Mecze Lecha z Legią we wspomnieniach
Poznań, niedziela 9 kwietnia, godzina 18.00. Piłkarze Lecha i Legii Warszawa zapiszą kolejną kartę w historii starć tych zespołów. A że jest to historia burzliwa, choć nie zawsze z powodów sportowych, to w przeszłości bywało czasem zwyczajnie, czasem zabawnie, a czasem też strasznie.
PRZEMYSŁAW PAWLAK
Mecze z Legią do pewnego czasu na pewno większe emocje wywoływały w Poznaniu. W Warszawie było inaczej, gdyż choćby w drugiej połowie lat 90. poprzedniego stulecia Lech nie był tak silny pod względem sportowym jak teraz. Najlepszy dowód na to, że Legia po prostu nie cieszy się w całym Poznaniu sympatią, stanowi mecz… Warty z zespołem z Łazienkowskiej z tamtego okresu. Legia grała wtedy o najwyższe cele w Polsce, Warta właściwie żegnała się z wtedy jeszcze I ligą. I wygrała po golu Czesława Jakołcewicza z rzutu wolnego. Na stadionie, a był to obiekt mocno wysłużony, zjawiło się około 6 tysięcy fanów, co było dla Warty rekordem frekwencji, i w euforii po meczu piłkarze gospodarzy postanowili wspiąć się na siatkę i przybić piątki z rozradowanym tłumem. Tyle że płot nie wytrzymał i trzymając siatkę w rękach, runęli na plecy.
Tunel
Wizyta przy Bułgarskiej nigdy nie była dla legionistów przyjemna. Na starym stadionie Kolejorza droga na boisko wiodła przez tunel. Sylwester Czereszewski, były zawodnik Legii, ale też Lecha, wspomina, że to była długa podróż. – Co prawda tunel miał 20, może 30 metrów długości, ale kręcili się tam kibice Lecha, takie karki – przypomina sobie. – Droga na boisko była bardziej stresująca niż sam mecz, człowiek miał głowę pełną czarnych myśli. W 2000 roku na Bułgarskiej gole dla nas strzelili Bartek Karwan i… samobója Michał Goliński. Wiadomo, cieszyliśmy się ze zwycięstwa, ale długo zastanawialiśmy się, czy wejść do tego tunelu.
– To przejście pamiętam doskonale, najdłuższy spacer w życiu – uśmiecha się Marcin Burkhardt, mistrz Polski z Legią w 2006 roku. – Ale nie tylko dla legionistów była to trudna przeprawa, każdy ligowy zespół znał ten tunel. Pojechaliśmy do Poznania z Amicą Wronki, nie pamiętam już, czy w drodze na boisko czy z boiska, nagle słychać głośne trzaśnięcie. Bodaj Grzesiu Król dostał lepę albo – jak to mówią inni – ktoś sprzedał mu karczycho. I to nie było lekkie szturchnięcie, bo wszyscy w tunelu doskonale słyszeli ten plask. Natomiast co do meczów Lecha z Legią, zapadł mi w pamięć mój pierwszy występ na Bułgarskiej w barwach zespołu z Warszawy. W swoim czasie byłem związany z Poznaniem, więc naładowany energią byłem wyjątkowo. Do tego stopnia, że w pewnym momencie dosłownie odcięło mi prąd. Wjechałem dwoma nogami w Tomka Iwana, co było do mnie zupełnie niepodobne, i wyleciałem z boiska. Schodziłem z murawy w akompaniamencie wyzwisk i gwizdów i nawet nie bardzo wiedziałem, za co zarobiłem czerwoną kartkę. Niesamowite emocje.
Jerzy Kopa to człowiek związany z Poznaniem. Jego losy ułożyły się jednak tak, że przez pewien czas trenował Legię. Kilka dni przed meczem z Lechem piłkarze z Łazienkowskiej zwrócili uwagę, że szkoleniowiec jest jakiś nieswój, rzadko się uśmiecha, chodzi z nosem spuszczonym na kwintę, generalnie jest przybity. Później okazało się, że pod jego domem w Poznaniu kręciły się jakieś podejrzane typy. Zresztą, piłkarze, zwłaszcza ci, którzy zamieniali Lecha na Legię, też łatwo nie mieli. Po jednym z meczów w Poznaniu na Jerzego Podbrożnego czekała grupa panów koło siedemdziesiątki: – Podbrożny, ty ch… – poleciało między innymi w moim kierunku. – Uśmiechnąłem się tylko pod nosem. Natomiast z pierwszego meczu z Lechem, kiedy występowałem już w Legii, przypominam sobie gola, którego strzeliłem. W Poznaniu na treningach często ćwiczyłem w parze z Przemkiem Bereszyńskim, graliśmy też na siebie na treningach. Znał mnie więc doskonale. No i w trakcie meczu zrobiłem zwód na zakos, Przemek klasycznie dał się nabrać, mówię klasycznie, bo na treningach wyglądało to tak samo, przeleciał tylko obok mnie, a potem uderzyłem na bramkę. Ale w tym miejscu zmieniłem zachowanie z treningu, gdyż zwykle strzelałem po długim rogu, więc Jacek Przybylski od razu na pewniaka ruszył w tym kierunku, a ja spokojnie kopnąłem w krótki.
Rozruch pod ochroną
Byli zawodnicy Lecha pamiętają przede wszystkim niesamowitą mobilizację i koncentrację przed meczami z Legią. Mówią, że te spotkania to nie był czas na żarty, choć nie zawsze wychodziło zupełnie na poważnie. Na początku XXI wieku telefony komórkowe dopiero zdobywały rynek. Nie były już rarytasem i nie wyglądały jak cegły, więc każdy szanujący się młody człowiek telefon posiadać chciał. Rzecz jasna nie ominęło to zawodników, widząc to, trener Lecha Czesław Michniewicz bezwzględnie zakazał korzystania z komórek w trakcie odprawy przed meczem z Legią. Każdy miał być skoncentrowany. I oczywiście zadzwonił telefon Zbigniewa Zakrzewskiego. Szkoleniowcowi ponoć wyszły oczy z orbit, mało nie wybuchnął ze złości.
– Innym razem Maciej Scherfchen i David Topolski rozstawili w szatni 11 dwudziestolitrowych baniek z wodą, nieprzypadkowo jednak, ale w ustawieniu taktycznym, z którego korzystała wtedy Legia. Na każdej bańce znajdowało się nazwisko jednego z zawodników z Warszawy, ćwiczyliśmy na nich… wysoki, agresywny pressing. Po wszystkim w szatni sucho nie było – śmieje się Błażej Telichowski. – Generalnie jednak Legia to była koncentracja. Przed tym meczem na zbyt wiele żartów nie można było sobie pozwolić, żeby potem nie mieć do siebie pretensji, że coś zostało zaniedbane. W moich czasach Lech nie był bogatym klubem, mówiąc żartobliwie, premią dla nas byłoby, gdyby prezes powiedział, iż zaległości zostaną spłacone tylko do dwóch miesięcy… Mimo że w klubie nie przelewało się, Poznań wymagał od nas dobrego wyniku w meczu z Legią. W przypadku porażki, na rynku można było się nasłuchać pod swoim adresem. Ale po zwycięstwach zdarzało się, że nie musieliśmy płacić rachunku w restauracji.
– Kiedy wygrywaliśmy, Poznań stał przed nami otworem – dodaje Krzysztof Kotorowski, były bramkarz Kolejorza. – Przed meczem jednak nie było mile widziane, gdy piłkarze Lecha wieczorem kręcili się po mieście. Kilka dzwonków do domu dostałem z prośbą o koncentrację przed Legią.
– Fani, że tak to ujmę, mobilizowali nas przed każdym meczem z zespołem z Łazienkowskiej. Akurat na osiedlu mieszkałem po sąsiedzku z jednym takim szerszym panem, który mocno angażował się w sprawy kibicowskie, więc już kilka dni przed meczem punktualnie o godzinie 22 dzwonił domofon: – Jesteś w domu? Odpoczywasz? To dobrze, masz zagrać na poziomie – słyszałem w słuchawce – wspomina Grzegorz Matlak, niegdyś zawodnik Kolejorza.
Kiedy Legia przyjeżdża do Poznania albo Lech do Warszawy, doprawdy rzadko decydują się na zakwaterowanie w mieście. Zazwyczaj kluby wybierają lokalizacje na obrzeżach lub nawet nocują gdzieś przy trasie. Po prostu nie ma sensu prowokować losu. – Już nasz autokar wywoływał emocje na ulicach Warszawy i co czerwone światło trzeba było naoglądać się różnych gestów, zresztą, że tak się wyrażę, przyjął też sporo przedmiotów – opowiada Kotorowski. – Dlatego jeśli w poranek przedmeczowy szliśmy na rozruch czy spacer, to raczej w obszarze zamkniętym, którego pilnowała ochrona.
Spacer po mieście
Z kolei któregoś razu autokar z legionistami na pokładzie na stadion Lecha eskortowała policja. Konwój poruszał się w tak ślamazarnym tempie, że zachodziła obawa, iż zespół z Warszawy nie zdąży na czas. Kierowca autobusu klął pod nosem i próbował nawet wyprzedzić eskortę. Nie udało się. Pytanie, czy to był przypadek, czy gra na wyprowadzenie z równowagi rywala ze stolicy i zostawienie mu jak najmniej czasu na przygotowanie się do meczu, pozostaje otwarte.
– Uwielbiałem atmosferę meczu w Poznaniu – wspomina Piotr Włodarczyk. – Już gdy wychodziliśmy na rozgrzewkę, leciało w naszym kierunku tyle obelg, że od razu człowiek był zdopingowany do walki na boisku. Po jednym ze spotkań, wygraliśmy wtedy 1:0, zostałem poproszony o udzielenie wywiadu przed kamerą. O dziwo, dziennikarz wymyślił sobie, że nagramy rozmowę pod kotłem, tam gdzie wtedy siedzieli najbardziej zagorzali sympatycy Lecha. – Jesteście tego pewni – dopytałem. – Tak – odpowiedzieli. – No to zaraz się przekonamy. Oczywiście, pierwsze pytanie, a z trybun posypały się wiązanki. Panowie zabrali sprzęt i rozmowę dokończyliśmy już wewnątrz.
Kibice Legii też potrafili zgotować nieprzyjemne przywitanie poznaniakom. – Przyznam, że byłem niemiło zaskoczony, bo trochę zdrowia w Legii zostawiłem, niemniej kiedy wróciłem do Lecha i pierwszy raz grałem przy Łazienkowskiej, kibice z Warszawy ułożyli ładną przyśpiewkę na mój temat: Cała stolica p… Araszkiewicza! – wspomina Araś.
W połowie lat 90. Legia pojechała do Poznania. Zespół zamieszkał w hotelu Mercure. Niespełna kilometr od reprezentacyjnej ulicy Świętego Marcina. Przed meczem Jerzy Podbrożny, jak już wiadomo niespecjalnie w Poznaniu lubiany, oraz Grzegorz Lewandowski poszli zrobić zakupy w sklepie Adidasa. Na krótki spacer Podbrożny zabrał ze sobą… pistolet gazowy. Na wszelki wypadek.
– Miałem pozwolenie! – tłumaczy Gumiś. – Na szczęście nikt nas nie zaczepiał, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Zabawne jest to, że później w Zagłębiu Lubin trafiłem na Marcina Adamskiego i opowiadał, iż on nas wtedy na tej ulicy Świętego Marcina widział, tyle że bał się podejść po autografy. Puściłem do niego oko: – Dobrze, że się nie zdecydowałeś, bo mogło się to różnie skończyć.
fot. W. Sierakowski
TEKST UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 14/2017)