Jak nie sprzedano Osimhena?
Na transferowym rynku często dzieją się różne cuda, ale to, co stało się z udziałem Victora Osimhena, jest jedną z najbardziej absurdalnych historii w… historii.
Tomasz Lipiński
FOT. ABACA/newspix.pl / 400mm.pl
O północy 30 sierpnia zamknęło się mercato w 5 najsilniejszych ligach Europy i potencjalnie jeden z 10 najlepszych napastników świata pozostał na lodzie. Niby ciągle w gorącym Neapolu, ale de facto na lodzie: poza składem lub – jak to się ładnie mówi – poza projektem. Sfrustrowany, choć bogaty. Za nic nierobienie miał zagwarantowany kontraktem okrąglutki milion euro. Prezydentowi Aurelio de Laurentiisowi nie uśmiechało się tyle płacić, a Osimhenowi – tkwić i marnieć na marginesie. Trzeba więc było znaleźć jakieś rozwiązanie.
Za wszelką cenę
W tej historii wszystko było nie w porę, wszystko spóźnione i nieprzemyślane. Dlatego wszyscy stracili. Rok temu Osimhen był bogiem. W Neapolu dawali mu to odczuć na każdym kroku. Na stadionie, na ulicach, w pizzeriach (pizza a’ la Osimhen), cukierniach (tort a’ la Osimhen), lodziarniach (smak a’ la Osimhen). Maska, którą nosił, jako pamiątkę po kontuzji odniesionej w listopadzie 2021 roku, stała się symbolem sukcesu: oczekiwanego od 34 lat mistrzostwa Włoch, pierwszego tytułu króla strzelców we Włoszech dla piłkarza z Afryki, wreszcie sukcesu finansowego. Pisało się, że cena za Nigeryjczyka podskoczyła do 150 milionów euro, co stanowiło dwukrotność ceny zapłaconej przez Napoli w 2020 roku, i wcale nie odstraszała zainteresowanych kupnem. Pytał Paris SG, odzywały się wyspiarskie potęgi. Spokojnie można było zrobić trzycyfrowy transfer.
Jednak populistyczny i pełen pychy Aurelio de Laurentiis w pierwszej kolejności brał pod uwagę nastroje społeczne. Uznał, że sprzedaż Osimhena kilka tygodni po wielkim triumfie i niemal równoczesnym odejściu trenera Luciano Spallettiego i dyrektora Cristiano Giuntolego, ściągnęłoby gniew ludu na niego jako szefa. Nadszarpnęłoby jego autorytet, który dopiero co odzyskał. Poza tym korciło, żeby udowodnić, że to jego i tylko jego decyzjom kibice Napoli zawdzięczali niezapomniany sezon, a nie planowi i pomysłom duetu Spalletti-Giuntoli. W związku z tym postanowił utrzymać gwiazdy i zarządzać po swojemu. Zaczął też pleść trzy po trzy o zdobyciu Ligi Mistrzów. Jeszcze w sierpniu taki kit mógł bezkarnie wstawiać, ale szybko przyszedł czas sprawdzenia.
Za wszelką cenę
Osimhen po trzech sezonach, w których zawsze poprawiał swój dorobek bramkowy: z 10 na 18, z 18 na 31, chętnie zmieniłby otoczenie. Musiał czuć, że to jego moment. Został wybrany piłkarzem sezonu, znalazł w 30 kandydujących do Złotej Piłki. Ostatecznie zajął 8. miejsce w plebiscycie, przed nim w pierwszej dziesiątce nigdy nie było żadnego piłkarza Napoli (w czasach Diego Maradony brani pod uwagę byli tylko Europejczycy).
Słyszał o klubach i sumach, przyprawiających o zawrót głowy. Z drugiej strony – nie naciskał na prezydenta, żył piękną chwilą w Neapolu. Nie miłość, ale fanatyczne uwielbienie neapolitańczyków wydawały się droższe od pieniędzy. Jak doszłoby do transferu, to dobrze, jak nie – drugie dobrze. W końcu miał tylko 25 lat, mógł poczekać.
Czwarty sezon zaczął w wielkim stylu – od 2 goli, po 8 kolejkach miał ich 6. Wprawdzie drużyna nie wyglądała tak dobrze, ale nic nie zapowiadało katastrofy. W międzyczasie prezydent zaprosił do gabinetu i przedstawił nowe warunki umowy: dał znaczną podwyżkę do 11 milionów euro rocznie i obietnicę transferu za 12 miesięcy, jednocześnie wpisał klauzulę odstępnego opiewającą na 130 milionów euro. Wszyscy byli mniej więcej zadowoleni. Tyle że już nic nie chciało być takie jak wcześniej. Wiatr przestał wiać w żagle, żaden ze zmieniających się kapitanów tkwiącego na mieliźnie okrętu nie potrafił nadać nowego kierunku.
Kontuzja wybiła z rytmu Nigeryjczyka, później bardziej był myślami przy Pucharze Narodów Afryki, kiedy wrócił w randze wicemistrza, to zastał Napoli w rozsypce, a siebie z 7 golami bez szans na obronę królewskiej korony. Na mecie miał ich 15, co w całym bałaganie panującym w Napoli było nie lada wyczynem. Trudno jednak było to docenić. Coś bezpowrotnie się wypaliło i Osimhen w temacie swojej przyszłości już nie zamierzał pozostać bierny. Za wszelką cenę chciał odejść.
Tylko z Chwiczą
Taki stan rzeczy zastał Antonio Conte i nie miał na to żadnego wpływu. Osimhen trenował pod jego okiem, ale nie brał udziału w sparingach, był razem i osobno, cały czas na nasłuchu wieści z mercato. W końcu został odsunięty od drużyny.
Wszyscy długo żyli w przekonaniu, że pisany mu będzie Paris SG. Bo wszystko składało się na pomyślne zakończenie tego trwającego tak długo romansu na odległość. Z Paryża odchodził Kylian Mbappe, więc zwalniało się miejsce dla gwiazdy. Poza tym Osimhen znał ligę francuską i dał się w niej zapamiętać wprawdzie tylko jednym, ale świetnym sezonem w barwach Lille. A kiedy jeszcze tuż po rozpoczęciu sezonu kontuzja wyeliminowała Goncalo Ramosa, puzzle układały się w jedną całość. Tylko pozornie.
Paryżanie, a raczej Katarczycy ani myśleli płacić 130 milionów euro. To znaczy mogli, ale za dwóch piłkarzy: Osimhena i Chwiczę Kwaracchelię, na którego mieli nawet większą chrapkę. De Laurentiis tylko się obruszył i ani przez moment nie doszło do zbliżenia stanowisk.
Druga w kolejce stała Chelsea. Dlaczego miałoby się nie udać, skoro londyńczycy nie chcieli Romelu Lukaku, którego Conte nie mógł się doczekać pod Wezuwiuszem. Jedni Belga plus kilkanaście milionów, drudzy Osimhena i sprawa załatwiona. W tym przypadku kluby nadawały na jednych falach, zakłócenia wprowadził obóz piłkarza.
W Chelsea obowiązywał salary cap umożliwiający płacenie pensji nie wyższych od 6 milionów euro rocznie. To o ponad 40 procent mniej niż napastnik zarabiał w Napoli, które jednak na odchodne postanowiło zmiękczyć go 15 milionami. Byle tylko dogadał się z The Blues. To podwyższyłoby jego zarobki w nowym klubie do 9 milionów. Ciągle mało. Tym bardziej że na horyzoncie pojawili się Saudyjczycy.
Al-Ahli przedstawiło ofertę nie do odrzucenia: za 4 lata gry 160 milionów. W ogóle nie było się nad czym zastanawiać. Na konto Napoli miało pójść 65 milionów, czyli o połowę mniej niż wynosiła klauzula i o 15 milionów – od zaakceptowanej oferty Chelsea. Gdyby chociażby Al-Ahli ją wyrównało, byłoby po sprawie. Z niewiadomych względów nie zrobiło tego. Być może założyło, że przekonany zawczasu piłkarz wpłynie na włodarzy swojego klubu i wymusi obniżenie ceny. Co nie nastąpiło, Napoli wycofało się z negocjacji, a Saudyjczycy pocieszyli się Anglikiem Ivanem Toneyem. W międzyczasie zamknęło się letnie okienko w Top 5 i w Neapolu zrobiło się duszno. Na szczęście gdzie indziej w Europie, gdzie również krążą duże pieniądze, transferami żyło się jeszcze we wrześniu. I na szczęście dla Osimhena pech dopadł Mauro Icardiego.
Droga kompromisów
Argentyńczyk znalazł w Galatasaray wymarzony dom, w którym traktują go bezkrytycznie. Na coś podobnego nie mógł liczyć w Interze, gdzie w końcu znudziły się jego wahania nastrojów i pozaboiskowe wybryki prokurowane razem z żoną Wandą Narą. Wypchnęli więc ich do Turcji i wszyscy byli zadowoleni. W poprzednim sezonie strzelił 32 gole, z tego 25 w lidze tureckiej i wygrał klasyfikację strzelców.
31 sierpnia Icardi opuścił boisko w 25. minucie. Uraz mięśniowy wykluczy go z gry na co najmniej miesiąc, może dłużej. A że nie miał wartościowego zmiennika (co na to Michy Basthuayi?), dlatego działacze ze Stambułu postanowili działać w pośpiechu. Zgłosili się do Napoli. Wszyscy byli zainteresowani pomyślnym zakończeniem rozmów i gotowi na daleko idące kompromisy.
Po pierwsze – Osimhen przeniósł się do Galatasaray na zasadzie rocznego wypożyczenia. Po drugie – Turcy przejęli jego niemałą pensję. Po trzecie – zgodzili się na warunek puszczenia go już w styczniu, gdyby przyszła oferta z czołowego klubu. Ponoć pojawiła się w zapisie lista 10 takich klubów. Po czwarte – Osimhen przedłużył z Napoli kontrakt o rok, czyli do 2027 roku. Zrobił to między innymi po to, żeby zawrzeć w nim niższą klauzulę odstępnego ze 130 do 80 milionów.
W Stambule zgotowali mu królewskie powitanie i jeśli będzie tylko strzelał gole, będą kochali jeszcze mocniej niż w Neapolu. Co nie zmienia faktu, że za pół roku, najdalej za rok Osimhen będzie szukał kolejnego wymarzonego miejsca na ziemi.