Lech wygrał ze słabiutką Lechią, która nie miała ani pół argumentu
Lech Poznań rozegrał w sobotni wieczór bardzo dobry mecz. Ale należy przy tym nadmienić, że Lechia Gdańsk była beznadziejna.
Filip Trokielewicz
FOT. GRZEGORZ RADTKE / 400mm.pl
Zarówno Lech, jak i Lechia, mają swoje powody do zmartwień. Lekko minorowe nastroje panują wciąż w Poznaniu, albowiem „Kolejorz”, dla którego poprzednia kampania była rozczarowaniem, do tej pory nie poczynił zbyt wielu transferów. Ponadto z klubem ze stolicy województwa wielkopolskiego pożegnali się istotni gracze, jakimi byli Kristoffer Velde, Jesper Karlostrom i Filip Marchwiński.
Twarde zderzenie z Ekstraklasą zaliczają z kolei podopieczni Szymona Grabowskiego, którzy muszą przyzwyczaić się do warunków, jakie stawia najwyższy szczebel rozgrywkowy w Polsce. W trzech pierwszych kolejkach Lechia strzeliła tylko jednego gola po znakomitym uderzeniu z dystansu Tomasza Neugebauera w meczu ze Śląskiem Wrocław. Dorobek punktowy gdańszczan wynosi zaledwie jedno „oczko”.
Lech już w 3. minucie otworzył wynik meczu. Zrobił to Mikael Ishak, który po dośrodkowaniu Dino Hoticia, głową umieścił piłkę w bramce. Podopieczni Nielsa Frederiksena prowadzenie podwyższyli po bardzo ładnej akcji w drugim kwadransie gry. Adriel Ba Loua zacentrował ze skrzydła do kompletnie niepilnowanego Hoticia, który do asysty dołożył trafienie. Pięć minut później było już 3:0. Afonso Sousa wpadł w pole karne i dograł do Ishaka, który skompletował dublet. Dużo powodów do zmartwień musiał mieć trener Grabowski. Lechia, praktycznie rzecz biorąc, nie istniała na boisku.
W 50. minucie najlepszą dla Lechii okazję w meczu miał Camilo Mena. Kolumbijczyk przebiegł kilkadziesiąt metrów z piłką i znalazł się w sytuacji sam na sam z Bartoszem Mrozkiem, ale golkiper Lecha wygrał ten pojedynek. W drugiej połowie, jak można się było spodziewać, na boisku pojawiło się więcej wolnej przestrzeni. Rozluźnieni gracze „Kolejorza” nie forsowali bardzo tempa, choć spotkanie toczyło się pod ich dyktando.
W doliczonym czasie gry goście strzelili gola honorowego. Karl Wendt oddał uderzenie na bramkę, a po rykoszecie od Wojciecha Mońki piłka zatrzepotała w siatce bramki strzeżonej przez Mrozka.
Ani przez moment trwania tego starcia nie było wątpliwości, kto zwycięży. Dla Lecha był to z całą pewnością najlepszy mecz pod batutą Nielsa Frederiksena. A Lechia? Na myśl przychodzić może ŁKS Łódź albo Ruch Chorzów z poprzedniego sezonu…
W I połowie Lech grał dobrze ale w II połowie Lech grał słabiej a szkoda ponieważ Kolejorz powinien dobić Lechię na 5-0