Zacznijcie jeszcze bardziej doceniać takie zwycięstwa jak to Swansea Łukasza Fabiańskiego nad Liverpoolem. W Anglii stworzono sześć bolidów Formuły 1, które coraz wyraźniej odjeżdżają średniej klasy sedanom z reszty stawki. Tej sytuacji raczej nie uda się już Premier League odwrócić.
Mecz z Manchesterem City rozpoczynali piłkarze Newcastle United. Po pierwszym, krótkim podaniu ze środka boiska Jonjo Shelvey piłkę przyjął i natychmiast posłał w kierunku bramki rywali. Ederson z łatwością ją złapał i rozpoczął pierwszą akcję drużyny Guardioli, a gospodarze w całym meczu zanotowali jeszcze tylko jeden celny strzał, ostatecznie przegrywając 0:1.
– To zaczyna być żenujące – powiedział komentujący mecz w studiu Sky Sports Jamie Carragher. – Nie chodzi tylko o Newcastle, ale o wszystkie drużyny Premier League, które mierzą się z czołową szóstką. Nasza liga zaczyna być trochę żartem, biorąc pod uwagę walkę czołowych klubów z całą resztą. Ci drudzy niemal akceptują porażkę, o ile nie będzie zbyt wysoka. A przecież mit Premier League został zbudowany na tym, że każdy może wygrać z każdym i dlatego cały świat chce ją oglądać. Czy dalej będą na nas patrzeć, jeśli mecze będą przypominać takie coś jak dziś? – grzmiał były piłkarz Liverpoolu.
W grudniowym spotkaniu na St James’ Park Manchester City dominował niemal tak jak żadna inna drużyna w tym sezonie. Do przerwy notował ponad 80-procentowe posiadanie piłki i choć rekordem się nie zakończyło, to negatywne podejście zespołu Rafy Beniteza zostało zrównane z ziemią. – Nie mam problemu z grą defensywną, przecież on prowadził drużynę, w której grałem – dodawał Carragher. – Nie chodzi jednak tylko o Newcastle. Widzę to tydzień w tydzień. Potrzeba pewnej agresji, planu na odzyskanie piłki i zaatakowanie przeciwnika. To przykre dla całej ligi, jeśli drużynom będzie chodziło tylko o utrzymanie niskiego wyniku – zaznaczał, a stojący obok niego Gary Neville wkurzał się na brak ambicji Newcastle. – Gdyby to był mecz bokserski, sędzia już dawno przerwałby spotkanie. To musi się zmienić. Taktyka zespołu jest żenująca – mówił ekspert telewizji.
Oczywiście, że Benitez bronił swojego podejścia, w końcu jego zespół przegrał tylko jedną bramką, a w końcówce spotkania z jednego z niewielu ataków mógł przy sporej dozie szczęścia wyrównać i ugrać punkt. – Ich komentarze mnie wkurzyły, nie miały sensu. Nasza taktyka była właściwa. Przecież graliśmy z zespołem, który ostatnio pokonał Tottenham 4:1! Dla mnie ich słowa były żenujące – mówił Jamaal Lascelles, kapitan Newcastle. – Jako byli piłkarze powinni rozumieć nasze podejście. Może po prostu potrzebowali tematu do pogadania? – zastanawiał się angielski obrońca.
A GDY SIĘ UDA…
Reakcja Łukasza Fabiańskiego była charakterystyczna: podbiegnięcie do trybun, mocno napięte mięśnie, dłonie zaciśnięte w pięści i głośny krzyk radości. Tak polski bramkarz celebrował zwycięstwo (1:0) dołującej Swansea City nad Liverpoolem w ubiegłym tygodniu. Pewnie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile wysiłku i szczęścia kosztowała zespół ta wygrana – w końcu w czwartej minucie doliczonego czasu gry Roberto Firmino trafił piłką w słupek, dobitkę udało się zablokować. Ogółem goście mieli siedem razy więcej strzałów (21 do 3), niemal 72 procent posiadania piłki, wymienili prawie trzy razy tyle podań ile Swansea.
– Powiedziałem piłkarzom przed meczem, że Liverpool jako topowy zespół jest bardzo mocny, niczym bolid z Formuły 1. Ale jeśli ten bolid trafi w jeden z londyńskich korków, nie pojedzie zbyt szybko – obrazowo tłumaczył taktykę Swansea nowy szkoleniowiec Carlos Carvalhal. – Dokładnie to musieliśmy przeciwko nim zrobić: nie pozwolić im grać na swój sposób. Mieliśmy szczęście, że udało nam się strzelić gola i później utrzymać jednobramkową przewagę. Nie chcemy tak grać, ale zwycięstwo 1:0 z takim rywalem jest dobre. Moi piłkarze byli gladiatorami! – chwalił Portugalczyk.
Jeszcze bardziej wymowne były słowa Juergena Kloppa, którego Liverpool kolejkę wcześniej rozprawił się z Manchesterem City w fenomenalnym stylu (4:3), a w grudniu rozbił tę samą Swansea aż 5:0 na własnym terenie. – Mówiłem wtedy, że nie było to łatwe spotkanie, ale strzelaliśmy gole we właściwych momentach, otworzyliśmy sobie ten mecz. Teraz się to nie udało i mieliśmy problem. Oni grali o życie, blokowali każdy strzał, piłka trafiała w słupek, mieli szczęście… Lubię tak ambitną postawę, ale nie chcieliśmy im pomagać, przyjechaliśmy tu po zwycięstwo – dodawał wyraźnie wkurzony. Dla Liverpoolu była to pierwsza porażka z zespołem spoza czołowej szóstki w tym sezonie.
Tyle że ten sezon naprawdę jest wyjątkowy, i to nawet w porównaniu z rozgrywkami, które zdominowało Leicester City. O efekcie jego sensacyjnego zwycięstwa będzie się na świecie dyskutowało latami, ale faktem jest, że już po niecałych 18 miesiącach widać w Premier League drastyczne zmiany. Wtedy, po
24 kolejkach, niespodziewany lider miał na koncie
50 punktów – dziś tyle uzbierała już trzecia Chelsea, która do prowadzącego Manchesteru City traci kilkanaście oczek. Wtedy najlepszą różnicą bramek cieszył się Tottenham (+25), ale dziś w czołowej szóstce jest to drugi najsłabszy wynik. Zresztą w całej lidze jest tylko siedem zespołów, które więcej goli strzeliły, niż straciły. Ale już w poprzednim sezonie po raz pierwszy w historii aż pięć drużyn miało przynajmniej 30-bramkowy dodatni bilans.
Tych liczb świadczących o rosnącej dominacji czołowej szóstki – nazwijmy to roboczo „Efektem rewanżu za mistrzostwo Leicester” – jest znacznie więcej. Od rozpoczęcia rywalizacji ligowej w Anglii w 1888 roku aż do 2011 nigdy siedem tych samych drużyn nie okupowało na finiszu tylu czołowych pozycji. Ale w kolejnych siedmiu latach powtarzało się to czterokrotnie.
Czym przejawia się dominacja? W dwóch ostatnich sezonach czołowa szóstka (City, United, Chelsea, Liverpool, Tottenham i Arsenal) w meczach z resztą stawki zgarnęła aż 79 procent punktów, oczywiście najwyższy odsetek, odkąd do tej grupy dołączył klub z błękitnej części Manchesteru. Gdy triumfowało Leicester, wymienione drużyny z resztą ligi wygrywały ledwo co drugie spotkanie – dziś niemal trzy starcia z czterech należą do nich.
Następnie możemy przełożyć to na gole: średnio w tych spotkaniach więksi zdobywają 2,37 bramki, a tracą tylko 0,69 – różnica (1,68) znów jest najwyższa od wielu lat. Podobnie ma się to w kwestii kreowania szans, czyli strzałach ogółem (średnio 18,3 do 7,6) i uderzeniach celnych (6,6 do 2,4). Różnica w tej ostatniej klasyfikacji urosła niemal dwukrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat (z 2,2 do 4,2).
Wyliczankę zakończyć możemy kwestią posiadania piłki: w tym sezonie przewaga drużyn z wielkiej szóstki nad resztą w proporcjach 70-30 zdarzyła się już częściej niż w całych poprzednich rozgrywkach (36 razy), co jest też najwyższym rezultatem od 15 lat. W skrócie: od czasu, gdy w Anglii trenerzy zaczęli większą wagę przywiązywać do tego, jak cierpliwie należy budować akcje drużyn. Co więcej, obecny sezon w kwestii posiadania przyniósł więcej wyników o proporcji 75-25 niż dziesięcioletni okres 2003-13. W rozgrywkach 2014-15 takich spotkań było najwięcej, bo siedem – po półmetku obecnych ten rekord został już dwukrotnie przebity, i to z nawiązką.
– Piękno futbolu jest też w mordędze i w fakcie, że słabszy zespół może wytrzymać napór mocniejszego. Nie zawsze chodzi o sztuczki i zwycięstwa lepszych – wnioskował na ten temat Jonathan Wilson na łamach „Guardiana”. – Jest pewna arogancja w myśleniu niedzielnego kibica, że zespół słabszy powinien grać z lepszym w nieefektywny sposób, byle dostarczyć mu rozrywkę. Ale to nie znaczy, że nie ma problemu. Jak powiedział Carragher, ci najlepsi wyprzedzili resztę tak bardzo, że ci drudzy nie widzą innej drogi niż skupienie się na radykalnej defensywie.
KOMU KASA, KOMU?
„Efekt Leicester” to także zwiększone inwestycje w Londynie, Manchesterze i w Liverpoolu. Przede wszystkim w trenerów: Pepa Guardiolę, Antonio Conte i także w Jose Mourinho, który ostatnio otrzymał od władz United nowy kontrakt, choć do City traci 12 punktów. Za nowymi szkoleniowcami poszła inwestycja w zawodników: Portugalczyk narzeka, że jego rywal zza miedzy wydaje rekordowe sumy na bocznych obrońców, ale sam wyciągnął z Evertonu Romelu Lukaku za ogromną kwotę, podobnie z Paulem Pogbą i ostatnio bijąc Pepa Guardiolę w wyścigu o podpis Alexisa Sancheza.
Nawet Liverpool nie bał się zaczekać i zainwestować niemal 80 milionów funtów w środkowego obrońcę Southampton Virgila van Dijka, do tego sprowadzając pomocnika z Bundesligi za podobne pieniądze (Naby’ego Keitę z RB Lipsk). Gdy Conte jest pytany o przyczynę słabszego sezonu Chelsea, która miała bronić tytułu, Włoch wskazuje na brak transferów – a i tak łączna kwota, którą wydał, podchodzi pod 200 milionów funtów. Zaszaleć potrafi nawet Arsene Wenger, może w mniejszym stopniu Mauricio Pochettino z Tottenhamem, choć do jego klubu dołączył młody środkowy obrońca, Davinson Sanchez, który też te 40 milionów kosztował.
Wielcy wiedzą, że mogą sobie na to pozwolić, bo w tle toczy się rywalizacja o wielkie pieniądze za prawa do transmitowania spotkań Premier League, których głównymi bohaterami są ich piłkarze. Przecież najchętniej oglądane są mecze z udziałem największych, a nie reszty stawki, która w zasadzie od dziewiątego miejsca w dół – tylko osiem punktów różnicy, kolejny „rekord” obecnego sezonu – są zaangażowani w walkę o przetrwanie.
O jakich kwotach mowa? Przede wszystkim wielcy chcą, by większy procent (ponad jedna trzecia) środków był rozdzielany wedle pozycji w lidze. Ich jest mało zagrożona, bo dzięki rozpoznawalności, zbudowanej pozycji, potędze, magnesie w postaci europejskich pucharów i wewnętrznej rywalizacji mogą ściągać najlepszych piłkarzy. Co z tego, że Everton w ostatnich latach wydał też sporo – 140 milionów funtów – skoro i tak nie mógł przekonać zawodników, którymi choć trochę byli zainteresowani więksi rywale? Zresztą niebieski klub z Liverpoolu jest przykładem, jak polityka nastawiona na ambitny cel (na początku sierpnia była nim czołowa szóstka) szybko rozbija się o rzeczywistość i przekłada na paniczne działanie. Bo jak inaczej nazwać zatrudnienie Sama Allardyce’a?
Na liście Deloitte’a dwudziestu klubów piłkarskich z najwyższymi przychodami w sezonie 2016-17 jest aż dziesięć angielskich – sześć miało przychody na poziomie przynajmniej 300 milionów euro, jeszcze tylko jeden przebił poziom 200 – tym wyjątkiem było Leicester, dzięki mistrzostwu i LM. Cała reszta jest poniżej i także dlatego najpotężniejsi w Anglii chcą dla siebie coraz większą część tortu. Jakby pokazując, że to ich cyrk, ich małpy i to im należy się kasa za bilety.
ULEGŁOŚĆ RESZTY
Wenger miał rację, mówiąc, że jest na to akceptacja. – Zwłaszcza ze strony trybun. Punktem wyjścia jest 0:0, co już jest dobrym wynikiem. Dopóki nie uda nam się strzelić pierwszego gola, oni nie podejmą ryzyka. To współczesny problem – mówił po bezbramkowym remisie z West Hamem United.
– Może nie każdy zdaje sobie sprawę, jak trudno jest grać z czołową szóstką? – zastanawiał się Chris Hughton, menedżer Brighton. W tej samej kolejce, w której Liverpool przegrał ze Swansea, jego zespół oberwał 0:4 z Chelsea. Nie grał źle, po prostu rywal miał więcej jakości w ofensywie. – Każdy ma prawo tak ustawić zespół, jak uważa, że jest najlepszym sposobem w grze z czołowymi drużynami z kraju – tłumaczył.
On też pewnie wie, że nawet zmasowana obrona może kosztować jego zespół mniej niż ryzykowna wymiana ciosów. Niektórzy trenerzy na starcia z wielką szóstką oszczędzają czołowych graczy (Stoke w meczu z Chelsea), inni wyzbywają się własnej filozofii. Wszystko to sygnalizuje konkretne kwestie: osiem dotychczasowych zwycięstw mniejszych to wyjątki potwierdzające regułę, że Premier League przestała być ligą, w której każdy liczy się z każdym. Bolid Formuły 1 czasem stanie w korku, ale na większości świateł cała reszta może jedynie wdychać jego spaliny.
MICHAŁ ZACHODNY
TEKST UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”