, którzy otwarcie deklarują poparcie dla konkurenta?
Każdy będzie miał czystą kartę. W zarządzie jest jednak osiemnaście miejsc, z których trzy obsadzają Ekstraklasa, I liga i ich wspólny kandydat – już wybrany Wojciech Cygan, prezes Rakowa Częstochowa. Na pewno osoby, które już są w zarządzie będą chciały w nim pozostać, pojawią się zapewne nowe twarze – tak jest zawsze, więc pewnie i w sierpniu nie będzie inaczej.
Wyniki wyborów są już przesądzone?
Wybory odbędą się 18 sierpnia, czyli mamy mniej niż 40 dni. Do tego czasu wiele może się wydarzyć, dlatego cały czas trzeba trzymać rękę na pulsie i pracować z taką intensywnością, z jaką robię to od wielu tygodni. Nic nie jest przesądzone, wiele rzeczy może się jeszcze wydarzyć.
Czuje się pan na dzisiaj faworytem?
Mecz trwa 90 minut plus to, co doliczy sędzia. Sam jako prezes Jagiellonii Białystok wielokrotnie byłem świadkiem, kiedy losy spotkania odwracały się w przeciągu kilkudziesięciu sekund. Trzeba być czujnym do końca.
W środowisku była opinia, że Cezary Kulesza nie wystartuje w wyborach na prezesa PZPN, jeśli nie będzie przekonany o swoim zwycięstwie. Prawdziwe?
Na pewno nie byłem zainteresowany startem dla samego startu, promocji swojej osoby, zaistnieniem w mediach. Zanim zdecydowałem się ogłosić swoją kandydaturę w wyborach rozmawiałem z wieloma osobami, dyskutowaliśmy o polskiej piłce i weryfikowałem, na jak duże poparcie mogę liczyć. Kiedy widziałem, że mam szanse na poważnie powalczyć, podjąłem decyzję o starcie.
Na ile głosów pan liczył, kiedy ogłaszał pan start w wyborach?
Nie liczyłem. Wiedziałem po prostu, że jest realna szansa na zwycięstwo. Jak już startuję w wyścigu to na poważnie.
Czytał pan wywiad Marka Koźmińskiego na portalu Sport.pl?
Tak.
Często się do pana odnosił. Był pan zdziwiony taką narracją?
Nie chcę tego komentować. To jest wybór Marka. Ja mogę mówić o sobie i tak jak wielokrotnie podkreślałem nie zamierzam atakować swojego rywala.
Dlaczego?
Wolę się skupiać na tym co robię i nie chcę tracić energii na niepotrzebne rzeczy.
Liczy pan, że Marek Koźmiński wycofa się z wyborów?
Nie wiem. Proszę pytać Marka. Ale po tym jak przez 1,5 roku kandydował na prezesa PZPN uważam, że byłoby to czymś dziwnym.
Koźmiński to groźny rywal?
Marek nie jest słabym przeciwnikiem. Przez wiele lat wykonywał swoją pracę w PZPN, wcześniej był dobrym piłkarzem. Z pewnością zmobilizował mnie do jeszcze większego wysiłku i cięższej pracy w kampanii.
W Białymstoku ma pan opinię człowieka, który uwielbia pracę w zaciszu gabinetu, a nie przy blasku fleszy. Tymczasem Marek Koźmiński sugerował dziennikarzowi portalu Sport.pl, aby przejrzał stenogramy z posiedzeń zarządu, ponieważ ponoć mało się pan odzywał.
Trudno jest rządzić czymś, czym nie mogę rządzić. Wiele decyzji było w PZPN podejmowanych wcześniej, na zarządzie były jedynie poddawane pod głosowanie. Nawet zwolnienie Jerzego Brzęczka zostało ogłoszone przed zebraniem zarządu. Ja o zwolnieniu selekcjonera dowiedziałem się z Internetu, kiedy byłem w Turcji na obozie z Jagiellonią. Najpierw zapadła decyzja, a dopiero później było głosowanie zarządu.
Co pan myślał, kiedy z obozu konkurencji pojawiły się komentarze, że pan kłamie z poparciem dziesięciu prezesów wojewódzkich ZPN?
Jestem poważnym człowiekiem i przekazuję prawdziwe wiadomości. Informacje, o których mówiłem wcześniej, potwierdziły się 6 lipca. Kandydat którego wspierałem uzyskał poparcie 10 prezesów. Oczywiście, zawsze jest nutka niepewności w takich sytuacjach, ale wszyscy udowodnili, że traktujemy się poważnie, nikt nikogo nie zamierza oszukiwać.
Czym pan ich przekonał?
Niech to pozostanie moją słodką tajemnicą. Znam się z prezesami wojewódzkich ZPN nie od dziś. Niektórzy są w zarządzie PZPN od kilku lat, tak jak ja. Do gry weszło dwóch nowych prezesów – z Zachodniopomorskiego i Mazowieckiego ZPN, z którymi również rozmawiałem po wyborach i udało się wypracować porozumienie, dzięki któremu oba związki są po mojej stronie.
Jeśli 18 sierpnia dostanie pan 60 głosów będzie pan zadowolony?
To będzie oznaczało, że wygram wybory, więc będę zadowolony.
W kuluarach mówi się, że może pan liczyć na większe poparcie…
Z 60 głosów będę bardzo zadowolony, a każdy kolejny głos będzie powodował, że moje zadowolenie będzie rosło.
Pana sztab na pewno liczy szabelki. Ile macie dzisiaj?
Dawno tego nie robiliśmy, ale liczę na to, że uzyskam większą liczbę głosów niż minimum oznaczające wygraną.
Cieszy się pan, że wybory prezesa PZPN zostały przesunięte o rok?
Trzeba się było do tego przystosować. Wszyscy kandydaci mieli więcej czasu na przygotowania, ale czy to okazało się dla nich dobre? Nie wiemy, co by było rok temu. Wybory mamy za niecałe 40 dni i o tym rozmawiajmy.
(…)
WŁOSI NAJLEPSI NA STARYM KONTYNENCIE. Italia drugi raz w historii
W finale mistrzostw Europy zmierzyły się wyrachowana Anglia i niemal w każdym meczu radosna, fascynująca Italia. Piękny turniej zasługiwał na pięknego mistrza. I takiego się doczekaliśmy, choć – bądźmy uczciwi – mistrza, który w decydującej fazie mistrzostw gasł z meczu na mecz. Pokazał jednak prócz jakości niezwykłą siłę woli. Italia po przegraniu finałów Euro w 2000 i 2012 roku, tym razem zwycięska – drugi raz w swojej historii!
ZBIGNIEW MUCHA
Euro było turniejem zjawiskowym, choć UEFA zrobiła wiele, by tak nie było. Ale niespodzianka – piłkarze i trenerzy zafundowali światu wielkie, sportowe święto. Pomysł z rozproszeniem turnieju po całej Europie nawet w normalnych, a nie pandemicznych warunkach, był pomysłem poronionym. Argumenty o potrzebie popularyzacji dyscypliny z gruntu brzmią fałszywie. W większości europejskich krajów futbolu nie trzeba popularyzować, natomiast tam, gdzie ewentualnie istnieją pewne rezerwy na tym polu (przypadkiem właśnie tam również zlokalizowane są pola roponośne…) uefowskie triki nie pomogą – mistrzostwa Europy przeciętnego Azera nie interesowały, a perspektywa gry w Baku każdego wyłącznie straszyła. W tym kontekście jest całkiem prawdopodobne, że i przeciętny Katarczyk będzie miał w nosie przyszłoroczny mundial. Wygrała więc – jak zwykle – polityka i biznes, a przegrali kibice. Szczęśliwie najmniej – ci przed telewizorami.
Hipokryzja władców futbolu apogeum osiągnęła, gdy turniej wszedł w decydującą fazę i zamienił się w mini-mistrzostwa rozgrywane na Wembley. Dość kontrowersyjną decyzję podjęli sami Anglicy zwiększając „przepustowość” swojego stadionu do ponad 60 tysięcy w sytuacji, gdy czwarta fala koronowirusa uderzyła dość mocno w Wyspy Brytyjskie, a wskaźniki dziennych zachorowań skoczyły do 20-30 tysięcy przypadków.
A zatem z jednej strony bramy Wembley zostały nie tylko uchylone, ale wręcz szeroko rozwarte, a z drugiej przepisy sanitarno-epidemiologiczne w Anglii skazały kibiców włoskich, duńskich i hiszpańskich, tych spoza Wysp, na pozostanie w domach. I tu znów do akcji wkroczyła UEFA, bynajmniej nie w trosce o kibiców, ale swoją „family” wyegzekwowała na Brytyjczykach zgodę, by tysiące członków uefowskiej rodziny z całego świata mogło bez problemu zajrzeć na Wembley, bez przechodzenia koniecznych, zwykłych ludzi wciąż obowiązujących, procedur.
Skoro mowa o aspekcie biznesowym, to każdy z półfinalistów otrzymał od UEFA ponad 20 milionów euro premii, przy czym zwycięzca finału mógł liczyć jeszcze na dodatkowe 17 milionów, przegrany o dziesięć mniej.
To wszystko znalazło się jednak w cieniu tego, co najistotniejsze – mianowicie futbolu. Turniej finałowy na Wembley był jakby Euro w Euro. W końcu w jednym miejscu, na jednym stadionie, w atmosferze tworzonej przez kibiców, jakkolwiek nie byłoby to niebezpieczne. Każdy z czterech półfinalistów do decydujących starć dotarł inną drogą. Anglicy spokojną, pragmatyczną i prostą, bo tylko raz skręcili poza Wembley. Duńczycy dramatyczną, chwytającą za serca, ale też o tyle łatwiejszą, że nieustannie mogli liczyć na wsparcie milionów zwykle niezaangażowanych kibiców. Hiszpanie zaś ruszyli zrazu drogą pełną cierpień i krytyki, by ją w końcówce mocno wyłagodzić, zaś Włosi maszerowali niemal wyłącznie piękną ścieżką.
(…)
Niedziela, 11 lipca. To nie jest święto narodowe Włoch, ale data dla nich szczególna. 39 lat temu Paolo Rossi i spółka ograli Niemców 3:1 i zdobyli nieoczekiwany, ale zasłużony, Puchar Świata. Teraz przed szansą na nieco mniejszy sukces stanęli ludzie, których nie było na świecie, gdy Azzurri walczyli na Santiago Bernabeu. Nawet Chiellini urodził się dopiero dwa lata później.
Wątpliwości przed finałem odnośnie składów raczej brakowało. Powszechnie spodziewano się, że obaj selekcjonerzy desygnują do gry wypróbowane półfinałowe zestawy – personalnie, jak i taktycznie. Więcej emocji niż nazwiska zawodników wzbudzało nazwisko rozjemcy. UEFA arbitrem głównym mianowała Holendra Bjoerna Kuipersa, rodaka skrytykowanego po półfinale Danny’ego Makkelie. Milioner z zawodu, doświadczony w sędziowskim biznesie, aczkolwiek Włochom do gustu nie przypadł. Przypomniano jak grubiańsko odzywał się ponoć do Marco Verrattiego w majowym meczu LM pomiędzy PSG a MC, wytykano rzekome błędy Kuipersa, które miały doprowadzić do klęski Juve z Porto, również w Champions. Pewne było jedno, nic „grubego” nie miało prawa się powtórzyć, każda sporna sytuacja, w obliczu tego co zdarzyło się w półfinale, powinna być przez cały zespół sędziowski drobiazgowo analizowana.
Southgate delikatnie zaskoczył, choć zapewne Mancini musiał brać pod uwagę zmianę ustawienia Anglików. Selekcjoner gospodarzy wybrał wariant ostrożny, taki sam jak przeciw Niemcom: z trójką środkowych obrońców (jednym z nich był Walker) i dwójką wahadłowych – Shawem i Trippierem. No i zaczęło się od trzęsienia ziemi. Kane znakomicie rozprowadził kontrę, obrońca Atletico Madryt wrzucił w pole karne, akcję sfinalizował wspomniany Shaw bardzo sprytnym, przytomnym uderzeniem. Anglicy kontrolowali mecz. Włosi byli bezradni, przypominali samych siebie z półfinału przeciw Hiszpanom. Nic im się nie układało.
Kilka minut po przerwie należało do Sterlinga. Najpierw chciał kopii sytuacji z meczu przeciw Danii – wzięty w kleszcze przez włoskich stoperów liczył na to, że sędzia odgwiżdże faul i jedenastkę. Tak się nie stało, więc chwilę potem skrzydłowy Manchesteru City z wściekłością sfaulował rywala przed własnym polem karnym i było groźnie po uderzeniu Insigne. Mancini reagował – zdjął z placu słabych Barellę i Immobile, a Azzurri zaczęli być coraz groźniejsi. Strzał Chiesy jeszcze znakomicie zatrzymał Pickford, ale za chwilę w zamieszaniu podbramkowym, choć bramkarz znów spisał się doskonale, Włosi, a konkretnie Bonucci, wepchnęli piłkę do siatki. Italia zwietrzyła krew. Wyspiarze stanęli głęboko, zbyt głęboko. Nawet zmiana ustawienia – wprowadzenie Saki za Trippiera – nie zmieniło obrazu gry. Piłkarze w niebieskich koszulkach rządzili na boisku, choć siłę Włochów osłabiła w końcówce kontuzja Chiesy – najlepszego w ich szeregach. Dogrywka była nerwowa z obu stron. Nikt nie chciał podjąć zdecydowanego ryzyka. W drugiej części to znów Anglia był groźniejsza, jakby zachowała więcej sił. O wszystkim i tak zadecydowały rzuty karne. A tam przestrzelili ci, których Southgate wpuścił w końcówce. Wielki jak góra był Donnarumma. Anglicy znów przeżyli traumę, jak w 1996 roku… Italia mistrzem!
COPA AMERICA – WIELKI TRIUMF ARGENTYNY. Złamana klątwa Messiego
Najlepszy piłkarz świata przegrał dotychczas z reprezentacją Argentyny trzy finały Copa America i jeden finał mistrzostw świata. Już mówiono o jego przekleństwie: że dopóki będzie występował, to drużyna Albiceleste niczego nie wygra. Jednak żadnej klątwy nie było: Leo Messi ma wreszcie upragnione trofeum z zespołem narodowym.
LESZEK ORŁOWSKI
W XXI wieku Argentyna przegrała trzy finały Copa America z Messim: w 2007, 2015 i 2016 roku oraz jeden, w 2004, bez niego. Z kolei Brazylia, od 1995 roku gdy dochodziła do finału imprezy, zawsze go wygrywała, co zdarzyło się pięciokroć: w 1997, 1999, 2004, 2007 i 2019. Także pięć razy dotychczas Brazylia gościła uczestników imprezy i też za każdym razem sięgała po złoto. Na podstawie tych danych faworyta meczu finałowego, rozgrywanego ponadto na Maracanie i przy ograniczonej, ale jednak obecności kibiców, łatwo było wskazać. Tyle że przepowiednie te całkowicie się nie sprawdziły, gdyż zasłużenie wygrała Argentyna. Jak napisał argentyński dziennik „La Nacion”, na Maracanie udało się dokonać wszystkich potrzebnych egzorcyzmów.
(…)
Serce zmienia historię
Przystępując do finałowego starcia z Brazylią Messi marzył, by do 34 trofeów zdobytych w klubowej piłce dorzucić w końcu jakieś reprezentacyjne i wygrać imprezę, w której nie triumfowali ani Pele (startował tylko raz w CA, Brazylia w jego czasach regularnie bojkotowała imprezę), ani Diego Maradona. Argentyńska prasa uderzała jednak w inne tony pisząc, że ewentualne zwycięstwo byłoby bardzo na rękę rządzącym, gdyż kraj pogrąża się w kryzysie gospodarczym i społecznym, naród potrzebuje chwili wytchnienia od kłopotów i radości.
– Chciałem Argentyny, bo mam w jej zespole wielu przyjaciół, kibicowałem jej w półfinale. Jestem przekonany, że wygra Brazylia – mówił przed starciem o złoto Neymar. – Czy może być coś wspanialszego w futbolu niż pokonanie Brazylii w meczu o złoto na jej terenie? Nie, a my tego właśnie dokonamy – przekomarzał się z nim Emiliano Martinez.
Scaloni tym razem nie popełnił błędu z poprzedniego spotkania i umieścił Angela di Marię w wyjściowym składzie. To była kluczowa decyzja, gdyż to właśnie ten zawodnik zdobył zwycięską bramkę. W 22. minucie kapitalnym krosowym podaniem obsłużył go Rodrigo de Paul, zdecydowanie najlepszy zawodnik finału. Błąd popełnił Renan Lodi, a Di Maria przerzucił piłkę nad wychodzącym z bramki Edersonem. I tak naprawdę o tym, co działo się potem, niewiele da się napisać. Oba zespoły koncentrowały się na unieszkodliwianiu asów rywali: gdy Leo Messi dostawał piłkę, natychmiast pojawiało się przy nim trzech przeciwników, a gdy trafiała ona do Neymara działo się podobnie. Najlepszą okazję Canarinhos na wyrównanie, jeśli nie liczyć spalonych (Richarlison z ofsajdu strzelił gola), miał w 87. Gabriel Barbosa, ale Emiliano Martinez świetnie obronił jego strzał. Chwilę później Messi dostał kapitalne zagranie od De Paula, znalazł się sam na sam z Edersonem, ale skiksował usiłując przyjąć futbolówkę.
W taki oto sposób, pragmatyczna Argentyna wygrała Copa America po raz pierwszy od 1993 roku. „Argentyna mistrzem. To serce stworzyło ekipę, która zmieniła historię” – napisała „La Nacion”. A waleczny team stworzył trener, którego na początku kadencji traktowano jako selekcjonera tymczasowego, czyli Lionel Scaloni.
– Myślę, że nasi kibice mogą identyfikować się z tym zespołem, gdyż on nigdy się nie poddaje – powiedział po zwycięskim finale. – Nawet nie wyobrażacie sobie, jak mocno marzyliśmy o tym zwycięstwie, jaką ma ono dla nas wartość. Tak wielu ludzi przecież wciąż nam powtarzało, że nigdy niczego nie wygramy – dodał uznany MVP meczu o złoto Di Maria.
– Tylko jeden team chciał tego dnia grać w piłkę. Byliśmy to my – Thiago Silva zżymał się na defensywną taktykę rywala obraną zwłaszcza po uzyskaniu prowadzenia. Jednak trener przegranych zachował się bardziej po sportowemu. – Musimy znaleźć w sobie wielkość by uznać się za pokonanych i pogratulować rywalowi zwycięstwa, nawet jeśli odczuwamy wielki ból – skwitował finał Tite. Jego nadzieja na to, że wkrótce coś wygra z Brazylią może zasadzać się na fakcie, że teraz, gdy zdjął swą klątwę Messi, najlepszym futbolistą z wielkich krajów bez trofeum jest Neymar…