Dogrywka z Grzegorzem Wojtkowiakiem
Przy opuszczaniu sceny istotny jest nie tylko odpowiedni moment, ale także właściwy sposób. Grzegorz Wojtkowiak wybrał metodę spokojną, ze stopniowym przechodzeniem do kolejnego zawodowego etapu.
KONRAD WITKOWSKI
Główna rola, którą pełni pan obecnie to…?
Nadal piłkarz – mówi Wojtkowiak. – Moja aktualna funkcja w klubie to zawodnik drużyny rezerw, zatem koncentruję się głównie na boiskowych obowiązkach. Do drugiego zespołu Lecha wchodzą coraz młodsi zawodnicy, już nawet 16-latkowie, na tle których jestem bardzo doświadczonym piłkarzem. Moje zadanie polega również na tym, aby ci chłopcy czuli się jak najpewniej, stawiając pierwsze kroki na poziomie seniorskim.
Koledzy z drużyny zwracają się per pan?
Zdarza się, ale raczej wtedy, gdy na klubowych korytarzach mijam zawodników z młodszych grup. Dla chłopaków, z którymi dzielę szatnię, jestem kolegą z boiska. Z kolei ci, z którymi prowadzę zajęcia, traktują mnie jak trenera.
Stopniowo przechodzi pan do pracy w tym właśnie charakterze.
Przyszłość wiążę z trenowaniem, to naturalna droga. Posiadam licencję trenerską UEFA A. Doświadczenie z murawy plus przygotowanie teoretyczne ze szkoły w Białej Podlaskiej sprawiają, że mogę służyć pomocą podczas zajęć w akademii Lecha.
Jak wygląda pański zwyczajny dzień?
Tak samo, jak w przypadku każdego piłkarza. Wszystko podporządkowane jest treningowi i utrzymywaniu formy. Raz lub dwa razy w tygodniu uczestniczę w roli szkoleniowca w ćwiczeniach indywidualnych oraz zajęciach dla formacji defensywnej.
Przewidziana jest dla pana droga podobna do tej, którą podążał Dariusz Dudka?
Kiedy półtora roku temu przychodziłem do Lecha, doszliśmy z władzami klubu do wniosku, że gra w rezerwach pozwoli najlepiej wykorzystać moje doświadczenie. Do 30 czerwca mam kontrakt jako zawodnik i do tego dnia chcę wywiązywać się z tej funkcji. Co wydarzy się potem, zobaczymy. Trwa trudny okres, pandemia wszystko spowalnia. Chciałbym zostać w akademii Lecha, jesteśmy po wstępnych rozmowach na temat mojej dalszej działalności.
Jakie wymagania stawia II liga?
Dla chłopaków wchodzących do dorosłej piłki jest bardzo dobrym wyznacznikiem ich możliwości. To poligon doświadczalny. Choćby wyniki naszych meczów z minionej rundy pokazują, że nie są to łatwe rozgrywki. Nie zawsze jest kolorowo – mamy bardzo młody zespół, czasami ujawnia się brak doświadczenia większości zawodników. Bywa, że z powodu indywidualnych błędów tracimy gola w końcówce albo nie potrafimy dowieźć korzystnego wyniku do ostatniego gwizdka.
Skąd wzięło się aż 13 żółtych kartek uzbieranych przez pana w poprzednim sezonie?
W zdecydowanej większości były to upomnienia za dyskusje z sędziami lub zawodnikami przeciwnych zespołów. Rezerwy Lecha są drużyną niemal juniorską, a w takim przypadku konfrontacje ze starszymi zespołami mają specyficzny przebieg. Doświadczeniem i cwaniactwem rywale próbują wywrzeć presję na arbitrze czy podpuścić młodszego gracza. Ktoś musiał to korygować, może czasami zbyt ostro.
Odczuwa pan upływ czasu? Pracować trzeba intensywniej niż kiedyś?
Podczas zajęć nie odpuszczam, do każdego treningu staram się być przygotowany w stu procentach. Zawsze byłem typem zawodnika, któremu nie brakowało zdrowia oraz wytrzymałości. Na ciężkie treningi nigdy nie narzekałem i tak mi zostało. Organizmu jednak nie da się oszukać, po meczu potrzebuję trochę więcej czasu na regenerację niż reszta drużyny. Nie szukam wymówek. Inna sprawa, że czasy się zmieniły, nie ma już tyle biegania, wydolność kształtuje się odmiennymi sposobami.
Trenuje pan także poza klubem?
Od ponad 20 lat funkcjonuję w sporcie, więc nie wyobrażam sobie, żebym poza treningami wyłącznie siedział przed telewizorem i popijał kawkę. Cały czas prowadzę aktywny tryb życia. Bieganie, rower z dziećmi czy granie z nimi w piłkę to codzienność.
Synowie chcą iść w ślady taty?
Nie widzą świata poza futbolem. Zaczynali w Gdańsku, kiedy byłem zawodnikiem Lechii, a po powrocie do Poznania musieli spędzić rok w innym klubie. Mają po siedem lat, obecnie są najmłodszym rocznikiem w akademii Lecha. Widzę, że sprawia im to frajdę, ekscytują się treningami, dużo o nich opowiadają. Ćwiczą pod okiem dobrych fachowców, mają okazję czegoś się nauczyć, a bardzo tego chcą. Z mojej strony nie ma żadnych nacisków na to, żeby grali w piłkę, podchodzę do sprawy spokojnie. Cieszę się, że uprawiają sport. Są bliźniakami, więc jest im raźniej, czasami urządzają sobie nawet indywidualne treningi w ogródku przed domem.
To już postanowione, że z końcem sezonu żegna się pan z boiskiem?
Przyjdzie czas na to, aby usiąść do stołu i ustalić, w jakim miejscu jestem oraz gdzie widzi mnie klub. Nigdzie nie pcham się z butami. Wspólnie przeanalizujemy sytuację, ocenimy, w jakiej roli mogę pomóc akademii.
Niepokoi pana perspektywa zakończenia kariery?
Mam świadomość, że ten moment niebawem będzie musiał nastąpić. Większość życia spędziłem jako zawodowy piłkarz, najlepsze lata mojej młodości związane były ze sportem. Nie łudzę się, że zmiana trybu życia będzie łatwa. Przemyślałem to jednak zawczasu. Po rozmowach z rodziną oraz innymi mądrymi ludźmi, którymi się otaczam, stworzyłem plan na siebie. Moja kariera jest stopniowo wyciszana.
Sebastian Mila napisał w autobiografii: „każdy piłkarz myśli, że będzie grał zawsze”. Podpisuje się pan pod tym?
Coś w tym jest. W życiu piłkarza przychodzi taki moment, kiedy wszyscy mówią „dziękuję”. Wtedy człowiek budzi się w zupełnie innej rzeczywistości i pyta samego siebie: co dalej? Właśnie dlatego kursy trenerskie realizowałem wcześniej, a nie tuż po zakończeniu kariery czy po roku przerwy, aby móc płynnie przejść do nowego etapu i zostać w środowisku. Zamierzałem odpowiednio się przygotować, żeby nie zawisnąć w próżni.
W którym momencie na poważnie pomyślał pan o trenerce?
W Lechii pomagałem w zajęciach trenerowi Józefowi Gładyszowi. Radziłem sobie, zauważyłem też, że młodzi zawodnicy dobrze czują się w moim towarzystwie. Do tego doszło dwóch moich chłopców, z którymi spędzam dużo czasu z piłką przy nodze. Odnalazłbym się w futbolu młodzieżowym: raczej nie w piłce typowo dziecięcej, lecz w takich kategoriach wiekowych, z którymi można już popracować nad taktyką, mentalnością czy przygotowaniem stricte do meczu.
Spotkał pan na swojej drodze trenera, do którego metod pracy i filozofii jest panu najbliżej, na kim chciałby się pan wzorować?
Trafiłem na wielu szkoleniowców, którzy mieli ciekawą wizję i skuteczne metody treningowe. Od większości czegoś się nauczyłem. Wychodzę z założenia, że z każdego systemu taktycznego można wyciągnąć coś, co będzie cechowało grę drużyny. Podjęcie się roli trenera to nie tylko przejście do drugiej części szatni. To przede wszystkim odpowiednie przygotowanie: poświęcanie długich godzin na samodoskonalenie, słuchanie mądrzejszych od siebie. Wielu chciało zostać trenerami, ale nie wszyscy zdawali sobie sprawę, jak trudna to praca.
Był mecz z pana udziałem, którego nigdy pan nie zapomni?
Miałem okazję zagrać w paru fajnych spotkaniach. Jako pierwsze przychodzą mi do głowy te w europejskich pucharach w barwach Lecha: z Austrią Wiedeń oraz dwa lata później przeciwko Juventusowi.
Tamten czas w Poznaniu uważa pan za najlepszy w karierze?
Napisaliśmy wtedy ładną historię, mogliśmy sprawdzić się w rywalizacji z wielkimi klubami. Byliśmy zespołem, który czuł respekt do każdego rywala, ale jednocześnie pozostawał wierny swojemu stylowi – nawet grając z renomowanym przeciwnikiem, nie ograniczaliśmy się do obrony, staraliśmy się wysoko atakować, czasami wręcz szliśmy na żywioł. Niejednokrotnie to zdawało egzamin.
Wyjechał pan za granicę w wieku 28 lat. Zbyt późno?
Trochę tak. Dzisiaj, kiedy wyróżniający się piłkarze bardzo szybko opuszczają polską ligę, byłoby to praktycznie niemożliwe. Dla mnie był to wówczas ostatni dzwonek. Wcześniej zdarzały się różne sytuacje: nie byłem gotowy do wyjazdu albo kiedy pojawiła się konkretna oferta, nagle coś wypadało. Patrząc z perspektywy czasu, TSV 1860 Monachium było dobrym wyborem.
W drugiej lidze niemieckiej dało się zarobić tyle, żeby odłożyć na przyszłość?
Wiele zależy od stylu życia i podejścia do pieniędzy. W 2. Bundeslidze można było podpisać kontrakt gwarantujący dużo wyższe zarobki niż w Ekstraklasie.
W reprezentacji Polski miał pan przyjemność debiutować w tym samym meczu, co najlepszy piłkarz świata 2020 roku.
Selekcjoner Leo Beenhakker pozwolił wtedy zadebiutować w drużynie narodowej właśnie Robertowi Lewandowskiemu i mnie. Szczerze mówiąc, niewiele więcej z tego spotkania pamiętam, to było tak dawno temu. Kojarzy mi się problematyczny rzut karny dla San Marino, którego moim zdaniem nie było. Na szczęście Łukasz Fabiański obronił jedenastkę.
Czy uniwersalność paradoksalnie nie przeszkodziła panu w rozegraniu w kadrze więcej niż 23
spotkań?
Zdecydowana większość moich występów przypadła na okres przygotowań do Euro 2012. Spotkań eliminacyjnych rozegrałem raptem kilka. O piłkarzu, który może występować na kilku pozycjach mówi się na dwa sposoby: uniwersalny albo zapchajdziura. Z perspektywy zawodnika najważniejsze jest to, że w ogóle gra, zwłaszcza w drużynie narodowej. We wszystkich klubach występowałem na różnych pozycjach w bloku defensywnym, tam, gdzie akurat była potrzeba. Na każdej utrzymywałem równy poziom. Dla mnie nie było to przeszkodą, raczej walorem.
Jaką ocenę wystawiłby pan sobie za całokształt kariery?
Jestem z niej zadowolony. Podchodzę do życia w sposób racjonalny: cieszę się z tego, co mam, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że można było osiągnąć trochę więcej. Jakiś niedosyt zawsze pozostaje, pewne sprawy mogły potoczyć się inaczej. Ostatecznie jednak wszystko dobrze się poukładało. Zaletą grania w piłkę jest również to, że spotyka się mnóstwo ciekawych osób. Wiele z nich było kreatywnych tak na boisku, jak poza nim – koledzy do tańca i do różańca. Poznałem różnych ludzi, ale generalnie miałem do nich szczęście – w każdej szatni, do której trafiłem, atmosfera była świetna.
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 1/2021)