Lukaku nie poznał, Michniewicza się przestraszył, izolacji – niekoniecznie. Początek w Niecieczy miał kiepski, do Rakowa wszedł razem z drzwiami: w sześciu meczach strzelając pięć goli.
ZBIGNIEW MUCHA
Podoba ci się w Częstochowie?
Bardzo fajne, nieduże miasto – mówi 19-krotny reprezentant Łotwy. – Po tygodniu znaleźliśmy z narzeczoną mieszkanie, czujemy się tutaj pod każdym względem bardzo dobrze. Wszędzie jest blisko.
Jeszcze bliżej było w Niecieczy.
Akurat tam żaden z piłkarzy Bruk-Betu nie mieszkał, bo nie bardzo były warunki. Nieciecza to wioska, dlatego zawodnicy zakwaterowani byli w Tarnowie, 20-25 kilometrów od Niecieczy.
Jak to wszystko ma się do twojej rodzinnej Rygi?
Trudno porównywać. Ryga to jednak sporo większe miasto, bardziej przypomina mi Kraków, który lubię i byłem niejednokrotnie.
Czyli nie jesteś takim domatorem jak mówią.
Jestem. Wolę spędzać czas w domu, czasem nawet narzeczona ma lekkie pretensje, namawia na wyjazd choćby do Katowic. Dwa razy w tygodniu gdzieś wychodzimy, ale – jak mówiłem – wolę posiedzieć w domu. Tym bardziej że mamy kota. Lubię zwierzęta, w domu rodzinnym zawsze mieliśmy psy i koty. Dlatego z moim kotem właściwie się nie rozstaję. Kiedy jedziemy na Łotwę, zabieramy go ze sobą. Można powiedzieć, że to kot międzynarodowy.
Skoro taki z ciebie domator, to czas izolacji z powodu pandemii chyba ci za bardzo nie doskwierał?
Wcale. Było nawet fajnie. To znaczy cały koronawirus jest tragicznym i okropnym zjawiskiem, ale konieczność przesiadywania w domu akurat mnie nie przerażała.
A jak wygląda epidemia na Łotwie?
Chyba całkiem nieźle, bo z tego co słyszałem, dziennie jest zaledwie 15-20 przypadków zachorowań, choć nie orientuję się jak dużo przeprowadzanych jest badań.
W Rydze masz własne mieszkanie?
Nie było sensu kupować. Zatrzymujemy się więc albo u moich rodziców, którzy mają duży dom, albo u rodziców narzeczonej.
Długo uczyłeś się języka polskiego?
Chyba nie. Jak tylko pierwszy raz przyjechałem do waszego kraju, byłem w małym szoku, kiedy okazało się, że w szatni Termaliki nie rozumiem ani słowa. Miesiąc, dwa i zacząłem już trochę gadać, łapać poszczególne zwroty, a po trzech miesiącach porozumiewałem się wręcz swobodnie, choć z błędami.
Wszedłeś do Rakowa z impetem. Miejsce w składzie od razu, w dodatku kilka bramek na koncie – wymarzona premiera.
Ale nic za darmo. Mocno na to pracowałem. Nie mogę zwolnić, odpuścić, bo na moje miejsce czekają inni.
Łatwo zapamiętać wszystkie warianty taktyczne, choćby te dotyczące rozegrania stałych fragmentów? Wiadomo, że w Rakowie trener przywiązuje do tego sporą wagę?
Mnie jest łatwiej, ponieważ przeszedłem latem cały obóz przygotowawczy. Ćwiczyliśmy dwa razy dziennie, zawsze była taktyka w planie zajęć. Natomiast nowi zawodnicy, którzy przychodzą już w trakcie sezonu, mają pewnie z tym większy kłopot.
Spotkałeś kiedyś trenera równie wymagającego jak Marek Papszun?
W Rydze był taki gruziński specjalista Tamaz Pertia, ten sam, który w niedawnych meczach z Lechem prowadził Valmierę. Było z nim ciężko. Zimą biegaliśmy w śniegu, każdy trening był katorgą. Non stop ćwiczyliśmy grę pressingiem. Dwójka napastników musiała zamykać czwórkę obrońców przeciwnika i bramkarza. Biegaliśmy zatem nieustannie. W dodatku bardzo krzyczał na młodszych zawodników. Trochę się go nawet bałem. Marek Papszun jest wymagający, przywiązuje wagę do ciężkiej pracy, ale to jednak zupełnie inny typ.
Ale raporty musicie wciąż pisać po meczach?
No tak, ostrzegano mnie przed tym. Wcześniej z niczym podobnym się nie spotkałem. Jak wygrywasz, to OK, sama przyjemność siąść do raportu. Po porażce jednak złość jest wielka, a tu jeszcze trzeba siadać do pisania o swoim występie. Każdy zawodnik wypełnia go według określonych punktów. Zabiera mi to godzinę, półtorej, na drugi dzień po meczu, wieczorem, raport powinien trafić do trenera.
Kim dla ciebie jest Marians Pahars?
Wyjątkowa postać. Jakieś pięć lat temu trafiłem jako młody chłopak do pierwszej drużyny Skonto Ryga. Wówczas był tam trenerem. Nie od razu grałem, niemniej to właśnie on wprowadzał mnie do poważnego futbolu. Kiedy został selekcjonerem, pierwsze powołanie otrzymałem również właśnie od niego, a wówczas już grałem w Niecieczy. Dziś jest asystentem w reprezentacji Łotwy, pracuje z napastnikami, każde zajęcia to dla mnie pożyteczne lekcje.
Pahars to wasza legenda, każdy chłopak na Łotwie pewnie zna jego nazwisko?
Pod warunkiem, że interesuje się futbolem, a to nie jest takie oczywiste. Numerem 1 pozostaje u nas hokej, piłka nożna rywalizuje z koszykówką co najwyżej o miano sportu numer 2. Natomiast Pahars to faktycznie symbol naszej piłki. Nie było nikogo, kto strzelałby tyle goli w zachodnich ligach. O miano tego najważniejszego może z nim rywalizować chyba tylko Kaspars Gorkss, były świetny obrońca, kapitan reprezentacji w czasach, gdy ja w niej debiutowałem. Przez wiele lat grał w Anglii, potem został nawet prezesem federacji piłkarskiej na Łotwie.
Jak Zbigniew Boniek.
Ale Gorkss był szefem krótko, coś tam poszło nie tak…
Miałeś plakat Paharsa nad łóżkiem?
Nie, jako młody chłopak nie za bardzo interesowałem się łotewskim futbolem. Liczył się Real Madryt i Guti. To był mój idol, w jego koszulce chodziłem.
Skoro piłka nie jest numerem 1, a może i nie 2, to trenowałeś coś innego?
Dziadek od samego początku namawiał mnie na futbol, sam zaprowadził do akademii, gdzie grałem najczęściej z zawodnikami starszymi od siebie o kilka lat. Liczyła się więc dla mnie tylko piłka, na pewno nie pociągały mnie ciężary, choć mój tata osiągał niemałe sukcesy w tej dyscyplinie, choć tylko na arenie krajowej.
Pavels Steinbors zawsze podkreśla przepaść, jaką dzieli polską piłkę od łotewskiej. Tak jest?
Nie da się ukryć. Jasne, kiedy dochodzi do rywalizacji pucharowej, jak na przykład Piasta z Rygą, to zdarzają się niespodzianki. Generalnie czołowe zespoły obu lig można ze sobą porównywać, ale od czwartego miejsca w dół zaczyna się przepaść. Finanse, opakowanie, zainteresowanie kibiców również są nieporównywalne.
Czyli po ulicach Rygi możesz przemieszczać się spokojnie?
Rzadko to robię, ale tak. Jeśli ktoś mnie rozpozna, jest to zazwyczaj jakiś znajomy znajomego. Nie ma tak, że idziesz, a ludzie ukradkiem zerkają: o, to ten piłkarz reprezentacji… Media też raczej się nami interesują w umiarkowanym stopniu. Jeśli już piszą, to raczej źle…
Ale takimi wynikami jak niedawny bezbramkowy remis z Andorą na dobre recenzje nie pracujecie.
To akurat prawda.
Dla ciebie był to wyjątkowo nieudany występ, wyleciałeś z boiska za uderzenie rywala.
Fakt, trudno to usprawiedliwiać. Zdarzyło się, choć byłem zdenerwowany. Sędzia nie widział wszystkiego, co działo się na boisku. Rywale z Andory mieli jeden cel – gdy arbiter był daleko, walili z łokcia albo kopali. Ich zachowanie na boisku było nie do przyjęcia. Nie jestem od tego, by rozliczać przeciwnika albo bawić się w sędziego, wiem o tym doskonale, ale jakby ktoś na spokojnie obejrzał ten mecz, mocno zdziwiłby się niektórymi sytuacjami. Nie mogę doczekać się rewanżu, chcę strzelić gola i wygrać z Andorą.
Wraz ze Steinborsem należycie do wyróżniających się postaci w Ekstraklasie. Pewnie wielu Łotyszy marzy, by pójść waszym tropem?
I na pewno jest sporo chłopaków, którzy w Polsce poradziliby sobie. Trudno jest im jednak wybić się, skoro wprowadzono przepis, że w lidze może grać nawet ośmiu obcokrajowców w jednym zespole. Trójka miejscowych wystarczy. Najczęściej zresztą tworzą ją bramkarz i środkowi obrońcy. Cała ofensywa obsadzona jest przez przybyszów z innych krajów. Jak w tej sytuacji można się wybić, jak wpaść w oko menedżerom?
Na Łotwie byłeś królem strzelców. Wyjazd do Niecieczy to nie był skok na wielką wodę, nie miałeś atrakcyjniejszych ofert?
Owszem, byłem nawet w Glasgow Rangers, ale Skonto podało tak wygórowaną sumę odstępnego, że Szkoci nie podjęli tematu. Dopiero kiedy klub popadł w poważne problemy finansowe i znalazł się na skraju bankructwa, ratując ile się da, sprzedał mnie do Niecieczy.
W Skonto było już wtedy aż tak źle?
Bardzo. Klub nie płacił nam przez kilka miesięcy, zawodnicy skarżyli się do federacji. W końcu z powodu tych zaległości odebrano nam kilka punktów, które finalnie zaważyły na tym, że nie zdobyliśmy mistrzowskiego tytułu. Pod koniec 2016 roku Skonto ogłosiło bankructwo.
Początek miałeś kiepski w Termalice.
Brakowało bramek. Ale nie załamywałem się, wyjazd do Ekstraklasy postrzegałem jako sukces, miałem nadzieję zrobić kolejny krok naprzód.
Odpaliłeś dopiero, gdy drużynę przejął Czesław Michniewicz.
Akurat byłem w Rydze, gdy przeczytałem, że w klubie zmienił się trener. Przestraszyłem się. Nie znał mnie, nie on ściągał mnie do Polski, w dodatku ja jeszcze dość słabo radziłem sobie z polskim językiem. Bałem się wracać. Na szczęście wszystko dobrze się potoczyło. Latem mocno popracowałem, z trenerem szybko złapałem wspólny język i to dosłownie, bo mówi on nieco po rosyjsku, zresztą szybko dowiedziałem się o jego korzeniach, o tym, że urodził się na Białorusi. Generalnie dużo mu zawdzięczam, nie tylko ksywkę Biały Lukaku.
A prawdziwego Lukaku lubisz?
Jego grę jak najbardziej. Świetny napastnik, silny, wysoki, chyba jest nawet większy ode mnie. Byłem kiedyś na testach w Evertonie, ale go tam nie spotkałem.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU PIŁKA NOŻNA (40/2020)