Jeśli reprezentacja blisko 40-milionowego kraju wychodzi z mundialowej grupy po 36 latach niemocy, nie jest to wydarzenie, o którym FIFA nakręci film dokumentalny. Ale my dziś cieszymy się jak dzieci, bo dla nas to jednak sukces.
Nawet jeśli nastroje po tym, co działo się na boisku, są podłe. Reprezentacja Polski została właściwie zdeklasowana przez Argentynę. Nie byliśmy w stanie w żaden sposób „ugryźć” rywala, właściwie nawet nie próbowaliśmy. Przegraliśmy 0:2, ponieważ Albicelestes w pewnym momencie zrezygnowali z podkręcania tempa. Szczęśliwie, nikłe zwycięstwo Meksyku z Arabią Saudyjską pozwoliło nam wyjść z mundialowej grupy. Pierwszy raz od 36 lat. – To nie jest rywal z naszej półki. Chyba pierwszy raz w życiu cieszę się po porażce – powiedział szczerze Wojciech Szczęsny po meczu przed kamerą TVP Sport. Powiedział to człowiek, który wybronił karnego Leo Messiemu, i który znów był bohaterem polskiej drużyny.
– Słodko-gorzki wieczór – skomentował Kamil Glik. Żeby jednak było jasne – jeśli reprezentacja blisko 40-milionowego kraju leżącego w środku Europy wychodzi z mundialowej grupy po 36 latach niemocy, nie jest to wydarzenie, o którym FIFA nakręci film dokumentalny. My jednak cieszymy się jak dzieci, bo wobec naszych kłopotów, kompleksów, deficytów i niepewności, to naprawdę duża sprawa. Dziś w Dosze, w naszych szeregach, nie było ani jednego zawodnika, który był na świecie, kiedy w Meksyku drużyna Antoniego Piechniczka szykowała się do meczu 1/8 mundialu przeciwko Brazylii. Na szczęście fatalną passę udało się przełamać.
Już przed meczem wiedzieliśmy jedno, a w tej pewności utwierdzał nas selekcjoner: nie ma sensu przeciwko Argentynie uprawiać murarki. Nie ma sensu, bo się nie da. Przez ponad 100 minut gry, bo tyle wychodzi gdy sędziowie doliczają hurtowo minuty, trudno zachować koncentrację. A zatem wydawało się, że drużyna zagra coś bardziej zbliżonego do meczu z Arabią niż z Meksykiem. Że Czesław Michniewicz postara się wykorzystać słabe strony Argentyny i uwypuklić mocne nasze, a więc postawi na dominację w bocznych korytarzach boiska. Bo ktokolwiek – tak sądziliśmy – u rywali zagra na prawej obronie, Molina czy Montiel, ktokolwiek na lewej – Tagliafico czy Acuna, nasze dwa beki wzmocnione skrzydłowymi (Frankowskim i Kamińskim) nie muszą wyjść na tarczy z tej rywalizacji. Tymczasem Michniewicz zaskoczył. Nie postawił na dwójkę klasycznych skrzydłowych, wyszedł dwoma napastnikami. I znów zaskoczenie numer 2 – nie z Arkadiuszem Milikiem, ale z Karolem Świderskim.
Pierwszy kwadrans jako tako, nie cofnęliśmy się za bardzo. Potem było gorzej niż z Meksykiem, bo i rywal był lepszy. Właściwie tylko biegaliśmy, i to praktycznie bez piłki. Zostaliśmy zepchnięci, nie potrafiliśmy utrzymać się przy piłce, zawiązać jakiejkolwiek akcji. Znów: mieliśmy jednak Szczęsnego, nasz żółty mur. Faul na Messim był dość miękki; był kontakt, ale to raczej ledwie muśnięcie rękawicą głowy Argentyńczyka, natomiast obrona iście mistrzowska. Szczęsny niczym Jan Tomaszewski – wybronił już dwie jedenastki w finałach MŚ.
Michniewicz zareagował w przerwie zmianami wprowadzając szybkich skrzydłowych. Liczył na kontry. Skrzydła podcięło nam błyskawiczne trafienie Alexisa MacAllistera. Po euforii wywołanej zwycięstwem z Arabią zapomnieliśmy trochę o tym, że bohaterem był wówczas właśnie Szczęsny, że Azjaci ponad 20 razy przedostawali się w nasze pole karne, lecz brakowało im jakości, by pokonać polskiego bramkarza. Argentynie tej jakości nie brakowało. Oddali 12 celnych strzałów (my żadnego), tylko dwa razy piłka znalazła się w naszej siatce, ponieważ znów heroiczny występ zaliczył bramkarz biało-czerwonych.
Nie czas rozmawiać o stylu. Tego stylu zresztą w zasadzie nie było. Nie było gry w środku pola, nie było utrzymywania się przy piłce, było natomiast sporo strat i niedokładności. Zespół harował, pracował, grał z poświęceniem i mimo wszystko z ogromnym szczęściem. To jednak za mało by wygrywać na mundialu. A już na pewno nie z Francją, czyli aktualnym mistrzem świata. Do stracenia nie ma jednak już nic. My możemy, oni muszą.
Zbigniew Mucha