Przejdź do treści
Karnet dla szczęśliwców

Ligi w Europie Bundesliga

Karnet dla szczęśliwców

Bundesliga nie jest najlepszą ligą na naszym kontynencie. Nie ma porównania do ekstraklasy hiszpańskiej, której kluby zgarniają najważniejsze trofea w Europie. Nie jest też najciekawsza. W Niemczech z zazdrością patrzy się na Anglię, gdzie walka o mistrzostwo toczy się zazwyczaj do ostatniej kolejki, a na końcowy triumf liczy sześć klubów. Trudno też powiedzieć, by liga niemiecka była najatrakcyjniejsza. Zawsze padało w niej mnóstwo bramek, ale w minionym sezonie pod względem średniej strzelonych goli najlepiej nie było. Więcej trafień zaliczano choćby w utożsamianej z catenaccio Serie A.

TOMASZ URBAN


Ale jest jeden aspekt, którym liga niemiecka bije na głowę całą konkurencję. Ze świecą szukać na całym świecie lig piłkarskich z taką frekwencją na trybunach. Na każdy mecz Bundesligi przychodzi średnio grubo powyżej 40 tysięcy widzów. Wartość, która jest absolutnie nie do pobicia przez inne ligi. Dość powiedzieć, że 2. Bundesliga jest pod tym względem na 10 miejscu na świecie, ze średnią bliską 20 tysięcy. Absolutny ewenement. 

ZJAWISKO SOCJOLOGICZNE

Niemcy tłumnie walą na stadiony, zapełniając je z reguły w 95-96 procentach, a określenie „ausverkauft”, oznaczające, że na dany mecz sprzedano komplet biletów, pojawia się przy relacji niemal z każdego meczu. I – co najważniejsze – w wielu przypadkach na stadionie pojawiłoby się jeszcze więcej widzów, gdyby tylko były one nieco większe. Z czego to wynika? Nie tylko z poziomu meczów. W Niemczech piłka nożna jest mocno zakorzenionym zjawiskiem socjologicznym. Mocniej niż gdziekolwiek indziej. Nikt się tam futbolu nie wstydzi. Niemcy nie kojarzą go ani z awanturami na trybunach – choć i takie się zdarzają, czego dowodem chociażby niedawny mecz Hansy Rostock z Herthą Berlin w Pucharze Niemiec – ani z korupcją, choć i takiej patologii wcale nie brakowało. Ludzie czują jednak silną więź ze swą małą ojczyzną, a klub piłkarski traktują jako jej najlepszą wizytówkę. 


Naprawdę niełatwo spotkać w Niemczech na ulicy kogoś, kto jasno i jednoznacznie zadeklaruje, że nie lubi piłki i kompletnie się na niej nie zna. Znakomita większość zapytana o klub, któremu kibicuje, będzie w stanie udzielić konkretnej odpowiedzi. W Niemczech na mecz idzie się bądź jedzie dla samej piłki właśnie i dla swojej drużyny. U nas kibice wciąż często wybierają się „na rywala”.


W internecie pojawiła się grafika przedstawiająca zapotrzebowanie na bilety na mecze rozgrywane przez Bayern na Allianz Arenie w tej rundzie. Na mecz z Borussią Dortmund wysłano ponad 150 tysięcy zgłoszeń, a przecież nie ruszyła jeszcze otwarta sprzedaż. A pamiętajmy, że 38 tysięcy osób ma już kupione karnety! Najmniejszym wzięciem cieszył się mecz z Wolfsburgiem, który i tak jednak z chęcią obejrzałoby z wysokości trybun 102 tysiące widzów. Gdyby zatem stadion Bayernu, mieszczący dziś blisko 75 tysięcy widzów, mógł przyjąć 100 tysięcy fanów, i tak na każdym meczu Bawarczycy mieliby komplet, a wiele osób musiałoby się obejść smakiem. To dlatego kluby niemieckie coraz częściej myślą o rozbudowie obiektów, ewentualnie o budowie całkiem nowych. Takie pomysły mają chociażby w Kolonii, Lipsku czy Freiburgu. Jedynie Hertha wyłamuje się z trendu i choć chciałaby postawić nowy stadion, to jednak nieco mniejszy od Stadionu Olimpijskiego, na którym gra obecnie, a którego, jako jeden z nielicznych klubów w Bundeslidze, zazwyczaj nie jest w stanie zapełnić. No, chyba że do Berlina przyjeżdża Bayern czy Borussia Dortmund. 

USTAW SIĘ W KOLEJCE…

Nieco ponad 470 tysięcy karnetów udało się w sumie sprzedać wszystkim klubom na nadchodzący sezon. Sporo, ale nie tyle, ile można by było sprzedać, gdyby nie limity, które kluby same sobie narzucają. Gdyby nie one, rekord sprzedaży karnetów z sezonu 2011-12, wynoszący 483 tysiące, zostałby bez żadnych problemów, i to o dobre kilkadziesiąt tysięcy, pobity. Zazwyczaj jest tak, że karnetowcom udostępnia się mniej więcej 50 procent pojemności stadionu. Trzeba też pamiętać o 10-procentowej puli biletów dla kibiców przyjezdnych. Reszta biletów przeznaczona jest do wolnej sprzedaży. Sprawą oczywistą jest, że bilety takie są w końcowym rozrachunku droższe niż te kupowane w pakietach, więc kluby nie mają wielkiego interesu w tym, by na karnety przeznaczać większą pulę niż owe 50 procent. Ponadto dzieje się też i tak, że karnetowcy nie przychodzą na te mniej ciekawsze mecze, na czym cierpi frekwencja na stadionie. A Niemcy nie lubią, jak trybuny świecą pustymi miejscami.

Wyjątkami są w tym względzie Schalke 04, które na karnety dla fanów przeznacza aż 72 procent miejsc na stadionie, oraz Borussia Dortmund, która udostępnia 67 procent pojemności Signal Iduna Park. Spośród blisko 82 tysięcy kibiców, którzy co mecz (ligowy, bo na mecze Ligi Mistrzów wchodzi mniej osób) zasiadają w czarno-żółtych barwach w dortmundzkiej świątyni futbolu, karnetami dysponuje aż 55 tysięcy. 

Zalet posiadania karnetu tłumaczyć nikomu nie trzeba, problem zaś polega na tym, że wcale nie tak łatwo abonament nabyć. Z reguły bowiem są one z sezonu na sezon przedłużane przez obecnych posiadaczy. Niemal przez wszystkich, na przykład w tym sezonie z posiadania karnetu, spośród tych 55 tysięcy osób, zrezygnowało ledwie 66. W miejsce tych 
66 osób wskakują kolejni – ci, którzy zapisali się w klubie do kolejki oczekujących. Według danych przedstawianych przez BVB, w kolejce czeka obecnie około… 60 tysięcy kibiców. Uprzywilejowaną pozycję mają ci, którzy są przy okazji członkami klubu. Ale tylko trochę uprzywilejowaną, bo członków klubu Borussia ma około 145 tysięcy, czyli mniej więcej tyle, ile wynosi zsumowana liczba kibiców regularnie odwiedzających Signal Iduna Park, a także tych, którzy wciąż oczekują na karnet. 

Jeden z kibiców BVB napisał nawet niedawno na pewnym forum, że jest członkiem klubu, zapisał się do kolejki w 2009 roku i czeka na sygnał ze strony klubu do dziś. W innych klubach sytuacja wygląda bardzo podobnie. We Freiburgu czeka się mniej więcej trzy lata na karnet, w Hamburgu cztery, a w Bremie jeszcze dłużej. Tam bowiem oczekuje około 11 tysięcy fanów. 

A propos HSV – mimo sportowej katastrofy w ostatnich latach, karnety na mecze domowe HSV są najdroższe w lidze, zarówno na miejsca stojące, przeznaczone dla najzagorzalszych fanów, jak i te na najlepsze miejsca, wyłączając oczywiście loże i miejsca vipowskie. W Hamburgu prawo do karnetów zachowało 93 procent osób z poprzedniego sezonu, ale także dlatego, że klub sukcesywnie pozbywa takiego prawa osoby, które z 17 meczów domowych opuściły co najmniej 12, mając jednak wzgląd na tych, którzy ciężko chorowali. W ten sposób pierwszeństwo do zakupu karnetu straciło w tym sezonie aż 600 fanów, w kolejce jednak nadal czeka ponad półtora tysiąca kolejnych, będących w komplecie członkami klubu. 

DROGA PRZYJEMNOŚĆ

Spośród wszystkich klubów Bundesligi jedynie dwóm nie udało się sprzedać do tej pory kompletu karnetów. Są to FSV Mainz i Hertha Berlin, czyli kluby, które mają procentowo najgorsze obłożenie stadionu w lidze. Opel Arena w Moguncji, położona w środku niczego, zapełnia się w sezonie średnio w „zaledwie” 85,6 procent. O Hercie była już mowa. Jej stadion wypełnia się kibicami średnio w 67 procentach. Reszta klubów albo osiągnęła poziom z ubiegłego roku (czyli maksymalny), albo – jak Eintracht Frankfurt, Hannover 96, Hoffenheim czy VfB Stuttgart – wręcz pobiła rekordy, podnosząc limity. O blisko 1000 osób spadła liczba karnetowców w Lipsku. Klub jednak nie zdecydował się na ich redystrybucję. Jest to świadome działanie ze względu na prace związane z przebudową stadionu, które mają się zacząć niebawem. Można w ciemno założyć, że gdyby te 1000 karnetów trafiło do wolnej sprzedaży, zostałyby wykupione na pniu.

Karnety w Bundeslidze można kupić zazwyczaj w trzech cenach. Pierwsza, najniższa, obejmuje miejsca stojące w sektorach przeznaczonych dla najzagorzalszych fanów. Ich uśredniona cena wynosi 183 euro. Najkorzystniejsze warunki przygotowali dla kibiców szefowie Wolfsburga (130 euro), Bayernu (140 euro) i Hoffenheim (150 euro). Najwięcej za przyjemność dopingowania drużyny z młyna płacą zaś kibice w Dortmundzie (211 euro) i Hamburgu (225 euro).

Druga kategoria to miejsca siedzące, ale rozlokowane na łukach lub za bramkami, czyli takie, z których widoczność nie jest najlepsza. W tym segmencie najlepsze ceny proponują Wolfsburg (200 euro), Hertha (244 euro) i Hoffenheim (256 euro), a najwięcej muszą wysupłać z portfela fani Eintrachtu (383 euro), BVB (390 euro) i Freiburga (415 euro).

I wreszcie trzeci przedział, a więc miejsca siedzące na prostych, tuż pod lub tuż nad lożami i miejscami dla prominentów, czyli po prostu te najlepsze. Tutaj absolutnie poza wszelką konkurencją jest VfL Wolfsburg, którego fani muszą zapłacić jedynie 400 euro za całosezonowy abonament przy średniej ligowej sięgającej aż 666 euro. Relatywnie niewiele muszą też zapłacić fani Bayeru Leverkusen (520 euro) i Hannoveru 96 (537 euro). Najdrożej płacą natomiast kibice Eintrachtu i HSV. Tam cena całosezonowych karnetów na najlepsze miejsca siedzące przekracza 800 euro. 


Podsumowując – najciężej pod względem finansowym mają kibice w Hamburgu i Frankfurcie, najlepiej w Leverkusen, Hoffenheim i Wolfsburgu, co też jest dość symptomatyczne. Frekwencja na stadionach klubów z bogatą tradycją i wywodzących się z dużych aglomeracji miejskich jest tak czy inaczej wysoka. Kibic sam chce przyjść na stadion i zapłaci za tę przyjemność niemal każdą cenę. Ponadto muszą one same generować jak największe przychody. Dochód z dnia meczowego odgrywa w budżetach niemałą rolę. Tymczasem kluby z mniejszych ośrodków, zwłaszcza te, za którymi stoją wielkie koncerny, mogą sobie pozwolić na obniżenie cen. Raz, że generowanie zysków z dnia meczowego nie jest ich priorytetem, dwa, że wciąż jeszcze muszą walczyć o miejsce w świadomości kibica i budować jego relację z klubem. 

Zaokrąglając średnią cenę jednego karnetu do około 400 euro, można sobie policzyć, ile kluby zarabiają na kibicach, którzy chcą mieć pewność obejrzenia każdego domowego meczu swojej drużyny. Borussia Dortmund? Około 22 milionów euro. Schalke? 

17 milionów. Bayern Monachium? Ponad 15 milionów. Nawet najsłabiej wypadający w tym zestawieniu Freiburg może liczyć na zastrzyk w wysokości 6 milionów euro. Dorzućmy do tego praktycznie drugie tyle z biletów pojedynczych i ze sprzedaży wynikającej z dnia meczowego… Inny świat. Dlatego mocno trzeba docenić to, co wyrabiają w tym względzie kibice Widzewa Łódź. To jest właściwa droga. Tak się pomaga klubowi. 

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ RÓWNIEŻ W NAJNOWSZYM WYDANIU TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA” (NR 34/2017)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024