Ekspert od montowania sufitów
W drugiej połowie lat 90-tych miał swoje pięć minut w piłce nożnej, a dobre występy w Legii sprawiły, że trafił do reprezentacji Polski. W niej rozegrał 10 meczów, w tym najsłynniejszy w eliminacjach MŚ 1998 z Włochami w Chorzowie. Od prawie dekady przebywa w Szwecji, gdzie zajmuje się montowaniem sufitów podwieszanych.
Dla Pawła Skrzypka nie ma miejsca w polskiej piłce?
Tak wyszło, że musiałem opuścić ojczyznę – mówi Skrzypek. – Złożyło się na to wiele czynników – prywatne błędy, a także brak zadowolenia z pracy w czwartej lidze w roli szkoleniowca. Przestało mnie to cieszyć, chociaż aspekty finansowe też odegrały ważną rolę. Los rzucił mnie do Szwecji, gdzie już wcześniej zakotwiczyli moi bliscy. Ciężko po czterdziestce układać wszystko od nowa, ale podjąłem wyzwanie. Moi dwaj bracia dawali sobie tutaj radę i zostałem wdrożony w montowanie sufitów. Nie miałem problemów, dziś mogę przyznać, że nawet to lubię, ba, nieskromnie powiem, że uważam się za eksperta w tej dziedzinie. Teraz robimy ze wspólnikiem halę na 15 tysięcy metrów kwadratowych, więc na brak zajęć nie narzekam. Najczęściej wstaję bardzo wcześnie rano i intensywnie pracuję wiele godzin.
Jak strzelałeś gole w lidze to zapewne sobie nie wyobrażałeś, że przyjdzie ci się zajmować sufitami?
Parę rzutów wolnych mi wyszło, pajęczynkę się zdejmowało. O sufitach nie myślałem, nawet nie wiedziałem jaki jest sufit moich piłkarskich możliwości. Ja poświęciłem się futbolowi, spełniłem marzenia taty, bo zagrałem w reprezentacji Polski i wziąłem udział w wielu fajnych meczach o poważne stawki. Brat – Wojciech obił się o pierwszą ligę i też ma co wspominać.
W Szwecji wiedzą, że grałeś w polskiej kadrze?
Nawet grałem przeciw Szwedom, towarzysko na Rasundzie, padł remis 2:2. Ktoś wie o tym, że reprezentowałem Polskę, czasami mi przypomną, jak choćby przy okazji konfrontacji biało-czerwonych ze Szwedami na Euro. Przegraliśmy, ale w Sztokholmie gdzie mieszkałem obyło się bez złośliwości. To nie w ich stylu, nie mają tego w zwyczaju.
Mógłbyś wytrzymać w ogóle bez futbolu?
Chyba nie. W Szwecji jeszcze nieźle sobie radziłem po czterdziestce w czwartej lidze. Stary wyga sobie pykał na stoperku i wychodziło to całkiem, całkiem. Gdy opuszczałem Enebyberg trzech sędziwych kibiców po siedemdziesiątce przekazało mi list z podziękowaniami i fioletowy dres ich ukochanego klubu. Poczułem się bardzo doceniony. W PIF Kopernik trenerem był Mirek Skowroński, który zaangażował mnie w podwieszanie sufitów. Od marca 2021 prowadzę Olympię Sztokholm, czołowy polski klub w Szwecji. Przez pandemię było trochę zamieszania, bo nie zrobiliśmy awansu, choć nie przegraliśmy w przerwanych rozgrywkach żadnego meczu. Niedawno okazało się, że w końcu awansowaliśmy z… drugiego miejsca, bo jakiś zespół zrezygnował. Na niższym szczeblu w Szwecji jest dość ciekawie, występują zespoły ukraińskie, meksykańskie, polskie, roi się od obcokrajowców. Lepiej się tu odnajduję niż w naszej czwartej lidze, gdzie są z reguły duże wymagania, a na treningach kiepska frekwencja, bo zawodnicy godzą to z pracą, nierzadko wyczerpującą.
Uważasz, że masz smykałkę do trenerki?
Zdobyłem cenne doświadczenie w niższych polskich ligach, gdzie są zwykle piękne plany, lecz weryfikuje je życie, jak na trening przyjdzie pięciu, sześciu zawodników. W takich warunkach trudno o progres, można się tylko wkurzać. Nie oszukujmy się, we współczesnym futbolu przygotowanie fizyczne to podstawa. Teraz pressingiem muszą grać napastnicy, a nie da się tego wymagać od osób, których podejście do tematu jest dalekie od właściwego.
Mówiłeś o docenieniu przez kibiców w Szwecji. W Polsce takie coś spotkało cię po meczu z Włochami na Stadionie Śląskim w Chorzowie?
Wtedy byłem zaskoczony tym szumem, bo nie czułem, żebym zaprezentował się jakoś wyjątkowo. Głównie przeszkadzałem Gianfranco Zoli, bo takie były założenia Antoniego Piechniczka. On był ze mnie bardziej zadowolony niż ja z siebie. A Włosi? Cóż, dysponowali fantastycznym składem, ale byli w Chorzowie do ogrania. Zremisowaliśmy z Italią, a była szansa na zwycięstwo. Fakt, poczułem się doceniony, ale chyba wolę wracać wspomnieniami do towarzyskiej potyczki z wielką Brazylią. Wywalczyłem rzut karny, zrobiłem asystę i siatkę założył mi Ronaldo. Dla wychowanka Płomienia Jerzmanowice to było coś wielkiego, wyjątkowego, tym bardziej że ja tak naprawdę późno trafiłem do Ekstraklasy. Niby się wyróżniałem w niższych ligach, polecano mnie na testy do mocniejszych klubów, gdzieś tam sprawdzano, lecz nic z tego nie wynikało. W końcu jednak mając prawie 25 lat dostałem szansę w Rakowie, na najwyższym szczeblu. Nie miałem żadnych kompleksów, poszedłem za ciosem i doszło do tego, że niemal w jednym czasie chciały mnie dwa topowe polskie kluby – Legia i Widzew. Łodzianom brakowało konkretów i zdecydowałem się na Legię. Rodzina została w domu, a ja ruszyłem do Warszawy. Czas pokazał, że postąpiłem słusznie, bo szybko zadebiutowałem w seniorskiej reprezentacji Polski. Wydawało się, że dokonuję niemożliwego, ja, chłopak z małego, nieznanego klubu.
Zaliczyłeś w kadrze 10 meczów. Zadowala cię to?
Nie ma co gdybać, choć pewnie uzbierałbym więcej występów, gdyby nie kontuzje. Powoływał mnie jeszcze Janusz Wójcik, ale u niego już nie zagrałem, bo przyplątał się uraz. Lat przybywało, młodsi naciskali i szybko oswoiłem się z myślą, że moja przygoda z drużyną narodową została zakończona. Cieszę się z tych dziesięciu spotkań, ze wspaniałych wspomnień, że poznałem wielu kapitalnych ludzi i mierzyłem z wybitnymi piłkarzami.
Czego brakowało kadrze narodowej w tamtym okresie, by kwalifikować się do największych imprez? Organizacji?
Nie odczułem, żeby organizacja była zła. Jak na tamte czasy wyglądało to nieźle, ale ja nie myślałem o takich sprawach, tylko cieszyłem się z każdego powołania, każdej minuty spędzonej na boisku. Sam debiutancki wyjazd na turniej do Hongkongu, dla grajka Rakowa Częstochowa okazał się nie lada przeżyciem, choć z Japonią dostaliśmy piątkę, stanowiliśmy tylko tło dla zespołu z Kraju Kwitnącej Wiśni. Na kolejną szansę przyszło mi czekać rok, a gdy ją dostałem, to nie zmarnowałem. Byłem dumny z gry dla kraju i cieszę się, że zapisałem się w kronikach. Pamiętajmy też, że w eliminacjach mundialu we Francji trafiliśmy na dwóch gigantów – Anglików i Włochów. Te zespoły wydawały się być nie do przeskoczenia, choć próbowaliśmy nawiązać z nimi walkę.
Na arenie klubowej mogłeś osiągnąć więcej?
Mogłem więcej, mogłem mniej, nie ma co spekulować. Z Legią udało mi się coś wywalczyć, z Pogonią było blisko. Szkoda, że władze Szczecina nie sprzedały Sabriemu Bekdasowi terenów, które chciał. Losy Portowców potoczyłyby się zapewne inaczej. My, piłkarze, walczyliśmy o ambitne cele, a nagle okazało się, że Bekdas opuszcza klub. Zostaliśmy bez sponsora, bez kasy i bardzo mocna drużyna rozsypała się z dnia na dzień. W Amice zaliczyłem swój pożegnalny mecz w Ekstraklasie. Nie mogę marudzić, bo zbliżyłem się do granicy 250 meczów na najwyższym krajowym szczeblu. Pokazałem się też w europejskich pucharach, z lepszym i gorszym skutkiem. Szanuje to, czego dokonałem, a po latach żałuję tylko, że odizolowałem się od naszej piłki na dłuższy czas. Na pewne kwestie niekiedy nie ma się żadnego wpływu, ale dobrze, że te najtrudniejsze momenty są już za mną. Zahartowałem się i z optymizmem patrzę w przyszłość.
Miło jak ktoś z Polski zadzwoni?
Mostów za sobą nie palę. Pogadać zawsze można, a ja śledzę co się dzieje w polskim futbolu, jestem na bieżąco. Nie ukrywam, że chciałbym pójść wyżej z Olympią Sztokholm. W ten klub idą spore nakłady, a nasz główny sponsor – Mateusz Staręga, który też gra w seniorach, myśli o stawianiu na szkolenie młodzieży. Na razie szkółka Olympii raczkuje, ale jest zapał i ambitne plany. Wiernym kibicem naszego klubu jest prowadzący dużą firmę budowlaną Tomasz Karolak – zbieżność nazwisk ze znanym aktorem przypadkowa. Jego syn Viktor trenował z IF Brommapojkarna i dostał zaproszenie na testy do Lecha. Niestety, przed wyjazdem złapał kontuzję i musiał zostać w Szwecji. Teraz szykuje się na sprawdziany w Pogoni. Zadzwoniłem, aby polecić go Darkowi Adamczukowi, bo naprawdę warto. Chłopak ma podwójne obywatelstwo, ale ojciec nie wyobraża sobie, by – jeśli nadarzy się możliwość – nie grał dla Polski. Wierzymy w Viktora. Ja też liczę na syna – 13-letniego Mikołaja i kilka lat starszego chrześniaka Łukasza, który teraz broni barw Słomniczanki. Czwarta liga, ale miał swoje problemy i ważne, że gra regularnie, może pokaże się klubom z wyższych klas. Nie zapomnę o moim wspólniku od sufitów, Piotrze Rakowskim, który, choć już ukończył 28 lat, ma predyspozycje do gry na wyższym poziomie niż niższe ligi szwedzkie. Cały czas go motywuję, nakręcam i zobaczymy co z tego wyjdzie. Jak widać, moje życie nie przestało się kręcić wokół piłki.
Wrócisz kiedyś do ojczyzny?
Pewnie tak. W Szczecinie mieszkają moje dwie wspaniałe córki – Klaudia i Aleksandra. Mam lekkie wyrzuty sumienia, że je stanowczo za rzadko odwiedzam. W życiu im się poszczęściło, bo mają super mężów, a to naprawdę ważne. Jestem z nich dumny, tak jak z Mikołaja. To, że kiedyś opuściłem Polskę nie oznacza, że nie wrócę. Nauczyłem się w życiu, że niczego nie można wykluczać.
JAROMIR KRUK