Energetyczny koncert kapeli Kloppa
Nie było niespodzianki w meczu, który był zapowiadany jak szlagier weekendu na angielskich boiskach. Liverpool zmiażdżył przed własną publicznością Arsenal (5:1) i postawił kolejny krok na drodze po mistrzostwo.
Liverpool nie dał Arsenalowi żadnych szans (fot. Reuters)
Przed pierwszym gwizdkiem za faworyta do zwycięstwa uważano gospodarzy, ale nie mogło być inaczej. Drużyna prowadzona przez Juergena Kloppa spisuje się w tym sezonie znakomicie i odprawiając z kwitkiem kolejnych rywali pewnie zmierza po tak wyczekiwany na Anfield tytuł mistrzowski.
Kolejnym przeciwnikiem do odhaczenia na liście miał być Arsenal, który rozegrał już w trakcie obecnej kampanii kilka dobrych, a nawet bardzo dobrych meczów, ale raczej niewielu dawało mu szansę na podbicie Liverpoolu przy tak bardzo przetrzebionej – i po prostu słabej – jak na warunki Premier League obronie.
Wszyscy natomiast spodziewali się spotkania toczonego w dobrym tempie, wielu goli i sporych emocji, co w przypadku starć tych drużyn jest akurat normą. Gospodarze zaczęli z animuszem, ale już w 11. minucie na ich głowy został wylany kubeł zimnej wody w postaci trafienia Ainsleya Maitlanda-Nilesa. Całą robotę przy tej bramce wykonał jednak Alex Iwobi, który popisał się piękną asystą.
Jak się okazało, stracony gol podziałał na „The Reds” niczym płachta na byka. Minęło bowiem kilkadziesiąt sekund, a już mieliśmy remis. Festiwal błędów obrońców Arsenalu wykorzystał Roberto Firmino, który dobił piłkę do pustej bramki. Goście nie zdołali się jeszcze podnieść po pierwszym ciosie, a już musieli przyjąć kolejny. W roli głównej ponownie wystąpił Firmino. Brazylijczyk niczym tyczki slalomowe mijał kolejnych rywali, a kiedy już znalazł się w sytuacji sam na sam z Berndem Leno, pokonał go z łatwością.
Od tej pory na boisku istniała już tylko jedna drużyna. W 32. minucie po świetnym podaniu z głębi pola, Mohamed Salah obsłużył równie dobrym zgraniem Sadio Mane, a ten – niepilnowany przez żadnego obrońcę – strzelił pod poprzeczkę.
Mało? Tuż przed przerwą we własnym polu karnym faulował Sokratis Papastatopulos i Michael Olivier nie miał wątpliwości, że należy wskazać na „wapno”. Pewnym egzekutorem jedenastki okazał się Salah i Liverpool już do przerwy rozstrzygnął losy tej rywalizacji. 4:1. Nokaut!
W drugiej połowie Arsenal już oczywiście się nie podniósł. Liverpool z kolei nie forsował tak bardzo tempa, mając rywala na łopatkach, ale piątego gola i tak dorzucił. Sztuki tej dokonał w 65. minucie Firmino, który pewnie wykorzystał karnego, który został podyktowany za faul Seada Kolasinacia.
Unai Emery nie był w stanie niczego zmienić. Na Anfield zawiodła przede wszystkim gra obronna „Kanonierów”, którzy przy przeprowadzanych z rozmachem akcjach gospodarzy byli po prostu za wolni i w wielu sytuacjach za nimi nie nadążali. Poza obiecującym początkiem, Arsenal nie pokazał również niczego ciekawego w ofensywie. Niewidoczni byli Aaron Ramsey, nie pokazał się z Pierre-Emerick Aubameyang, a nielicznymi jasnymi punktami w ekipie gości byli Iwobi i Alexandre Lacazette, który wszedł na boisko w drugiej połowie.
Wynik zmianie już ostatecznie nie uległ i po ostatnim gwizdku z kompletu punktów mogli się cieszyć podopieczni Kloppa, którzy wydają się obecnie nie do zatrzymania.
Czy to jest właśnie ten sezon, w którym mistrzostwo Anglii wróci na Anfield?
gar, PiłkaNożna.pl