Przejdź do treści
Gdy wychowanek po latach wraca do klubu

Polska Ekstraklasa

Gdy wychowanek po latach wraca do klubu

Powrót do domu po latach to wydarzenie pełne uniesień. Nawet w świecie piłki, w którym miejsca na sentymenty jest coraz mniej. Sprowadzenie do klubu wychowanka może mieć jednak wartość nie tylko emocjonalną.
Lech chce, aby wychowani przez niego piłkarze po zagranicznych wojażach wracali do klubu. Bartosz Salamon może być tym, który przetrze szlak następnym (foto: Łukasz Skwiot)

KONRAD WITKOWSKI

Potrzebujący wzmocnień na środku defensywy Lech zdecydował się na sprowadzenie Bartosza Salamona i był to wybór logiczny nie tylko pod względem sportowym. Wicemistrz Polski sięgnął po swojego człowieka, choć ten nigdy nie grał w drużynie seniorów poznańskiego klubu. Pochodzący z Murowanej Gośliny Salamon jako 16-latek wyjechał na Półwysep Apeniński, a zanim trafił do Brescia Calcio, występował w akademii Lecha. Po kilkunastu sezonach spędzonych w Italii zapragnął wrócić do ojczyzny, a w takiej sytuacji uprzywilejowaną pozycję ma klub, który piłkarza wychował. Kolejorz flirtował z Salamonem już pół roku temu – obrońca pojawiał się przy Bułgarskiej, jednak nie osiągnięto porozumienia ze SPAL. Wówczas Włosi postanowili zatrzymać zawodnika, lecz w zimie zmienili zdanie co do 29-letniego stopera, któremu pozostawało kilka miesięcy do wygaśnięcia kontraktu. W Poznaniu dziewięciokrotny reprezentant Polski znalazł oczekiwaną stabilizację: podpisał stosunkowo długą, obowiązującą przez trzy i pół roku umowę, gwarancji gry w każdym meczu otrzymać nie mógł, niemniej w Lechu widzi się w nim piłkarza wyjściowego składu. Przeszło 200 występów na włoskich boiskach, z czego 66 na poziomie Serie A, daje podstawy, aby sądzić, że Salamon okaże się mocnym punktem Kolejorza.

DOKOŃCZYĆ MISJĘ

Niewykluczone, iż ten transfer zapoczątkuje trend powrotów do stolicy Wielkopolski. Salamon jest bowiem pierwszym zawodnikiem wychowywanym przez „obecnego” Lecha, a więc należącego do rodziny Rutkowskich, który po latach występów za granicą zdecydował się na ponowne założenie niebiesko-białej koszulki. Ruchem na kształt powrotu do domu było już ubiegłoroczne pozyskanie Filipa Bednarka, który jednak przed wyjazdem do Holandii nie trenował w Kolejorzu, lecz w Amice Wronki. Dla klubu to jeden z długofalowych celów – przekonywać najzdolniejszych absolwentów akademii do tego, aby przed końcem kariery wrócili do Poznania i zechcieli podzielić się bogatym doświadczeniem z następnymi pokoleniami. Przy Bułgarskiej mówią wprost, że jeśli tylko ich wychowankowie w pewnym wieku nadal będą trzymać poziom pod względem fizycznym, zostaną przyjęci z otwartymi ramionami. Dlatego też transferowanym młodym piłkarzom nie mówi się „żegnajcie”, lecz „do zobaczenia”. Zdecydowana większość wychowanków Kolejorza grających w silniejszych ligach deklaruje chęć powrotu do miejsca, z którego startowała. W ten sam sposób myślą nawet ci, którzy jeszcze z Lecha nie odeszli.


– Obiecaliśmy sobie, że wrócimy do Poznania, wszyscy. Właściwie powinienem powiedzieć: chłopaki wrócą, bo ja nadal tutaj jestem, choć także chciałbym zaliczyć europejską przygodę w dobrej lidze. Padło takie przyrzeczenie i mam nadzieję, że nikt się z tego nie wyłamie. Wrócimy na stare lata i wtedy spróbujemy dokończyć to, czego nie udało nam się wspólnie wywalczyć: mistrzostwa Polski i krajowego pucharu. Trofeów zabrakło nam do pełni szczęścia – mówił Tymoteusz Puchacz w wywiadzie dla oficjalnej strony internetowej klubu.

Kolejorz może więc liczyć na powroty kolejnych wychowanków, jednak to melodia dość odległej przyszłości. Młodzież wyszkolona przez poznański klub szeroką ławą zaczęła podbijać świat w 2016 roku. Z grona mających w CV akademię Lecha piłkarzy, którzy w ostatnich pięciu latach wyjechali za granicę, najstarszy jest Marcin Kamiński. To koronny argument nakazujący umieścić 29-latka na szczycie listy kandydatów do powrotu. Trudno jednak przypuszczać, żeby comeback środkowego obrońcy na Bułgarską nastąpił w najbliższym czasie. Kamiński chce jeszcze trochę pograć poza Polską i ma podstawy, aby liczyć na znalezienie przyzwoitego miejsca pracy. W dalszej kolejności – według roczników – z Kolejorzem mogliby ponownie przywitać się Tomasz Kędziora, Karol Linetty, Jan Bednarek oraz Dawid Kownacki. Na następnych, jeśli ich kariery ułożą się zgodnie z oczekiwaniami, przyjdzie czekać około dekady. Robert Gumny, Kamil Jóźwiak oraz Jakub Moder najprawdopodobniej nie odmówią, kiedy odbiorą telefon z propozycją dokończenia kariery w Lechu.


Pozostałe polskie kluby nie mogą pochwalić się tak liczną grupą wychowanków występujących obecnie za granicą, jednak i one mają kogo wypatrywać. To w zasadzie pewne, że granatowo-bordowe barwy Pogoni jeszcze przywdzieje Kamil Grosicki. 32-latek otwarcie deklaruje chęć powrotu, mówi o niedokończonej misji. Skrzydłowy nadal jest mocno związany ze Szczecinem, w którym regularnie bywa w wolnym czasie, również w sprawach biznesowych. Uczucie piłkarza do klubu jest odwzajemnione, problemem byłyby natomiast kwestie finansowe. Podpisując umowę z Portowcami, reprezentant Polski musiałby istotnie obniżyć wymagania. 

Grosicki zapewne zagra w Pogoni prędzej niż później, inne kluby zaczekają znacznie dłużej na ewentualne powroty wychowanków. Zagłębie Lubin ma prawo spodziewać się choćby Krzysztofa Piątka i Filipa Jagiełły, Piast Gliwice – Patryka Dziczka, z kolei Jagiellonia Białystok prawdopodobnie będzie mogła liczyć na Bartłomieja Drągowskiego. Realny jest scenariusz, w którym pewnego dnia Przemysław Frankowski wraca do Lechii Gdańsk, a Sebastian Szymański wybiega w białej koszulce na murawę stadionu przy Łazienkowskiej.

SENTYMENT I PRAGMATYZM

W kontekście powrotu do klubu ważne są okoliczności odejścia. Jeśli ktoś na pożegnanie trzasnął drzwiami, po latach raczej nie zostanie przywitany fanfarami i bukietami kwiatów. Wymagania stricte sportowe to kwestia bardzo indywidualna. Jeden piłkarz, przez lata pracujący na nazwisko w zagranicznych ligach, będzie oczekiwać ambitnego projektu i silnego zespołu. Dla drugiego, mającego przeświadczenie, że najlepsze już za nim, bezstresowe dogranie do emerytury znajdzie się w hierarchii priorytetów wyżej niż walka o trofea.

Zawodnicy wychowani w danym klubie wracają do niego nie tylko z uwagi na wdzięczność i sentyment. Decydującą rolę nierzadko odgrywają kwestie zdecydowanie bardziej przyziemne: sprawy rodzinne czy posiadanie domu w danej okolicy. Po zakończeniu kariery piłkarze często osiedlają się na stałe w regionie, z którego pochodzą. Podpisanie ostatniego kontraktu w klubie, w którym się zaczynało, jest więc nie tylko symbolicznym spięciem klamrą przygody z futbolem, ale zarazem pragmatycznym krokiem.

Przyszłość może to zmienić, jednak w polskich warunkach powroty wychowanków do macierzystego klubu stanowią rzadkość. Uwzględniając ostatnich kilkanaście lat, podobne przypadki na poziomie Ekstraklasy da się policzyć na palcach dwóch rąk. Nie chodzi bynajmniej o historie jak te z udziałem Jakuba Błaszczykowskiego, Artura Boruca czy Waldemara Soboty – głośne transfery ludzi mocno kojarzonych z danymi klubami, jednak niebędących ich wychowankami.

Powrót z klasą po latach to wyzwanie. Wymagania są duże, często znacznie większe niż przy pierwszym podejściu, a utrzymać wysoką dyspozycję z wiekiem jest coraz trudniej. Pomimo doświadczenia, świadomości własnych możliwości i ograniczeń, nie wszystkim udaje się przeskoczyć nad poprzeczką oczekiwań. W ostatnich latach powroty wychowanków do klubów Ekstraklasy zwykle kończyły się rozczarowaniami. Jak w przypadku Artura Wichniarka, który w 2010 roku wrócił do Lecha, by zastąpić Roberta Lewandowskiego. Zawiódł na całej linii: dla ówczesnych mistrzów Polski strzelił tylko jednego gola, z czasem coraz rzadziej pojawiał się na boisku, został nawet przesunięty do rezerw za rzekomy zły wpływ na atmosferę w szatni. Po zaledwie czterech miesiącach kontrakt napastnika został rozwiązany. Wichniarek spotkał w zespole Bartosza Bosackiego będącego bohaterem zdecydowanie bardziej udanego powrotu do Kolejorza. Sytuacja stopera była jednak o tyle specyficzna, że wrócił do niemalże tej samej drużyny, z której wyjeżdżał – jego pobyt w Niemczech trwał tylko półtora roku.

Radosław Matusiak w Widzewie próbował odbudować się po rozwiązaniu kontraktu za granicą. W 2009 roku, po paru miesiącach bez przynależności klubowej, trafił do drużyny występującej w I lidze. W rozegraniu więcej niż siedmiu spotkań napastnikowi przeszkodziły urazy. Sytuacja powtórzyła się trzy lata później, gdy w Łodzi przygarnięto piłkarza pożegnanego przez grecki Asteras Tripolis. Matusiak pograł niespełna pół roku, po czym ogłosił zakończenie kariery. – Nikt mnie nie chciał, więc co miałem zrobić? – argumentował decyzję.

Łódzkie kluby najwyraźniej mają w sobie coś, co sprawia, że ich wychowankowie wracają nawet dwukrotnie. Historia Marka Saganowskiego tym różni się jednak od losów Matusiaka, że naznaczona jest sukcesem. Po nieudanych próbach podboju Rotterdamu oraz Hamburga przed sezonem 1997-98 napastnik wrócił do ŁKS i przyczynił się do wywalczenia mistrzostwa. Drugie podejście było mniej szczęśliwe. Zmierzający powoli do końca kariery Saganowski trafił do ŁKS na rozgrywki 2011-12. Strzelił kilka goli, co jednak nie uchroniło zespołu przed degradacją z Ekstraklasy.

Klub, który wychował, zwykle jest pierwszym miejscem, do którego kieruje się gracz po nieudanym pobycie za granicą. Tak uczynił Marek Zieńczuk, gdy w 2010 roku wrócił na tarczy z Grecji. Wyszło fatalnie, gdyż pomocnik rozegrał w barwach Lechii ledwie 79 minut. Po niespełna pięciu miesiącach czmychnął do Chorzowa, gdzie wiodło mu się o niebo lepiej.

Gdańskie powietrze chyba nie sprzyja powrotom wychowanków. Kiedy na początku 2015 roku Sebastian Mila przechodził ze Śląska Wrocław do Lechii, mówiło się o transferowym hicie Ekstraklasy. Reprezentant kraju miał być liderem, w roli kapitana poprowadzić do sukcesów klub, w którym kilkanaście lat wcześniej stawiał pierwsze kroki. Mila dawał radę, ale tylko przez półtora roku. Później stopniowo odchodził w cień. „Nie pomogły mi kontuzje, które się skumulowały. Przez większość kariery szczęśliwie miałem z nimi spokój, ale w Gdańsku sielanka się skończyła. Widać było, że mój organizm już się tak szybko nie regeneruje, że te koła zębate gdzieś zaczynają się przecierać. (…) Z każdym miesiącem stawało się coraz bardziej jasne, że piłka nożna to sport dla młodszych” pisał pomocnik w autobiografii.

Comeback, o którym bez wątpienia można napisać, że był strzałem w dziesiątkę, to ten z Pawłem Brożkiem w roli głównej. Napastnik wytrzymał na obczyźnie tylko dwa i pół roku, zatęsknił za domem, postanowił wrócić. Potwierdziło się, że dla Brożka nie ma miejsca jak Kraków i nie ma klubu jak Wisła. Będąc już po trzydziestce, zdobył dla Białej Gwiazdy 65 bramek w 186 meczach. 

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 3/2021)

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024