Hit numer 2: Poznańskie kino akcji
Lech zdawał się być w małym dołku, Legia na fali. Goście w Poznaniu nie mieli zamiaru chować się za podwójną gardą, co zwiastowało ostrą wymianę ciosów i emocje do samego końca. Pierwsza połowa potwierdzała te przypuszczenia, ale po przerwie Kolejorz bezlitośnie „zabił” mecz prezentując futbol momentami książkowy. Na Bułgarskiej KKS wbił 5 goli Legii, identycznie jak dwa miesiące wcześniej uczynił to w starciu z Jagiellonią.
Zbigniew Mucha
fot. Krzysztof Porebski
Niedziela 10 listopada miała dać odpowiedź na pytanie kto w grupie drużyn walczących o mistrzostwo Polski jest mocniejszy, a kto słabszy. Wyraźny sygnał wysłał Lech – kryzys jeśli w ogóle był, to już jest przeszłością. Pozycja lidera poznaniaków nie paraliżuje.
Lech zaczął hitowy mecz z warszawianami znakomicie – nie tylko trafił błyskawicznie do bramki Legii, ale uczynił to z klasą i jakością, bo taką niewątpliwie dysponuje Ali Gholizadeh. Legia szybko się podniosła. Charakter pokazała też w końcówce pierwszej połowy, kiedy odpowiedziała na trafienie Antoniego Kozubala. To wszystko zwiastowało jeszcze lepszą drugą połowę, tymczasem po przerwie cieszyć mogła się już tylko jedna drużyna.
KTO FAWORYTEM?
Tak naprawdę trudno było wskazać faworyta tego meczu. Niels Frederiksen nie miał jednak wątpliwości – on wskazywał przed spotkaniem na Lecha. Przy okazji niezbędne sprostowanie, bo przejęzyczenia bywają fatalne. Takie zdarzyło się wyżej podpisanemu, za co przepraszam, w niedzielę rano, w programie „Wysoki Pressing” stacji Canal+ Sport. Otóż powiedziałem – tak mi się przynajmniej wydaje – że według trenera Frederiksena jego zespół jest stuprocentowym faworytem niedzielnej rywalizacji z Legią. Pomijając fakt, że to tak samo głupie sformułowanie jak stuprocentowa okazja bramkowa (gdyby takie były, musiałyby zawsze być zamieniane na gole), to włożyłem mu w usta słowa, których nie powiedział. Jego wypowiedź bowiem, ta, która utkwiła mi w głowie, a znaleziona została wcześniej jako cytat na niektórych portalach, brzmiała następująco: „Jeśli mnie zapytacie dziś, kogo uważam za faworyta, na 100% powiem, że my”. No a to – przyznacie – nie znaczy dokładnie to samo…
Przejęzyczenie może zatem zrobić fatalną różnicę, co jednak nie zmienia faktu, że duński szkoleniowiec mocno zaimponował. Nie owijał niczego w bawełnę, jasno stawiał sprawę: tak, jesteśmy faworytem tego meczu.
Frederiksen musiał być pewien przygotowania mentalnego swoich zawodników, nie bał się, że się spalą, że jego słowa nałożą na nich niepotrzebną i zbyt dużą presję. Być może chciał nawet dodatkowo zbudować ich pewność siebie. W sytuacji gdy wielu trenerów krygowałoby się nie chcąc wydać jednoznacznej opinii, on powiedział to, co myślał.
ZA I PRZECIW
Natomiast faworyta, mówiąc uczciwie, wskazać było trudno. Za Lechem przemawiał własny stadion, chyba najsilniejszy z możliwych skład, ożywczy kubeł zimnej wody, jaką była porażka z Puszczą, informacja o tym, że kapitan drużyny, Mikael Ishak przedłużył umowę do 2027 roku oraz fakt, że w większość meczów w tym sezonie drużyna prezentowała się znakomicie, o czym szybko zapomniano, wskazując na potknięcia z Motorem i Puszczą.
Tyle goli w sumie wbił Lech Jagiellonii i Legii.
Z drugiej strony to Legia była na fali. Nie notowała wpadek, jakie ostatnio były udziałem Kolejorza. Ostatnią porażkę legioniści zanotowali 20 września, w tym czasie trzykrotnie wygrali w Lidze Konferencji, a to musiało budować pewność siebie lepiej niż jakiekolwiek słowa. Od momentu zmiany ustawienia taktycznego, Legia poprawiła znacząco grę w defensywie, zaczęła imponować w fazach przejściowych, coraz zgrabniej wychodząc do szybkich ataków, o czym na pewno musieli pamiętać gospodarze.
Legia natomiast nie mogła liczyć na wsparcie z trenerskiej ławki Goncalo Feio, ukaranego czterema żółtymi kartkami. Czy miało to wpływ na przebieg zawodów przy Bułgarskiej? Wydaje się, że jednak zadecydowała dyspozycja dnia, także fizyczna, bo trzeba pamiętać, że Legia ma w nogach kilka meczów więcej od Lecha, a niedawną, efektowną wygraną z Dynamem Mińsk, również trzeba było mocno wybiegać.
KONCERT ANTONIEGO
Dwie akcje jakie Lech przeprowadził po przerwie zakończone trafieniami Afonso Sousy (pierwszym) i Ishaka odebrały jakby ochotę do gry legionistom, podcięły im skrzydła. Tym bardziej, że były to akcje jak z podręcznika futbolowego autorstwa duńskiego profesora, przy czym prócz automatyzmów dało się zauważyć pierwiastki piłkarskiej sztuki. Ishak-Gholizadeh-Sousa w 50. minucie przeprowadzili atak tyleż finezyjny, co oparty na pełnym zrozumieniu i wyczuciu przestrzeni, rywala oraz partnerów.
Jeśli Antoni Kozubal, młody pomocnik Lecha, chciał wysłać sygnał Michałowi Probierzowi, że warto wziąć go na zgrupowanie reprezentacji Polski nie tylko do treningów, to lepiej niż w niedzielę uczynić tego nie mógł.
I nawet nie chodzi o samo trafienie do siatki, ale na ocenę Kozubala składa się wiele innych elementów – praca na boisku (ponad 12 przebiegniętych kilometrów – najwięcej), odbiór, rozegranie. Kwintesencją wszystkiego co najlepsze miał do zaproponowania 20-letni zawodnik, była akcja z 69. minuty, kiedy „ukradł” piłkę Marcowi Gualowi, wbiegł sprytnie i odważnie w pole karne, a następnie wyłożył futbolówkę Sousie.
Swój dobry okres Legia spuentowała bolesną i prestiżową porażką, która sprawia, że mozolnie odrabiany dystans do liderującego Lecha wzrósł znów do 9 punktów.