Przejdź do treści
Każdy chciał mieć swojego Olisadebe

Polska Ekstraklasa

Każdy chciał mieć swojego Olisadebe

Moda na zawodników z Hiszpanii zapanowała u nas na dobre.  W Ekstraklasie ciężko znaleźć klub, który w ostatnich latach nie uległ  tej fascynacji. Na przełomie wieków podobny trend dotyczył  piłkarzy z Afryki. Mimo ograniczonych możliwości weryfikacji, co obarczało większość transferów sporym ryzykiem.


Emmanuel Olisadebe w barwach reprezentacji Polski (foto. 400mm.pl)

Pierwszym, który prosto z Afryki trafił na nasze boiska, był Noel Sikhosana. W 1991 roku przyszedł do Wisły Kraków. Rozegrał jeden mecz i… tyle go widzieli. Nie wiadomo nawet, skąd dokładnie pochodził, bo źródła z tamtych czasów wymieniają w jego kontekście… cztery kraje. Boom rozpoczął się jednak na przełomie wieków, kiedy wiodącą rolę w polskiej reprezentacji zaczął odgrywać Emmanuel Olisadebe. Kluby zauważyły nową ścieżkę, którą zaczęły podążać.

– Każdy chciał mieć swojego Olisadebe. Dokładnie takie słowa padały wtedy z ust trenerów, prezesów, czy burmistrzów mniejszych miast, którzy finansowali kluby – wspomina Mirosław Skorupski, działacz piłkarski, który przez wiele lat zajmował się sprowadzaniem afrykańskich piłkarzy do Polski.


PIŁKARZE Z KASET WIDEO
Blisko 150 graczy z Afryki zaliczyło do tej pory przynajmniej jeden występ na boiskach Ekstraklasy. Wiodącymi postaciami w skali krajowej piłki zostali jednak nieliczni. Olisadebe, Kalu Uche, Dickson Choto, Takesure Chinyama, Prejuce Nakoulma, Abdou Razack Traore. Na upartego można wymienić jeszcze kilka nazwisk. Wielu przemknęło jednak przez naszą ligę jak meteory. Nic dziwnego, bo możliwości zweryfikowania danego zawodnika przed sprowadzeniem do Polski były minimalne. Zdarzało się, że przyjeżdżał gracz, o którym nie było wiadomo dosłownie nic. Większość ruchów odbywała się na zasadzie polecenia, sieci kontaktów. Ktoś kogoś znał, ktoś o kimś słyszał…

– Do polskich klubów i agentów trafiało mnóstwo kaset VHS czy płyt DVD z fragmentami meczów, które pocztą przychodziły prosto z Afryki. Nie było jeszcze YouTube’a, Transfermarkt dopiero raczkował. Poszukiwanie informacji było ogromnym wyzwaniem. Zawodnicy byli często ściągani na testy grupowo, najczęściej przez indywidualne kontakty z agentami. Ich statystyki były niejednokrotnie koloryzowane. Śmiałem się, że wliczano do nich również bramki z treningów. To tłumaczy, dlaczego do Polski częściej trafiali zawodnicy ofensywni. Myślę, że 90 procent ruchów było robionych „w ciemno”: ściągnijmy chłopaka i zobaczmy, czy da radę na testach – mówi menedżer piłkarski Marcin Matuszewski.

Na ślepo brały polskie kluby, w ciemno ruszali też zawodnicy. Justin Nnorom, który w 1998 roku trafił z Nigerii do Lecha Poznań, wcale nie brał pod uwagę przyjazdu do Polski. – Myślałem, że jadę do Niemiec – mówi. – Na mistrzostwach Afryki do lat 17 poznałem agenta, który współpracował z Henrykiem Loską i Andrzejem Grajewskim (działacze piłkarscy – przyp. red.). Miałem grać w Hanowerze, bo tam mieszkał Grajewski, ale w międzyczasie został wiceprezesem w Lechu i trafiłem do Poznania. O Polsce nie wiedziałem prawie nic, kojarzyłem tylko dwie postaci: Jana Pawła II i Zbigniewa Bońka – wspomina. Często nawet trenerzy nie znali personaliów ani przeszłości zawodników, którzy trafiali do nich na treningi. Wiedzieli tylko, że są z Afryki. Nikomu to jednak nie przeszkadzało. Każdy liczył, że prędzej czy później trafi w ten sposób na perełkę.


NIEZGODNOŚĆ Z CV
Historia Mirosława Skorupskiego, który do Polski sprowadził ponad setkę graczy z Afryki rozpoczęła się od transferu w 1998 roku Chiomy Chimezie do Hutnika Warszawa, gdy był działaczem stołecznego klubu. Później poszło już efektem kuli śnieżnej, a swoich rodaków do Polski ściągali też sami zawodnicy. Wiodącą rolę odgrywała rodzina Ekwueme. – Przyszli do mnie i mówią: mamy szkółkę w Nigerii, może spróbowalibyśmy ściągnąć jakiegoś chłopaka. Zaczęliśmy rozpuszczać wici po klubach. Wtedy było łatwiej, bo wystarczyło zaproszenie z klubu, jeden faks, żeby chłopak mógł przyjechać. Od początku stulecia do mniej więcej 2010 roku przyjechało stu, stu dwudziestu zawodników – mówi Skorupski

Trudno było uniknąć wpadek. – Zdarzało się, że w CV było napisane: obrońca, 190 centymetrów wzrostu, pierwsza liga nigeryjska. A na lotnisku okazało się, że przyleciał chłopak metr pięćdziesiąt. Wychodziło na jaw, że ten, który przyleciał pochodził z bogatszej rodziny i płacił temu właściwemu, żeby to on mógł trafić do Europy – wspomina. Trudne do potwierdzenia bywały też daty urodzenia zawodników.

Skorupski do dziś ma w komputerze plik z nazwiskami prawie pięćdziesięciu piłkarzy, którym pomógł w znalezieniu klubu. Największą karierę zrobił Charles Nwaogu, późniejszy król strzelców pierwszej ligi. To właśnie Skorupski wpadł na rewolucyjny wówczas pomysł, by czarnoskórych zebrać w jednym klubie. Najpierw był to warszawski PKS Radość (liga okręgowa), później trzecioligowa (w dawnej nomenklaturze) Stal Głowno. W podobny sposób działał LZS Piotrówka, gdzie również duży procent piłkarzy stanowili Afrykanie.


SPOD GRANICY Z UKRAINĄ NA SZCZYT
Obecność czarnoskórych była powszechna również w niższych ligach. Prejuce Nakoulma pobyt w Polsce rozpoczął od gry w… Granicy Lubycza Królewska. To klub z dwutysięcznej wsi położonej tuż przy granicy z Ukrainą. Tu również zadecydował przypadek. Nakoulma pierwotnie trafił do Niemiec. Tam się nie przebił, więc za sprawą kontaktów przyjechał do naszego kraju. Costa Nhamoinesu, który przez wiele lat był wiodącą postacią w Zagłębiu Lubin, polski rozdział kariery rozpoczynał w A-klasowym KS Wisła. Trafił tam prosto z Zimbabwe. To również mieszanka przypadku i osobistych kontaktów. Zaczęło się od Wiesława Grabowskiego, trenera pracującego w Afryce, który… kupił dom w Wiśle. Tym sposobem do klubu z prawie najniższej klasy rozgrywek trafił Nhamoinesu, ale też między innymi Ndabenkulu Ncube (później w Jagiellonii Białystok).
W niższych ligach swoim wybieganiem i siłą robili przewagę na tyle, że do ich powstrzymania zamiast obrońców delegowano… służby.

– Sprowadziliśmy kiedyś do spółki z Emmanuelem Ekwueme nigeryjskiego zawodnika do Karkonoszy Jelenia Góra. Przed kluczowym meczem sezonu ktoś, zapewne konkurencyjny klub z siedzibą na samej granicy zgłosił, że przebywa on w Polsce nielegalnie. Został zgarnięty z treningu przez straż graniczną „do wyjaśnienia”. Klub musiał negocjować jego wypuszczenie, żeby mógł zagrać… – wspomina Matuszewski.

Piłkarzom przytrafiały się problemy, ale sami również je sprawiali. Weteran ligowej ławki trenerskiej, Bogusław Kaczmarek, do dziś wspomina Moussę Yahayę, którego prowadził na przełomie wieków w Sokole Tychy i GKS Katowice. Historia zaczęła się typowo: zawodnik wziął się w Polsce właściwie znikąd, przyleciał razem z lokalnym biznesmenem zajmującym się handlem cytrusami. Trenował to tu, to tam, po czym pocztą pantoflową dowiedział się o nim Kaczmarek. Wziął do swojego zespołu, ale z dobrymi występami bardzo szybko zaczęły iść w parze kłopoty wychowawcze. Z jednej strony było zainteresowanie coraz lepszych klubów (Yahaya trafił później do Legii), z drugiej – rozrywkowy tryb życia, alkohol, a w pewnym momencie wizyty w izbie wytrzeźwień.
– To był jeden z lepszych, a nie wiem czy nie najlepszy piłkarz z Afryki, jaki trafił do Polski. Stawiałbym go na równi z Kalu Uche – przekonuje Bobo.

Normą były dłuższe i nieusprawiedliwione nieobecności, zwłaszcza przy okazji przerw między rundami. Zdarzały się również ekstremalne sytuacje jak ta Franklina Mudoha. Pomocnik sprowadzony z Kamerunu do Legii trafił do więzienia za oszustwo i wyłudzenie, którego zdaniem sądu dopuścił się na prezesie Jezioraka Iława (był tam wypożyczony). Skorupski przyznaje, że tego typu ekscesy potrafiły zniechęcić kluby do graczy z Czarnego Lądu. – Sami zepsuli sobie markę – twierdzi.


LICZBY NIE DO UWIERZENIA
Moda zakończyła się mniej więcej dziesięć lat temu. W ostatnich latach do Ekstraklasy bezpośrednio z Afryki piłkarze nie trafiają niemalże w ogóle. Wyjątkiem był Emmanuel Kumah. Rok temu Wisła wypożyczyła go z Ghany, ale niedawno odesłała z powrotem. W 2016 roku Legia sprowadziła Sadama Sulleya z Ghany, ale nie doczekał się debiutu w pierwszym zespole. Masowe testowanie i grupowe migracje anonimowych i niezweryfikowanych graczy to już odległa, choć zakończona mocnym akcentem przeszłość.
W 2011 roku na testy do Lechii Gdańsk przyjechali czterej Nigeryjczycy. Pojawił się komunikat, w którym podano ich statystyki. One były najciekawsze. Okazało się, że zawodnicy – przedstawiani jako młode chłopaki z reprezentacji do lat 23 – mieli rzekomo bilanse 189 meczów i 142 gole czy 161 meczów i 123 gole w rodzimej ekstraklasie, co w połączeniu z ich wiekiem wyglądało dość wątpliwie. W dodatku wyszło na jaw, że rok wcześniej – wtedy przedstawiani jako 19-latkowie – starali się o angaż w Szwajcarii. Wszyscy czterej potrenowali chwilę z Lechią, ale szybko odesłano ich do domu.


OD EKSTRAKLASY DO… RADY GMINY
Byli tacy, którzy przyjechali do Polski z nadzieją na karierę piłkarską, ale zostali, realizując się poza piłką.
– Wielu założyło rodziny, mają dzieci, przyjęli obywatelstwo – mówi Skorupski. Jeden z Nigeryjczyków, który na początku stulecia przyjechał do silnej Wisły Kraków Henryka Kasperczaka, ale testów nie przeszedł i później grał w niższych ligach, po kilku latach spędzonych w Polsce otworzył afrykańską restaurację. – Kiedy zacząłem grać w Lechu, myślałem, że po dwóch, trzech latach wyjadę na Zachód. Kontuzja zepsuła moje plany, ale znalazłem w Polsce dom i rodzinę – mówi Nnorom, który po zakończeniu gry w piłkę pracował jako tłumacz i menedżer. Dziś jest… radnym wielkopolskiej gminy Dopiewo.

– Wprowadzony limit zawodników spoza Unii Europejskiej praktycznie zablokował polski rynek dla graczy z Afryki. Dopiero teraz zdjęto go w Ekstraklasie, ale nadal utrudnia życie miłośnikom afrykańskich talentów, bo ściągnięcie stamtąd 18-latka i ogranie go w rezerwach czy trzeciej lidze jest nadal możliwe tylko dla jednego zawodnika w danym klubie. Do tego dochodzą prozaiczne sprawy typu wiza, zezwolenie na pracę czy komplikacje wynikające z innego kodu kulturowego obowiązującego w Polsce. Ściągnięcie zawodnika bezpośrednio z Afryki to masa problemów na kilku płaszczyznach, co przekłada się na niechęć polskich klubów do angażowania się w tego typu tematy – mówi Matuszewski.
A szkoda, bo w rynku afrykańskim drzemie ogromny potencjał. Przekonują się o tym choćby na Słowacji. Przykładem jest Samuel Kalu, który jako 19-latek przybył za bezcen z jednej z nigeryjskich akademii do AS Trenczyn. Po roku przeszedł do Belgii, a po następnych 18 miesiącach – do francuskiego Bordeaux za 5 milionów euro.


MATEUSZ SOKOŁOWSKI

TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 7/2020)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024