Liga na VARiackich papierach
Miała być wielka rewolucja. Futbol w Niemczech miał przybrać oblicze sprawiedliwej Temidy. Miało być szybko, sprawnie i konkretnie. Bez żadnych niedomówień i niejasności. Przez dobry rok szkolono w Kolonii niemieckich sędziów po to, by umieli sobie poradzić z oceną zdarzenia z perspektywy studyjnego telewizorka. W fazie testów wszystko przebiegało bez najmniejszych komplikacji. Niestety, nawet najstaranniej przygotowana próba generalna nie odda w żaden sposób warunków bojowych.
TOMASZ URBAN
Video Assistant Referee, czyli VAR. Skrót, który w języku polskim daje wiele możliwości, by jednym zdaniem oddać to, co dzieje się na europejskich boiskach po jego wprowadzeniu. VAR miał w założeniu ucinać dyskusję, tymczasem można odnieść wrażenie, że nie tylko jej nie uciął, co wręcz spotęgował. A zaczęło się znakomicie.
Podczas meczu Bayernu z Bayerem, rozpoczynającego bieżący sezon, arbiter siedzący przed monitorem w Kolonii wyłapał faul Charlesa Aranguiza w polu karnym na Robercie Lewandowskim, co z kolei umknęło oczom prowadzącego spotkanie Tobiasa Stielera. Potem jeszcze kolońskie Houston wyłapało minimalnego spalonego w meczu Freiburga z Eintrachtem, co kosztowało gospodarzy gola. Ale im dalej w las, tym było coraz gorzej. W meczach Hoffenheim – Werder i Hertha – Stuttgart VAR zadziałał dopiero w drugich połowach, a w starciu Hamburga z Augsburgiem nie zadziałał wcale, przez co goście nie otrzymali ewidentnego rzutu karnego za faul Junga na Finnbogasonie. Podobnie było w Moguncji, gdzie gospodarzom nie przyznano oczywistej jedenastki za faul Philippa Tschaunera na Yoshinorim Muto w potyczce z Hannoverem. Dodatkowo, na kilku innych obiektach, nie działała linia wyznaczająca pozycję spaloną.
Pierwsze koty za płoty, chciałoby się powiedzieć, ale sprawa okazała się na tyle poważna, że nie zamieciono jej pod dywan. W tygodniu poprzedzającym drugą kolejkę przeprowadzono kolejny test. Bibiana Steinhaus poprowadziła jeden z meczów juniorów w towarzystwie sędziego telewizyjnego, ale także w tym przypadku problemy techniczne okazały się nie do przezwyciężenia.
Na początku był chaos…
Okazało się jednak, że pierwsza kolejka była jedynie zwiastunem tego, co działo się w następnej. Władze ligi postanowiły, by na żadnym stadionie nie korzystać z wideoweryfikacji pozycji spalonej, no bo albo działa ona wszędzie, albo nie powinna działać nigdzie. Ale wcale nie spalone stanowiły największy problem, choć kilka sytuacji rozbiło się też o nie. Najbardziej problemowa okazała się kwestia interpretacji danego zdarzenia przez sędziów, a także niezbyt precyzyjne określenie sytuacji, w których VAR może dojść do głosu. I to na tym tle dochodziło do największych nieporozumień.
Trzeba też dopowiedzieć, że VAR na boiskach Bundesligi działa nieco inaczej niż w Polsce. U nas odpowiedzialność za decyzje nadal spoczywa na barkach sędziego głównego, który podbiega do monitora usytuowanego przy linii bocznej i na własne oczy ocenia kontrowersyjną sytuację. W Niemczech sędziowie także mają taką możliwość, ale na razie chyba żaden z niej nie skorzystał. – Każdy wie, co ma robić, i mamy do siebie zaufanie – stwierdził w wywiadzie dla „Westdeutsche Zeitung” sędzia Sascha Stegemann, zagadnięty o tę kwestię. A może tu wcale nie o zaufanie chodzi? Może to celowe działanie arbitrów boiskowych? Może robią to celowo, by zrzucić odpowiedzialność na barki arbitra oglądającego dany mecz ze studia w Kolonii?
Dyskusyjny jest też przepis mówiący o tym, że VAR może zainterweniować dopiero wtedy, gdy widzi, że arbiter główny meczu popełnił jakiś rażący błąd. Dyskusyjny i nieżyciowy, bo w obu dotychczasowych kolejkach sędziowie boiskowi – przed podjęciem wiążącej decyzji – i tak wielokrotnie konsultowali swoje decyzje z VAR. Sędzia telewizyjny nie może natomiast sam z siebie wkroczyć do akcji, jeśli sytuacja pozostawia jakiekolwiek pole do interpretacji. A takich zdarzeń w piłce nożnej absolutnie nie brakuje, ba, jest ich zdecydowanie więcej niż sytuacji zero-jedynkowych.
Nowa rzeczywistość, stare problemy
Sinsheim. Mecz TSG Hoffenheim z Bayerem Leverkusen. Mimo przygniatającej wręcz momentami przewagi Bayeru kończy się wynikiem 2:2. Raz VAR zadziałał prawidłowo. W pierwszej połowie Sandro Wagner padł jak rażony gromem w polu karnym gospodarzy, ale po konsultacjach arbitrów słusznie uznano, że o przewinieniu nie ma mowy. Masę kontrowersji wzbudziła natomiast sytuacja, po której goście ustalili wynik meczu. Mknący w kontrze w kierunku bramki Mark Uth, być może niechcący, ale jednak podstawił nogę biegnącemu obok niego Benjaminowi Heinrichsowi, przez co obrońca Leverkusen przewrócił się, a Uth wyszedł na czystą pozycję.
Rudi Voeller po meczu o mało nie eksplodował: – Przecież to był oczywisty faul! Ci w Kolonii, przed monitorem, musieli chyba zasnąć. Na cholerę nam ta cała wideoweryfikacja, jeśli nie wyłapuje takich rzeczy? – irytował się w otoczeniu dziennikarzy.
– Przecież Heinrichs sam się nie przewrócił. To nie ten typ piłkarza. Skoro jest już wideoweryfikacja, to powinno się taką sytuację dokładnie obejrzeć – wtórował mu trener Heiko Herrlich. Zupełnie inny pogląd na sprawę miał natomiast Julian Nagelsmann, który stwierdził jedynie, że wszystko odbyło się zgodnie z przepisami, przecież Heinrichs wcale nie musiał się w tej sytuacji przewracać, mógł swobodnie biec dalej…
Brema. W 41 minucie kompletnie niezainteresowany piłką Jerome Gondorf dość pokracznie próbował przestawić biodrem w polu karnym Lewandowskiego, wbijając mu się w plecy. Sędzia główny po konsultacji z VAR nakazał grać dalej, mimo iż powtórki telewizyjne jasno pokazały, że Bayernowi należał się w tej sytuacji rzut karny. – Gdzie był VAR w tym momencie? Przecież to jednoznaczny karny! – napisał na Twitterze Maik Barthel, jeden z agentów Lewego. Kontrowersje wzbudziła też pierwsza bramka naszego internacjonała. Sytuacja była stykowa i były wątpliwości, czy RL9 nie znajdował się na pozycji spalonej. Ale ponieważ linia spalonego nie funkcjonowała, to trzeba było zaufać sokolemu oku asystenta.
Wreszcie Stuttgart i mecz VfB z FSV Mainz. Najpierw Marcin Kamiński spowodował we własnym polu karnym upadek Robina Quaisona. Karny? Wydaje się, że tak, bo gracz z Moguncji, mijając naszego reprezentanta, został przez niego wytrącony z biegu. Zdjęcia pokazywane w „Bildzie” także nie pozostawiały wątpliwości, że nastąpił kontakt między zawodnikami. Była to jednak sytuacja z gatunku takich, w których wiele zależy od interpretacji sędziego. Niektórzy dadzą karnego, inni uznają, że było to przypadkowe zagranie. Konsultacje z VAR też nie przyniosły efektu, bo sędzia siedzący za monitorem nawet na podstawie powtórek nie był w 100 procentach przekonany co do przewinienia Kamyka. Główny nakazał zatem grać dalej.
Jeszcze więcej emocji wzbudziła jednak sytuacja z 79 minuty, kiedy to Giulio Donati i Rene Adler do spółki przewrócili w polu karnym Simona Terodde. Przewrócili go jednak tak, że nawet na podstawie powtórek nie sposób w 100 procentach ocenić, czy kwalifikowało się to do podyktowania rzutu karnego, czy jednak nie. Sędzia główny Benjamin Brand zbaraniał. Dopiero po konsultacjach z VAR stwierdził, że należy się rzut karny, za co został… skrytykowany przez Markusa Merka, oceniającego pracę sędziów dla Sky. Bo VAR w teorii może interweniować tylko wtedy, gdy sędzia popełni ewidentny błąd, a nie wtedy, gdy nie jest pewny swej decyzji, w związku z czym w tej sytuacji decyzja należała tylko do arbitra głównego.
Idealnym podsumowaniem tego zamieszania niech będą słowa Adlera: – Denerwuje mnie ten cały VAR. Właściwie to nie rozumiem, kiedy on może interweniować, a kiedy nie. Mieliśmy co prawda szkolenie w tym względzie, ale tak naprawdę nikt tego nie zrozumiał – powiedział bramkarz Mainz w wywiadzie dla ZDF. Trzeba coś dodawać w tym względzie?
Potrzeba czasu
Dodajmy do tego jeszcze sprawę z teatralnym padem Kyriakosa Papadopoulosa w meczu Hamburga z Kolonią, za który Grek słusznie otrzymał od arbitra głównego żółtą kartkę. Problem w tym, że w myśl obowiązujących w Bundeslidze reguł nie miał on prawa w tej sytuacji użyć VAR, ponieważ nie podlegała ona żadnemu z czterech podstawowych kryteriów usprawiedliwiających zastosowanie telewizyjnej powtórki. Grę aktorską Papy musiał wychwycić albo sędzia główny, albo któryś z jego asystentów.
Na to wszystko nakłada się jeszcze specyficzna interpretacja zagrań piłki ręką. Niemcy bardzo liberalnie podchodzą do tego zagadnienia i rzuty karne przyznają tylko wtedy, gdy sędzia uzna, że intencją obrońcy rzeczywiście było dotknięcie piłki górną kończyną. Jeśli piłka odbija się od innej części ciała, a potem trafia zawodnika broniącego w rękę, to nawet jeśli trzyma on ją nad głową czy w nienaturalnym położeniu, nie ma mowy o świadomym zagraniu. Taką sytuację obserwowaliśmy w meczu Hannoveru z Schalke, kiedy to Salif Sane, wykonując wślizg, trzymał ręce rozłożone nad głową. Sędzia główny nie interweniował, a VAR nie prostował ewentualnego błędu. Podobnie było w Augsburgu, gdzie Janik Vestergaard w zupełnie nienaturalnej pozie, odwracając głowę od piłki, wyprostowanymi rękoma zablokował uderzenie jednego z piłkarzy Augsburga. – Dlaczego sędzia VAR nie interweniował? Przecież to był karny na 1000 procent! – irytował się po meczu szkoleniowiec Augsburga Manuel Baum. Jego zdenerwowanie było tym większe, że zamiast rzutu karnego i możliwego prowadzenia 2:0 rywale po tej sytuacji wyprowadzili kontrę, która zakończyła się strzeleniem gola na 1:1. Ale kwestia interpretacji zagrań piłki ręką to w Niemczech temat rzeka. Można odnieść wrażenie, że tylko sędziowie wiedzą, kiedy podyktować rzut karny, a kiedy nie. A może i nie wiedzą?
Reasumując – mimo półtorarocznych przygotowań, mimo wszelakich testów i prób, system nie działa jak powinien, a Hellmut Krug – jego koordynator i człowiek, który nadzorował pracę nad przygotowaniami tej innowacji w Bundeslidze i z pompą wprowadzał – stwierdził wprost, że być może trzeba będzie z niego całkowicie zrezygnować: – Nie może się to powtarzać tydzień w tydzień. Nie możemy tego robić sędziom. Jeśli nadal będzie to tak źle funkcjonować, trzeba będzie się poważnie zastanowić nad sensem funkcjonowania tego systemu – skonstatował zrezygnowany już po pierwszej kolejce. Nie jest to jedyna krytyczna ocena.
Kevin Kuranyi zwrócił też na przykład uwagę na to, że VAR zmienia optykę piłkarzy i widzów, bo trudno im się dziś w pełni cieszyć po zdobytej bramce, dopóki sędzia nie nakaże wznowienia gry od środka. Są też jednak i tacy jak choćby Dieter Hecking, którzy zachowują w tym całym szaleństwie zdrowy rozsądek. – Jeśli po 100 dniach nadal będziemy widzieć, że system nie działa, to wówczas będzie można go zlikwidować. Myślę jednak, że do tego czasu wszelkie problemy zostaną usunięte i doczekamy się sprawiedliwości, na którą tak wszyscy czekamy – stwierdził trener Borussii Moenchengladbach.
I nie sposób nie przyznać mu racji. VAR początki ma trudne, ale czas będzie pracował na jego korzyść. Tylko trzeba go poznać, zrozumieć i oswoić się z nim. I nakreślić klarowne i zrozumiałe dla wszystkich zasady korzystania z niego. Bo na razie Niemcy nie do końca potrafią się odnaleźć w nowej piłkarskiej rzeczywistości.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (36/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”