Mocne teksty i wywiady. Oto nowa PN
Wtorek, 17 sierpnia, to dzień ukazania się najnowszego wydania tygodnika „Piłka Nożna”. Co w tym tygodniu znajdziecie ciekawego?
ZMIANA WARTY W PZPN. Cisza przed burzą
Już w środę poznamy nowego prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej. Kandydatów do przejęcia schedy po Zbigniewie Bońku jest dwóch: Marek Koźmiński oraz Cezary Kulesza.
PAWEŁ GOŁASZEWSKI
W teorii wszystko jest już rozstrzygnięte. Zdecydowanym faworytem do zwycięstwa jest były prezes Jagiellonii Białystok, który swój start oficjalnie ogłosił półtora roku później niż jego konkurent. Przez ostatnie tygodnie sprawa wydawała się oczywista, a 18 sierpnia miał być tylko formalnością. Jako dowód wystarczy przypomnieć, że zdecydowana większość bukmacherów na polskim rynku wycofała kursy na to zdarzenie. Ci, którzy jeszcze nie zdecydowali się na taki krok, stawiają zdecydowanie na Kuleszę, a za każdą postawioną złotówkę można maksymalnie zarobić w okolicach 1,20 zł brutto. Na ostatniej prostej wybuchł jednak pożar, który ponoć udało się ugasić.
WEWNĘTRZNE TARCIA
Pierwotnie wydawało się, że kampania będzie emocjonująca, a różnica w głosach okaże się minimalna. Koźmiński miał być kandydatem, którego poprą prezesi wojewódzkich ZPN, natomiast za Kuleszą miały stać kluby. Na dzisiaj (stan na niedzielę 15.8) przewaga CK jest jednak olbrzymia. Były prezes Jagi przekonał do siebie dziesięciu baronów, którzy stoją za nim murem. Pożar, o którym wspomnieliśmy wcześniej, udało się ugasić w kilkadziesiąt godzin. O co chodziło?
Henryk Kula – szef Śląskiego ZPN – postanowił wysunąć się przed szereg i bez konsultacji z nikim zaczął rozdzielać niektóre stanowiska. Pojawiły się nazwiska, które niekoniecznie podobały się CK i jego najbliższym współpracownikom. Prezes ŚZPN pozostał jednak w tym „buncie” sam, żaden inny baron za nim nie poszedł, więc błyskawicznie odpuścił temat i posypał głowę popiołem, wracając do łask byłego wiceprezesa ds. piłkarstwa profesjonalnego. Jeszcze dwa tygodnie przed wyborami Kula był uważany za lidera baronów, którzy poparli Kuleszę. Miał otrzymać stanowisko wiceprezesa ds. organizacyjno-finansowych, czyli tak naprawdę drugiej osoby w PZPN po prezesie. Może skończyć się na tym, że Kula nie wejdzie nawet do zarządu… Po co Kulesza ma stawiać na człowieka, który na ostatniej prostej zaczął układać klocki kompletnie inaczej niż pierwotnie zakładano, a po drodze jeszcze zaczął rozmawiać z otoczeniem konkurenta? Kula został postawiony do pionu najpierw na spotkaniu z dziesięcioma baronami popierającymi Kuleszę, a następnie podczas rozmów CK z wszystkimi szesnastoma prezesami wojewódzkich ZPN. Prezes Dolnośląskiego ZPN Andrzej Padewski na tydzień przed wyborami stwierdził, że Śląski ZPN i Podkarpacki ZPN dołączą do drużyny Koźmińskiego i „misterny plan runie na zjeździe PZPN jak domek z kart”. Co z tego wyjdzie?
W obozie Koźmińskiego wcale nie jest spokojniej. Już kilkanaście dni przed wyborami można było usłyszeć, że kampania w zasadzie wyhamowała, ponieważ szanse na zwycięstwo są minimalne i trzeba było szukać innych rozwiązań. Dlatego obecny wiceprezes ds. szkolenia podjął kroki, aby „mieć coś do powiedzenia” w zarządzie PZPN na kadencję 2021-2025. Koźmiński wyszedł z inicjatywą rozmów z Kuleszą, zaproponował takie rozwiązanie, które teoretycznie satysfakcjonowałoby obu kandydatów.
Zaoferował ponoć, że wycofa się z wyborów w zamian za pozostanie na stanowisku wiceprezesa ds. szkolenia oraz obsadzenia kilku swoich ludzi na ważnych stanowiskach (m. in. pozostawienie Macieja Sawickiego w roli sekretarza generalnego PZPN i zajęcie trzech miejsc w zarządzie). Obóz Kuleszy tę propozycję uznał za niedorzeczną i zerwał negocjacje – właśnie szkolenie dzieci i młodzieży jest jedną z podstawowych rzeczy, którą chce zmienić były prezes Jagiellonii. Koźmiński o rozmowach nie poinformował kilku swoich bliskich współpracowników, którzy poczuli się pominięci i w międzyczasie wykonali telefony do CK. A co do wiceprezesa ds. szkolenia po ewentualnym zwycięstwie Kuleszy – tym ma zostać Sławomir Kopczewski, czyli prezes Podlaskiego ZPN, dyrektor akademii Jagiellonii.
ROZKŁAD SZABEL
Kto na kogo będzie głosował? Koźmiński może być pewny poparcia Małopolskiego ZPN oraz Dolnośląskiego ZPN. Co ciekawe, prezes MZPN Ryszard Kołtun ponoć wycofał się z udziału w środowych obradach, ponieważ w ostatnich dniach pojawiły się informacje na temat jego rzekomych działań w czasach komunizmu, dlatego zamiast niego pojedzie ktoś inny z Małopolskiego ZPN. W przypadku pozostałych województw jest znaczna przewaga Kuleszy, którego oficjalnie poparło dziesięciu baronów. Co z pozostałymi? Rozmowy się toczyły do ostatniej chwili… Obóz CK liczył na co najmniej 80 głosów, ale walka trwała o to, aby przekroczyć barierę 90 szabelek. Pięć lat temu Zbigniew Boniek otrzymał 99 głosów, natomiast w 2012 roku w drugiej turze dostał 61 głosów (w pierwszej 45).
(…)
NAJWSPANIALSZE ERY W DZIEJACH FUTBOLU. Messi i inni giganci
17 lat występów Leo Messiego w pierwszej drużynie FC Barcelona to szmat czasu. A że obfitował on w sukcesy, że Messi i jego Barca porywali swą grą kibiców na całym świecie, że na ich punkcie zapanowało prawdziwe szaleństwo, godzi się nazwać ów okres erą. Była to zresztą era nie tylko w historii Barcelony, ale w dziejach futbolu w ogóle. Czy można ją nazwać najwspanialszą z piłkarskich epok?
LESZEK ORŁOWSKI
Jak w ogóle zdefiniować to pojęcie: czyjaś era na niwie futbolowej? Otóż po pierwsze musi to być okres w dziejach danego klubu bądź reprezentacji obfitujący w wyjątkowe sukcesy, które w sposób oczywisty były bądź są nie do pomyślenia bez udziału danej osoby. W zasadzie ten czynnik wystarczy, jednak niektóre ery charakteryzują się też tym, że zmieniają, redefiniują futbol, że po ich zakończeniu dyscyplina nie jest już taka sama, jak była, gdy owa postać wkraczała do gry.
Wypadkowa tych dwóch wyróżników określała nasz wybór – 25 najdonioślejszych er w powojennym futbolu światowym oraz ich uszeregowanie. Niektóre ery mają swoje pod-ery, związane z drugą osobą, która materializowała wizję twórcy. Są też ery mistrza i ucznia, protoplasty i kontynuatora. Do przedwojnia nie sięgamy, choć okresy pracy Hugo Meisla ze zwaną wunderteamem reprezentacją Austrii z lat 30, Herberta Chapmana z Arsenalem czy Vittorio Pozzo z reprezentacją Włoch z pewnością na takie miano zasługują. Jednak za mało wiemy o nich, jak i o tamtych czasach, by poddawać zagadnienie analizie. Natomiast po 1945 roku lista ta może wyglądać na przykład tak.
1. Leo Messi w Barcelonie (2004-2021)
W zasadzie to era Messiego zaczęła się w 2000 roku, kiedy nastoletni Leo przybył z rodzicami do Barcelony, bo w Argentynie nikt nie chciał zainwestować w leczenie jego karłowatości. 14 grudnia 2000 roku został podpisany sporządzony na kawiarnianej serwetce pierwszy kontrakt Messiego z Barceloną, a człowiekiem, który to zrobił ze strony klubu był Carles Rexach. Podejmując tę decyzję i składając ten jeden autograf, mocniej zapisał się w historii futbolu niż wszystkimi swoimi znakomitymi meczami w roli piłkarza i trenera. Reszta jest znana: 35 trofeów, w tym cztery za zwycięstwo w Lidze Mistrzów, 778 meczów i 672 gole dla Barcelony. A także, a może nawet przede wszystkim: bajeczne umiejętności Leo, niepowtarzalny styl narzucony przez – być może – futbolistę wszech czasów zespołowi, jego bezgraniczna identyfikacja z klubem, miłość kibiców na całym świecie, jaką wzbudzał. Patrząc na całą sprawę z sentymentalnego punktu widzenia wygonienie Messiego z Barcelony przez Joana Laportę jawi się jako zbrodnia. Punkt widzenia sportowy i ekonomiczny skłania wszakże do innych wniosków.
Tu jeszcze jedna uwaga: w Barcelonie uważa się, że grę tego zespołu w obecnym stuleciu na inne tory pchnął nie Messi, lecz Pep Guardiola i Katalończycy byliby oburzeni brakiem ery Guardioli w niniejszym zestawieniu. Jednak prawda jest taka, że Messi wygrywał Ligę Mistrzów i przed (2006 z Rijkaardem) i po (2015 z Luisem Enrique) Guardioli, natomiast Pep bez Messiego tego sukcesu nigdy nigdzie nie powtórzył.
2. Pele w reprezentacji Brazylii (1957-71) i w Santosie (1956-74).
Także i O Rei nie skończył kariery w klubie, z którym związany był od dziecka, gdyż na dwa ostatnie sezony wywędrował do Cosmosu Nowy Jork. Jednak to była zupełnie inna historia niż Messiego. Oczywiście dziesięć trofeów wywalczonych z Santosem (wliczając tylko ogólnokrajowe i międzynarodowe), w tym dwa Puchary Interkontynentalne, to wielka sprawa, niemniej miejsce w historii światowego futbolu zapewniły Brazylijczykowi trzy tytuły mistrza świata (1958, 1962 i 1970). Partnerzy się zmieniali, a Pele zawsze był w zespole i mu liderował. Choć może Garrincha tańczył z piłką jeszcze piękniej, Didi jeszcze finezyjniej rozgrywał, to nikt nie strzelił dla Selecao więcej goli niż Pele. To on symbolizuje brasilianę, to on jest prawzorem dla wszystkich następców nie tylko z Brazylii pragnących uprawiać futbol pod postacią joga bonito.
3. Santiago Bernabeu (1946-78) i Alfredo Di Stefano (1953-64) w Realu Madryt
Bernabeu w latach 1911-27 był piłkarzem Realu Madryt, a w ostatnim swym sezonie także trenerem. Jednak oczywiście miejsce w historii zajął jako prezydent królewskiego klubu, którą to funkcję sprawował w latach 1943-78. Za jego kadencji zespół zdobył 29 uznanych trofeów, w tym sześć razy wygrał Puchar Mistrzów. Bernabeu przed siedemdziesięciu laty realizował strategię, którą potem wdrażali Florentino Perez czy Silvio Berlusconi, czyli kupowania najlepszych piłkarzy na świecie bez przesadnego liczenia się z kosztami. Stworzył gwiazdozbiór, któremu Galacticos Pereza ledwie dorównali. Puskas, Kopa, Gento, a przede wszystkim Di Stefano to byli wówczas najlepsi piłkarze świata. Wkład tego ostatniego w budowę legendy wielkiego Realu jest absolutnie wyjątkowy, a okres jego pobytu Madrycie należy uznać za czas szczególny, jakby święto wewnątrz święta, kulminację ery wielkiego prezydenta. Argentyńczyk grał bowiem najpiękniej, najskuteczniej, powiódł zespół do pięciu triumfów w PM, a potem do końca życia związany był z klubem, pełnił rolę jego honorowego prezydenta, odbył z Florentino Perezem niejedną rozmowę dotyczącą wielkiego Don Santiago.
(…)
90 MINUT Z ALEKSEM ŁAWNICZAKIEM. Nie liczyłem na więcej niż trzecia liga
Jak sam przyznaje, zdecydowanie bliżej mu do kultu pracy niż bazowania na talencie. Nie uchodził za wybitnie zdolnego, długo był na drugim planie, ale zapracował na miano jednego z najciekawiej rozwijających się obrońców w Ekstraklasie.
KONRAD WITKOWSKI
22 lata to wiek, w którym stoper wciąż się uczy, czy już sam udziela rad?
Każdy, kto jest na murawie, powinien podpowiadać kolegom, bo niezależnie od pozycji nie da się widzieć wszystkiego – mówi Ławniczak. – Cały czas się uczę, jeszcze wiele przede mną. Czy często pokrzykuję na boisku? Powiedziałbym, że tak pół na pół.
– Aleks to może już nie materiał, a bardzo solidny defensor. Mimo młodego wieku, gra dojrzale i równo, rzadko miewa wahania formy, utrzymuje co najmniej przyzwoity poziom. Nie wiem, czy nie przesadziłem, wystawiając mu taką laurkę, ale może akurat tego nie przeczyta – domyśla się pan, kto z Warty mógł tak powiedzieć parę miesięcy temu na łamach „PN”?
Nie wpadłem wcześniej na tę wypowiedź, ale myślę, że mogą to być słowa Bartka Kieliby.
Bingo. Czy różnica wieku nie stanowiła dla was przeszkody w znalezieniu wspólnego języka, tak istotnego dla duetu środkowych obrońców?
Nie mieliśmy z tym żadnych kłopotów, szybko złapaliśmy dobry kontakt. Bartek towarzyszył mi w szczególnym momencie, kiedy debiutowałem w seniorach Warty, stawałem się podstawowym zawodnikiem drużyny. Bardzo mi wtedy pomógł, zarówno na boisku, jak i poza nim. Cały czas to robi.
Pan również uważa umiejętność ustabilizowania formy za jeden ze swoich największych atutów?
Chyba faktycznie trzymam zbliżony poziom, jak dotąd nie zaliczyłem wielu fatalnych spotkań. Jestem osobą, która krytycznie patrzy na siebie i swoje występy. Lepiej zapamiętuję nieudane zagrania, one dłużej siedzą mi w głowie. To uwiera, ale w pozytywnym sensie. Takie nastawienie wpływa na rozwój, cały czas popycha do pracy. Dzięki temu stale się poprawiam, eliminuję błędy. Oczywiście doceniam pochwały, ale staram się podchodzić do nich na chłodno.
Piotr Tworek jest trenerem, który częściej wytyka błędy czy chwali za udane zagrania?
Myślę, że w tej kwestii jest gdzieś pośrodku. Trener lubi zmotywować do pracy, wbijając zawodnikowi szpileczkę. Nikomu pod tym względem nie odpuszcza.
W jakim elemencie dostrzega pan u siebie największe rezerwy?
W wyprowadzeniu piłki oraz bronieniu, czyli… właściwie we wszystkim. Jest w mojej grze wiele do poprawy. W wieku 22 lat nie mogę mieć umiejętności, której już nie da się ulepszyć. Chcę się rozwijać, a do tego konieczne jest szlifowanie wszystkich elementów. Oprócz treningów w klubie, pracuję indywidualnie, sporo czasu spędzam w siłowni. Poza tym oglądam nasze mecze, zazwyczaj dzień lub dwa po, już na spokojnie. Dobrze jest spojrzeć na swój występ z innej perspektywy.
Co przesądziło o tym, że jako 12-latek trafił pan do Warty? W Poznaniu zdecydowana większość chłopaków w takim wieku chce trenować w Lechu.
Mnie interesowało tylko granie w piłkę, na inne aspekty, jak choćby dojazdy do Poznania na treningi, uwagę zwracali rodzice. W dużej mierze to była ich decyzja. Trafiłem bardzo dobrze. Akurat wtedy w moim roczniku Lech nie był lepszy, w bezpośrednich konfrontacjach to Warta wygrywała częściej. Mieliśmy mocny zespół, między innymi z Jakubem Moderem i Dawidem Kurminowskim w składzie. Był też Mateusz Lewandowski, aktualnie wypożyczony z Wisły Płock do Korony Kielce.
Moder zdecydowanie wybijał się ponad pozostałych?
Nie mogę powiedzieć, że przerastał resztę drużyny. Prezentował się super, jednak zawodników na jego poziomie było kilku. Kuba miewał tak dobre zagrania, że łapaliśmy się za głowę, ale niedługo potem podobną akcją popisywał się ktoś inny. Naszą siłą był kolektyw.
(…)
PRZED STARTEM SERIE A. Mistrz skisł
Pobawili się, wypili za swój sukces i na pohybel Juventusowi, a po trzech miesiącach z ich szczęścia zostały już tylko wspomnienia oraz wściekłość, że to, co piękne tak szybko poszło w rozsypkę. I że wraca stary porządek: Inter znów zatańczy na weselu Juventusu.
TOMASZ LIPIŃSKI
Antonio Conte czuł, co się święci i po dojechaniu do pętli pierwszy powiedział: – Dziękuję, dalej nie jadę. Wysiadam. Ten autobus zmienił trasę i rusza w nieznane.
Wykluczony z walki
Na rozwód z trenerem i obranie innego kierunku przez chińskich właścicieli Interu zanosiło się na długo przed koronacją. Ona jeszcze na krótko rozświetliła coraz bardziej szarzejący obraz klubu i de facto posłużyła do dwóch celów. Po pierwsze – tylko wizja zdetronizowania Starej Damy trzymała wszystkich razem, pomimo odczuwalnych wewnętrznych problemów (między innymi opóźnień w wypłatach sięgających do trzech miesięcy). Po drugie – dała wielu naokoło złudzenie, że jakoś to będzie. Że na fali sukcesu popłynie się dalej. Entuzjazm stęsknionych wielkich zwycięstw tłumów spod niebiesko-czarnej bandery pomoże przeskoczyć każdy mur. Problemy finansowe? Kto ich nie ma w dobie post pandemicznej. Wrócą kibice na stadiony, biznes zacznie się kręcić i załata się wszystkie dziury. Optymistów nie brakowało.
Tylko dla racjonalnie myślących sygnały, że rodzina Suningów doszła do ściany były aż nadto wyraźne. Prezydent Zhang zamiast z gratulacjami i obietnicą premii przyszedł do drużyny z propozycją rezygnacji z dwóch miesięcznych wypłat. Jeszcze podczas weseliska po scudetto zapowiadał cięcia. Żeby tak od razu święta nie zamienić w stypę obiecywał poświęcenie tylko jednej gwiazdy. Conte najwyraźniej mu nie uwierzył i 26 maja rzekł: ciao. Inni trwali w wierze. Nawet wśród kibiców i działaczy panowała zgoda co do tego, kogo wystawić na sprzedaż. Idealnie pasował Achraf Hakimi, który miał wysoką rynkową wartość i był zbyt krótko na San Siro, żeby fani zbytnio przywiązali się do niego. Jeszcze przed Euro wszystko odbyło się zgodnie z planem.
Po mistrzostwach Europy i Copa America gwiazdy z opóźnieniem wracały z wakacji. Lista obecności się zgadzała. Romelu Lukaku po rozmowie z nowym trenerem Simone Inzaghim zdążył zapewnić, że z nim będzie równie fajnie współpracował jak z Conte i motywacji mu nie zabraknie. I nagle z nastroju błogości i spokojnego oczekiwania na pierwsze sparingi kibiców Interu wyrwała Chelsea, która już pierwszą propozycją nie pozostawiła złudzeń: chce mieć Belga i będzie go miała. Druga strona specjalnie nie oponowała, pod jednym tylko warunkiem: dogadamy się za gotówkę. Stanęło na 115 milionach euro. To już było znacznie ponad wytrzymałość tifosich.
W mieście powstał ferment. Po pierwsze – miał być jeden transfer, a doszło do dwóch osłabień. Po drugie – nikt w najgorszych snach nie zakładał odejścia Lukaku. Big Rom był nietykalny, jak katedra Duomo. Wyciągnięcie go z drużyny zmieniało wszystko zarówno pod względem sportowym jak i wizerunkowym. Inter pokazał miękkie podbrzusze, wykluczył się z walki o cokolwiek, poza przetrwaniem na jako takim poziomie. To znaczy nie grozi mu spadek do roli przeciętniaka, jakim jeszcze nie tak dawno był, ale o walce o mistrzostwo i o zaszczyty w europejskich pucharach mógł zapomnieć. Po trzecie – właściciele nie dotrzymując obietnicy, stracili wiarygodność. Skoro puścili dwóch, mogli puścić następnych, którzy widząc co się dzieje, sami chętnie zechcą zmienić pracodawcę.
Nie ma Pirellego
Zarobione miliony poszły na uzyskanie względnej stabilizacji przez zadłużonych po uszy Suningów. Dlatego dyrektor Giuseppe Marotta stanął przed karkołomnym zadaniem, jak niewielkim kosztem zasypać leje po bombach uczynione w składzie po transferach do Paris SG i Chelsea. W pierwszej kolejności wybór padł na Edina Dżeko. Znany i szanowany, do wyciągnięcia z Romy za mniej niż 2 miliony, z drugiej strony – drogi w utrzymaniu, kontrakt wysokości 6 milionów, wiekowy i nie tak dobry jak kiedyś. Inter bardziej kupował wspomnienie o Bośniaku, który w dwóch ostatnich sezonach głównie jechał na dawnej opinii i zupełnie nie potrafił znaleźć porozumienia z trenerem Paulo Fonseką, niż godnego zastępcę Lukaku. Krytycznego zdziwienia, że 35-letni i raczej mający najlepsze za sobą napastnik stał się tak naprawdę jedyną opcja dla Interu wyraził były piłkarz i ceniony ekspert telewizyjny Daniele Adani, który w związku z tym pytał o sens utrzymywania i rolę klubowego skautingu.
Nigdy nie kupuj piłkarza na podstawie udanego turnieju – brzmi jedna z niepisanych zasad dyrektora sportowego. Na Euro Denzel Dumfries jako jedyny z kadry Oranje okazał się latającym Holendrem. Grając na co dzień w PSV Eindhoven owszem wyrobił sobie niezłą krajową markę, ale aż tak oszałamiająco nie wyglądał i gdyby po drodze nie zdarzył się wyskok na mistrzostwach Europy, to raczej nikt w Interze nie pomyślałby o nim, jak o drugim Hakimim. Stąd pytanie i niepewność, jaki jest naprawdę: czy czerwcowym chyżonogim i skutecznym wahadłowym, czy zwykłym ligowym dżemem ze słoika o podobnym smaku, co Matteo Darmian.
Z Conte Inter opuściła szara eminencja Gabriele Oriali, do Lukaku i Hakimiego trzeba doliczyć Christiana Eriksena, któremu po wszczepieniu rozrusznika serca na występy w Serie A nie pozwalały przepisy. Nie ma też Pirellego. Po 26 latach nazwa sponsora zniknęła z koszulek. Jej miejsca zajęła firma socios.com, która za reklamę zapłaci 20 milionów euro rocznie i pomoże pozyskiwać dalsze środki. To aplikacja angażująca kibiców, którzy po wykupieniu tokenów mogą wpływać na działalność i różne aktywności klubu. Zarazem jest to zmiana w stronę przyszłości, która jako jedyna powinna wyjść Interowi na dobre.
Tak oto mistrz z faworyta do obrony tytułu zamienił się w co najwyżej kandydata do drugiego miejsca. Jak bardzo tego lata słabły jego notowania dobitnie pokazali bukmacherzy. Pod koniec maja oceniali go najwyżej z wszystkich – na 1,75. Po odejściu Conte i powrocie Massimiliano Allegriego do Juventusu współczynnik wzrósł do 3. 17 lipca, kiedy już nie było Hakimiego, szanse Interu oceniano jak 1 do 3,25. Już 4 euro za 1 postawionego na tytuł dla Interu można było zarobić po sprzedaży Lukaku. W tym samym czasie, 10 sierpnia, niekwestionowanym liderem stał się już Juventus z wynikiem 1,95.
(…)