Koniec świata. Tak Anglicy odebrali zwycięski remis na Wembley
U nas nastała wiosna. Dla nich był to początek długiej zimy – reprezentacja Anglii opuściła trzy kolejne wielkie imprezy. Mimo że na Wembley zagrał tylko jeden mistrz świata z 1966 roku, to po październikowej katastrofie drużyna w tym kształcie przestała praktycznie istnieć.
Zbigniew Mucha
fot. Forum
Anglicy niechętnie wracają do tego wydarzenia. Dla dzisiejszych pokoleń to prehistoria, dla poprzednich remis, zamykający wyspiarzom drogę do mistrzostw świata w RFN, okazał się traumą, z której leczyli się kolejnymi zwycięstwami nad Polakami, lecz nie wyleczyli do końca nigdy. Z pomocą musiał przyjść medyk niezawodny – czas.
PRZED
Rok 1973 niósł wiele wydarzeń w Wielkiej Brytanii, wobec których mecz z Polską nie wpisywał się w zestaw najważniejszych. Trwało śledztwo w sprawie Krwawej Niedzieli w Derry, zaręczyła się, a w końcu i wyszła za mąż, księżniczka Anna, sieć Pizza Hut otworzyła pierwszą brytyjską restaurację, premierową wizytę na Wyspach odbył również Dalajrama, a Pink Floyd wydali kultowy album „The Dark Side of the Moon”. Zresztą im bliżej było meczu, Brytyjczyków zajmowały kompletnie inne rzeczy. W sierpniu definitywny rozbrat z futbolem ogłosił bramkarz Gordon Banks, który stracił oko w wypadku samochodowym, na stadionach mocno pleniło się chuligaństwo, szef federacji wzywał rząd do energiczniejszych działań prewencyjnych.
Miesiąc przed meczem z biało-czerwonymi, w odstępie kilku dni wybuchły bomby podłożone przez IRA m.in. na Oxford Street i dworcu King’s Cross. Mecz o awans do finałów MŚ należało po prostu rozegrać, wygrać i przygotować się do turnieju finałowego – tak jak bywało to nieprzerwanie do 1950 roku.
Warto uzmysłowić sobie, czym wówczas była reprezentacja Anglii. Nie dość, że dumna i przekonana o swojej wyższości praktycznie nad każdym, to jeszcze miała sporo argumentów by tak myśleć – była bowiem faktycznie silna i utalentowana piłkarsko, z trenerem, który siedem lat wcześniej doprowadził ją do tytułu mistrza świata. Nasze olimpijskie złoto w rywalizacji de facto wschodnioeuropejskiej, nie robiło w Anglii na nikim wrażenia. Nie zrobiła również porażka na Stadionie Śląskim w pierwszym meczu ani fakt, że z inicjatywy Jacka Gmocha podczas zgrupowania w Rembertowie trenowaliśmy ściągniętymi z Anglii piłkami Mitre, jakimi miał być rozegrany mecz. Na Wembley Lwy miały nas rozszarpać, identycznie jak chwilę wcześniej zrobiły to z solidnymi Austriakami wygrywając 7:0.
Od czasu WC ’66, zespół bardzo się zmienił. Najwięksi zakończyli kariery, zostali nieliczni herosi. Ale atmosfera była świetna, bo nowe pokolenie miało klasę i umiejętności, zaś doświadczeni mistrzowie przyjmowali ich życzliwie. Emlyn Hughes był zjawiskowym lewym obrońcą, grającym właściwie niczym skrzydłowy. Z kolei prawdziwi skrzydłowi – Mick Channon i Tony Currie nie mieli wówczas wielu równych sobie w Europie. W linii ataku pojawił się Allan Clarke, obdarzony ogromnymi umiejętnościami bezwzględny i sprytny napastnik. Zresztą – co postać to nie byle jaka historia. Przy nich byliśmy beniaminkami.
Skład przeciw Polakom został głęboko przemyślany przez Alfa Ramseya. Właściwie nie było się do czego przyczepić. Bobby Moore, ponad stukrotny reprezentant kraju, okrzyknięty winowajcą porażki w Chorzowie, tym razem zasiadł na ławce, co – jak się później okazało – nie było trafną decyzją. Sir Alf do boju desygnował skład z jednym tylko mistrzem świata – Martinem Petersem (Norman Hunter podczas WC ’66 był rezerwowym), brakowało zaś Allana Balla, który w Chorzowie zobaczył czerwoną kartkę.
Nie oczekiwano po prostu zwycięstwa. Czekano na co najmniej trzy bramki, a najlepiej sześć. Do towarzyskiego remisu Polaków z silną Holandią (10 października) niespecjalnie przykładano wagę. Jakiś czas temu Tomasz Smokowski w „Kanale Sportowym” cytował ówczesną wyspiarską prasę. „Daily Telegraph” pisał o naszych nieporadnych obrońcach i bramkarzach, „Daily Mirror” definiował nas jako amatorów, a „Evening Standard” uznał, że groźny jest nasz mózg, czyli Deyna, inteligentnie gra Ćmikiewicz, szybki jest Kasperczak, twardy Gorgoń, zaś reszta przeciętna, z jednym wyjątkiem: Tomaszewski jest poniżej przeciętnej. Nieobecny Ball przekonywał, że jesteśmy drużyną potrafiącą głównie kopać, a poza tym w pierwszym meczu na Śląskim nie byliśmy lepsi i dobrze o tym wiemy. Jedna z angielskich telewizji dotarła do kopii naszego sparingu z Holandią i chciała nagranie przekazać FA. Ramsey odparł, że już widział ten mecz (był osobiście na De Kuip), ale zapyta – sic! – zawodników. Nie byli zainteresowani. W przeciwieństwie jednak do Balla, Ramsey zdawał sobie sprawę, że w czerwcu Polacy zagrali naprawdę porządny mecz i potrafią nie tylko kopać. To wtedy powiedział: – Nie wierzę, że mogliby zagrać jeszcze lepiej…
Uzbrojony w taką wiedzę zastanawiał się nad awaryjnym wzmocnieniem kadry osobą starego mistrza Geoffa Hursta, autora hat-tricka w finale MŚ ’66. Należał jednak do mniejszości. Brian Clough, trener wówczas Derby County przekonywał: – Tomaszewski to klaun, w polskiej drużynie ośmiu graczy to osły, tam mało kto potrafi kopnąć w piłkę…
Znany pisarz i dziennikarz Brian Glanville twierdził: – Wygrana Anglii będzie korzystna dla futbolu.
W TRAKCIE
Opisywać boiskowych zmagań nie ma sensu. Widział je każdy fan futbolu w Polsce. Obie drużyny dzieliła różnica co najmniej klasy. Statystyki mówią właściwie wszystko: strzały 36-5 dla Anglików, celne 17-2, kornery 23-0… Zwyzywany od klaunów, broniący w malarskich rękawicach, z uszkodzoną przez Clarke’a dłonią, Tomaszewski dokonywał cudów zręczności (jedna z gazet angielskich porównała go do… miotającej się osieroconej foki) mając po swojej stronie również fortunę, a mówiąc precyzyjnie obrońców wybijających piłkę z linii bramkowej i poprzeczkę.
Jonathan Wilson po latach od tych wydarzeń pisał w „Guardianie” o możliwych dwóch wersjach odbioru tego, co stało się 17 października 1973 roku: „Pierwsza: Anglia zagrała naprawdę dobrze na Wembley, oddała 36 strzałów, straciła bramkę po nietypowych błędach Normana Huntera i Petera Shiltona i niefortunnie zremisowała 1:1. Druga: Anglia zasłużenie nie zakwalifikowała się do mistrzostw świata w 1974 roku, ponieważ potrafiła jedynie zremisować z Polską, a brak inteligencji w ataku doprowadził do tego, że szukając zwycięstwa w końcówce, bez końca jej zawodnicy wrzucali piłkę w pole karne.”
Taki był bilans kornerów 17 października 1973 roku na Wembley. Oczywiście na korzyść Anglików.
Zaprzyjaźniony z wydawnictwem GiA, były redaktor naczelny „World Soccera”, Keir Radnedge, w albumie „100 meczów na 100-lecie reprezentacji Polski” pisał: „Ramsey, konstruując jedenastkę na mecz z Polską na Wembley, zaryzykował i popełnił brzemienny w skutkach błąd. Zrezygnował z Moore’a, zastępując go jego wieloletnim zmiennikiem, Normanem Hunterem z Leeds United… W 10. minucie drugiej połowy zdarzyło się coś nie do pomyślenia. Hunter błędnie ocenił sytuację przy linii środkowej”.
Co było potem wiadomo – ucieczka Laty, trochę nieudany strzał Domarkiego pod brzuchem Shiltona, sensacyjny gol, a potem nawałnica. Bo to była nawałnica, to był czołg, który raz po raz toczył się przez nasze pole karne i zawsze gubił gąsienicę na człowieku w żółtym swetrze. Anglicy oddali wówczas, czyli w niewiele więcej jak w pół godziny, 30 strzałów. Udało się tylko Clarke’owi z jedenastki. Obok, a właściwie za plecami Ramseya na ławce siedział Moore, który cały czas namawiał szefa na zmiany. Ramsey wprowadził ostatecznie w końcówce Kevina Hectora (miał jeszcze okazję do zdobycia bramki) i to też sytuacja kabaretowa, bo krzycząc: „Kevin, rozgrzewaj się”, selekcjoner poderwał niezamierzenie Keegana, a dopiero po chwili, dopytywany przez Moore’a, sprecyzował, że chodzi o Hectora. Ale minuty uciekały…
Cytat z Radnedge’a. „Po meczu Allan Clarke mówił: – To był najbardziej jednostronny mecz międzypaństwowy, w jakim kiedykolwiek grałem, ale polski bramkarz był niewiarygodny. Miał kilka fantastycznych interwencji, ale i miał dużo szczęścia. O niektórych interwencjach, wręcz… nie mógł mieć pojęcia, gdyż piłka po prostu odbijała się od niego. Wszyscy byliśmy potem bardzo rozczarowani. Następnego dnia miałem nakręcić reklamę banku, ale… zwyczajnie nie mogłem tego zrobić. Nie było niczego złego w wyborze składu, ani przyjętej taktyce. Zagraliśmy wspaniały futbol. Tylko, że to był jeden z «tych» wieczorów… Najsmutniejsze było to, że Sir Alf stracił pracę. To było perfidne. Zrobilibyśmy dla niego wszystko. Nie ma drugiego kraju na świecie, który pozbyłby się tak genialnego menedżera”.
Ale o tym później. Ta drużyna miała pojechać do RFN by odzyskać tytuł mistrzów świata. Taki był plan, całkiem zresztą realny. W 35. rocznicę meczu na Wembley dziennikarze „Przeglądu Sportowego” – Piotr Żelazny i Marek Wawrzynowski, udali się do Anglii, by spotkać miejscowych bohaterów (antybohaterów) Wembley ’73. Powstał wspaniały reportaż, którego fragmenty, a właściwie tylko cytaty wypowiedzi (jeszcze przed redakcyjną korektą, a więc nie dokładnie te opublikowane na łamach magazynu „PS”, lecz pobrane z bloga M. W.) przytaczamy…
Clarke: – Myślę, że też powinniśmy być mistrzami. Ale tego nigdy się nie dowiemy. A wszystko przez Polskę…
O tym meczu nikt długo nie dawał im zapomnieć. Kolejny cytat, tym razem Roy McFarland: – Właśnie miałem dwugodzinny wywiad do telewizji i oczywiście musieli mnie o to zapytać… I jeszcze Currie: – Gdybyśmy zapomnieli, co roku puszczają ten mecz w telewizji. Oglądam ten mecz i myślę, że powinniśmy wygrać siedmioma albo ośmioma bramkami.
Hołdujący ostrej grze Hunter, na Wembley początkowo nie miał za wiele do roboty, bo Polacy się bronili. Nadeszła 56. minuta, znalazł się przy piłce wybitej przez Kasperczaka. – Przyjmuję ją i chcę przełożyć na lewą nogę, bo prawą mam nie najlepszą… to był błąd. Powinienem wykopać tę cholerną piłkę – wspominał Hunter.
Piłkę przejął Lato, ruszył do przodu, za chwilę padła bramka. McFarland: – Na początku meczu Norman podbiegł do mnie i powiedział: „pomóż mi przytrzymać tego skrzydłowego. Jest za szybki, sam nie dam rady”.
Niezrażeni gospodarze nacierali z furią i niezmąconą wiarą, że w końcu skruszą mur. Clarke: – Było zdaje się 10 minut do końca, ja stałem jakieś 12, może 14 jardów przed polską bramką. Dostałem piłkę i strzeliłem. Byłem naprawdę dobrym napastnikiem. Wiedziałem, kiedy piłka wpadnie do bramki. Ta piłka była już w bramce. Podniosłem rękę w geście triumfu. I nagle pojawił się on. W żółtej koszulce. Nigdy nie zapomnę tej żółtej koszulki. Nie mogłem w to uwierzyć.
Currie: – Boże, co to była za interwencja. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie mam wątpliwości, to było bardziej niesamowite, niż interwencja Gordona Banksa, który obronił strzał Pelego w 1970.
– Jechali z nami jak z juniorami, mieliśmy mnóstwo szczęścia – po wielu latach mówił Tomaszewski. I mówił prawdę. Został okrzyknięty tym, który zatrzymał Anglię, ale bohaterem Polaków był także zdobywca bramki, Jan Domarski. Swego czasu „The Times” umieścił jego gola na liście 50. najważniejszych bramek w dziejach futbolu, ale anno 1973 angielskie media nie bardzo kojarzyły strzelca. Znały Lubańskiego, który był w Londynie, ale kontuzjowany nie mógł zagrać. „Domarski. Nigdy wcześniej o nim nie słyszano i możliwe, że nikt więcej o nim nie usłyszy” – pisano po meczu.
PO
Kiedy wielka gra dobiegła końca, huczący stadion zamilkł jakby ktoś wyłączył wtyczkę z gniazda. Na chwilę. Potem zaczął mruczeć, by w końcu rozbrzmieć hymnem „God save the Queen”. Kibce docenili swoich graczy. Wyspiarze ślepi nie są, na futbolu się znają. Widzieli kto był lepszy.
Fragment książki Wiktora Osiatyńskego „Przez Wembley do Monachium”, wówczas, w 1973 roku, korespondenta „Kultury” i naocznego świadka wydarzeń w Londynie: „Winner takes all – zwycięzca bierze wszystko. W polskiej szatni, na prawo, łzy radości i szczęścia. Pod szatnią tłumy dziennikarzy. Pytania, wywiady, gratulacje, uśmiechy. Na lewo, pod szatnią angielską, dwóch porządkowych i kilku dziennikarzy. Przechodzi Storey, nie grał, nie musiał brać kąpieli, już jest ubrany. Ma łzy w oczach. Przez te łzy rzuca na mnie spojrzenie. Poznaje. Zaczynamy rozmawiać, idziemy jak dwaj znajomi, po chwili jesteśmy już w szatni. Tutaj – milczenie nieco przypominające atmosferę sprzed dwóch godzin w szatni naprzeciwko. Na stole przygotowane przed meczem pudło z szampanem, którego nikt nie będzie otwierał. Norman Hunter nadal płacze. McFarland milczy. Madeley i Clarke mają łzy w oczach. Channon rzuca niezbyt przychylne spojrzenie na Ramseya i kolegów. Tylko Chivers nuci coś pod nosem”.
Garść tytułów i nagłówków prasowych dzień po: „The End of the World”, „Glory, glory, goodbye!”, „Soccer shocker”. Znamy je dobrze, wciąż rozkoszując się widokiem Tomaszewskiego czytającego angielskie gazety.
Z jednej strony wysiłek piłkarzy był doceniany, kibice – po ludzku – nawet im współczuli. Widzieli przecież ambicję i klasę, widzieli bezradne, nic nie rozumiejące oblicza po ostatnim gwizdku. Dla nich naprawdę był to koniec świata. Nawet niepatyczkujący się w swoich opiniach dziennik „Daily Mirror” pisał: „Nikt nie zaprzeczy, że polegli po walce. Nawet w ostatniej sekundzie próbowali z niewiarygodnym sercem, strzały Martina Petersa i Colina Bella były wybijane z linii. Angielscy piłkarze walczyli tak twardo, tak dzielnie, pokazali doskonałe umiejętności, że większość z nich trudno krytykować”. Prasa nawet jeśli pobłażliwa dla zawodników – prócz tych, których ogłoszono głównymi winowajcami, a więc w pierwszym rzędzie nieskutecznego Chiversa i Huntera – nie znalazła taryfy ulgowej dla selekcjonera. Media wskazywały mu drzwi, Clough grzmiał: „Go now Alf”.
Tyle meczów w angielskiej drużynie rozegrał po Wembley jeszcze bramkarz Peter Shilton.
Zarzucano trenerowi niechęć do zmian, a wreszcie… fatalną zmianę, czyli wpuszczenie na boisko debiutanta Hectora. Selekcjoner mierzył się zresztą z krytyką od kilku lat. Nasiliła się po przegraniu ćwierćfinału MŚ w Meksyku z Niemcami. Wówczas Anglicy prowadzili pewnie 2:0, lecz Ramsey postanowił na półfinał oszczędzić lidera, Bobby’ego Charltona i zdjął go (zmiany!) z boiska. W efekcie przegrał 2:3. Potem były eliminacje do turnieju finałowego ME i bolesna lekcja nowoczesnego futbolu udzielona na Wembley przez Netzera i spółkę – Niemcy grając futbol na wskroś nowoczesny i olśniewający rozbili 3:1 gospodarzy, a potem zostali mistrzami Europy. Pozycja Ramseya nie była zbyt mocna, powtarzał jednak niezmiennie, że do Monachium latem 1974 roku pojedzie by odzyskać złoto. Zatrzymał się na Polsce jesienią ’73. Poprowadził jeszcze drużynę w dwóch towarzyskich meczach – w listopadzie z Włochami (0:1) i w marcu z Portugalią (0:0). The End.
Tymczasowo rządy w kadrze na niespełna pół roku i 7 meczów objął Joe Mercer, lecz szybko przekazał pałeczkę Donowi Reviemu. Twórca wielkich sukcesów Leeds United pierwszy egzamin oblał. Miał awansować do Euro ’76, zaczął bardzo dobrze, a jednak w grupie dał się wyprzedzić Czechosłowacji, co przyjęto w Londynie z niedowierzaniem, nie wiedząc jeszcze, że kadra odpadła z późniejszymi mistrzami Europy. Revie rozpoczął (tak sobie) eliminacje MŚ ’78, by nagle, podczas południowoamerykańskiego tournee zdezerterować. Przyjął ofertę z Emiratów, wybrał dolary zamiast funtów, dużo dolarów… Kibice i media szaleli, domagano się dożywotniej dyskwalifikacji. Federacja zaczęła szukać nowego trenera, a Revie nigdy już w Anglii nie trenował żadnej drużyny. Nowym bossem został Ron Greenwood, który wprowadził wreszcie Anglię do dużej imprezy, nieźle zaprezentował się na Euro ’80 i nie najgorzej na mundialu w Hiszpanii. Anglia złapała oddech. Po nim nastał Bobby Robson i zima wywołana „polskim zlodowaceniem” powoli zaczęła ustępować. Jednak nim ustąpiła nauczyciele futbolu (jeden z tytułów prasowych po Wembley: „Lekcja dla nauczycieli futbolu” nie zakwalifikowali się kolejno do trzech imprez – opuścili mundiale w RFN i Argentynie oraz Euro w Jugosławii. I to w czasach, kiedy klubowi mistrzowie Anglii sześć razy z rzędu (1977-82) triumfowali w Pucharze Europy.
Wembley ’73 miało również swoje reperkusje wśród piłkarzy. Przypomnijmy skład: Shilton – Madeley, McFarland, Hunter, Hughes – Bell, Currie, Peters – Channon, Chivers (86 Hector), Clarke. Nawiasem mówiąc, kiedy rok później Anglicy rozpoczęli eME ’76 pokonując pewnie Czechosłowację, z tego składu ostało się w drużynie ledwie pięciu: Hunter, Hughes, Madeley, Channon, Bell, przy czym dla Huntera był to występ pożegnalny.
Niegrający w rewanżu z Polakami legendarny Moore zakończył karierę w kadrze w listopadzie ’73, meczem z Włochami. Na Wembley najsłabszym na boisku uznano Martina Chiversa. Mimo ogólnie dobrego bilansu w kadrze (24/13) był to jego ostatni występ w koszulce z trzema lwami. Hectorowi też się dostało. On wtedy debiutował, potem zagrał tylko raz, w sumie uzbierał 20 minut. Po zakończeniu kariery pracował na poczcie, a mediów unikał. Kolejny winowajca to Hunter. Popełnił błąd, a w zasadzie – jak mówi – dwa, bo jeszcze na płycie boiska przyznał dziennikarzom, że to jego wina. Tytuły w gazetach: „I screwed it (Spieprzyłem to)”. Fani na ligowych boiskach długo mu to wypominali. Po roku pożegnał się z kadrą; dostał jeszcze trzy szanse. Podobnie zasłużony Peters. Clarke (bilans w kadrze 19/10!) o jedną więcej, lecz na przestrzeni aż dwóch lat… Nawet błyszczący na Wembley Currie rozegrał później tylko 12 meczów w ciągu kolejnych… sześciu lat. Na dobrą sprawę, ważnymi postaciami reprezentacji jeszcze przez dłuższy czas byli tylko Channon, Bell i Hughes. No i Shilton. Dla niego mecz z Polską był dopiero 15. występem w drużynie narodowej. Przez kolejne lata rywalizował z Rayem Clemencem i tę rywalizację przegrywał. Być może napiętnowany traumą Wembley, pewniakiem stał się dopiero od mundialu Espana ’82, ale bronił długo, bo zakończył po turnieju Italia ’90. Trzy dekady, w sumie 125 meczów dla Albionu.
Jim White w „Daily Telegraph” pisał całkiem niedawno: „Jest coś w tym meczu z 1973 roku, co w dzisiejszych czasach zostało w dużej mierze zapomniane: w tamtych czasach w kwalifikacje do mistrzostw świata naprawdę było wliczone ryzyko”.
To akurat prawda. Dziś jest łatwiej. Przynajmniej dla Anglików. Dla nas – jak się okazuje – nie zawsze i niekoniecznie.
Bylem na Wembley wtedy na tym meczu, wspanialy wieczor!