BOHATEROWIE 2024 ROKU Z SERIE A (I NIE TYLKO)
Siedmiu wspaniałych. Do nich należał ten rok. Część to wybór bezdyskusyjny, część – nieoczywisty. Obok takich, których wielkość mierzyło się niespodziewanie dużymi postępami i zawodowym skokiem w inny wymiar, znaleźli się tacy, których siła i zarazem wyjątkowość polegała na przyznaniu się do słabości i nie poddaniu się.
Tomasz Lipiński
fot. Antonietta Baldassarre/Insidefoto/SIPA USA/PressFocus
Jakie to uczucie patrzeć z ławki rezerwowych na bandy okalające boisko z wyświetlaną reklamą filmu, którego jesteś bohaterem? A może antybohaterem? W każdym razie takiego filmu, w którym myślałeś, że nigdy nie zagrasz.
Pierwszy – delikatny
Jeśli nie udajesz, że ich nie widzisz, to musi być dołujące uczucie. Oni reklamują coś, co już przepracowałeś i zostawiłeś za sobą, skomercjalizowali i sprzedają twoją intymną historię. Oczywiście pisałeś się na ten układ, to była część terapii, ale jednak. Po głębszym przemyśleniu każdego by ruszyło, a co dopiero delikatnego, jak głosi tytuł filmu.
W ten rok wszedł jako nie-piłkarz. Zawieszony, odsunięty, zdyskwalifikowany, oddany na przymusowe leczenie. Różnie to nazywali. Wracał do gry 20 maja, 7 miesięcy po poprzednim meczu, 3 miesiące po 23 urodzinach i co wydawało się najbardziej pozytywne – niespełna miesiąc przed rozpoczęciem mistrzostw Europy. Wziął w nich udział, co nawet należałoby uznać za piękną puentę tej smutnej historii, gdyby nie fakt, że Włosi razem i każdy z osobna przegrali na nich ciałem i duchem. Później zresztą przegrał więcej. Przegrał rywalizację o miejsce w składzie nowego Juventusu, przegrał być może dalszą przyszłość w klubie, któremu poświęcił całe życie. To się zobaczy w nowym roku. Co wygrał? Walkę z własnymi demonami.
Miał 16 lat, kiedy wciągnął się w hazard. Ot, rozrywka, sposób na zabicie czasu, którego po treningach i w internacie mu nie brakowało. Niewinna igraszka, bo oczywiście nie uzależnił się od razu. W nałóg, który zżarł go razem z kopytami, wpadł podczas pandemii. W przymusowym zamknięciu nic nie robił, tylko obstawiał, klikał, zmieniał strony bukmacherskie i dyscypliny sportu. Obstawiał wyniki, liczbę goli, kartek, celnych strzałów. Przyklejony do telefonu nawet przez 12 godzin dziennie. Nie miał już żadnej kontroli. Grał i przegrywał. Jednorazowo najwięcej 10 tysięcy euro. Jednak nie wysokość stawek była problemem, ale ogrom robionych zakładów. Przez dwa lata kompulsywnego grania stracił setki tysięcy euro i wolę życia w realu, popadł w długi, mimo że jego zarobki przekraczały milion euro rocznie, otrzymywał groźby od nieznanych mu z widzenia osób. Zaczął się bać, wpadł w depresję. Przepadły mu dwa lata, kiedy nie było z nim kontaktu, działał jak automat, tkwił w bukmacherskiej bańce.
Na początku szukał pomocy na własną rękę, ale szybko zrezygnował. Dopiero kiedy pomoc przyszła niezapowiedziana, mógł stanąć do walki z wrogiem, od którego – tak usłyszał od psychoterapeutów – być może nigdy się nie uwolni, ale nauczy się mieć go pod kontrolą.
Drugi – muzykalny
Opowiadał, że jest człowiekiem wielu talentów. Z całą mocą i odwagą ujawnił dwa: talent do strzelania goli i do śpiewania. W ten pierwszy można było zwątpić. Lata nieubłaganie leciały – dawno przestał być młodym, zdolnym, który przed 17. urodzinami debiutował w Juventusie i w Lidze Mistrzów – a jego statystyki strzeleckie nikogo nie zwalały z nóg. Chyba że ze śmiechu. Z ośmiu sezonów w trzech ligach, tylko w jednym przebił liczbę 10. Za to przez ostatni przeszedł koślawą stopą. Nic mu nie wpadło. Wyruszył więc w dalszą drogę szukać swojego miejsca na ziemi. I naiwniaka, który uwierzyłby w jego głęboko ukrywany potencjał.
Zatrzymał się we Florencji i nagle zaczęło wpadać prawie wszystko, co kopnął w stronę bramki. W listopadowym meczu z Veroną uderzał 5 razy, 4 w światło bramki i 3 z pełnym powodzeniem. W wieku 24 lat z okładem doczekał się pierwszego hat-tricka w karierze. Tamtego dnia i w ogóle po założeniu koszulki Fiorentiny jakby przeszła na niego moc Gabriela Batistuty czy Luki Toniego. Oczywiście reprezentacja nie pozostała obojętna na taki skok jakościowy. Powiększył dorobek z 15 go 19 występów, poprawił się też o 1 gola. Ma ich 5.
Kiedy śpiewająco przeszedł przez jesienne egzaminy w nowym klubie i reprezentacji, ujawnił drugi talent. To, że rapował i nagrywał było słychać od ponad roku. Z innymi raperami pojawił się w utworze „Outfit”, o którym tytuł mówił wszystko. Był w nim cash, benz, bitch i luksusowe marki, czyli stara raperska śpiewka. W tym roku poszedł o wiele dalej, trudno powiedzieć czy w treści, ale w formie na pewno. Wydał bowiem własny album zatytułowany „Chosen”. A w nim 11 utworów wykonywanych samodzielnie albo z udziałem bardziej zaawansowanych w temacie kolegów z branży. Na okładce zapozował z nagim torsem, na którym spoczywał krzyż, w kraciastej spódnicy, z rozwichrzonymi dredami na tle gotyckiego napisu chosen.
Rap od dziecka grał mu w duszy i wespół z futbolem dawał radość. Kiedy zmęczył się bieganiem za piłką, dołączał do innej grupki, która słuchała muzyki i uprawiała free style. Tym przesiąkł, a że czasami musiał, inaczej by się udusił, więc wziął się za komponowanie, pisanie i rapowanie. Z jakim skutkiem – można posłuchać. A przy okazji lubi także tańczyć. To widać po cieszynkach. Telewizyjne show „Taniec z Gwiazdami” musi jednak poczekać, bo to mogłoby zmieścić się w jego planach na lata 30-te XXI wieku.
Trzeci – wielofunkcyjny
Na początku mało kto wiedział, czym i jak się go je. Tego kalafiora. Grał sobie niby w dużym i poważanym mieście, ale jednak na piłkarskiej prowincji. Wprawdzie Bolonii szło lepiej niż zwykle, ale mogło się skończyć tak jak zawsze, czyli bliżej dolnej niż górnej połówki tabeli. Nie skończyło się.
A on budził coraz większe zainteresowanie, nawet dużo więcej: podziw i momentami zachwyt. Niby środkowy obrońca, ale jakiś taki wielofunkcyjny. Taki co skutecznie obroni, popisze się dalekim podaniem lub mocnym strzałem, postraszy przy stałych fragmentach, wejdzie w drugą linię, rozegra z głową i na skrzydła go nosiło. Klasa. W Serie A widziano wielu świetnych oryginałów, ale takiego egzemplarza dawno nie było. A przecież nie był całkowitym nowicjuszem, tylko lepszą wersją samego siebie. Jakby z Włoch wyjechał Fiat Punto, a wrócił Lamborghini. Taki zdarzył się cud techniki.
Wydawało się, że daleko nie pojedzie. Jak to auto powypadkowe. W meczu młodzieżowej Ligi Mistrzów rywal tak pogruchotał mu lewe kolano, że niemal wszystko wymagało naprawy przez chirurga. Stanął na nogi i dobił się do pierwszej drużyny Romy. Został przez nią wystawiony szerszej publiczności, potem schowany za kulisy i po cichu wypożyczony do Genoi, gdzie hałasu nie zrobił. Przygarnęła go Bazylea. Zainwestowała 1,5 miliona euro i zapewniła 40 procent od kolejnego transferu, co ograniczyło ryzyko jej ewentualnej straty. Mało kto w Bazylei zakładał, że zarobi 10. Bologna też w żadnym razie nie przepłaciła, bo po roku już miała chętnego za 45 milionów. Gdyby został utrzymany ten jego coroczny wzrost wartości o 100 procent, to w połowie przyszłego roku powinien zostać wyceniony na 90 milionów.
W międzyczasie stał się bezcenny dla reprezentacji, w której zadebiutował dwa mecze przed początkiem Euro 2024. Tam zagrał we wszystkich meczach grupowych i wyrządził najmniej zła, chyba że weźmiemy pod uwagę żółte karki. Z ich powodu nie mógł stawić czoła Szwajcarom. Bez niego nie mogło się udać, z nim szanse wzrosłyby – skoro tyle już było o procentach – powiedzmy, że o 20 procent. Kto w to uwierzył, niech wierzy. Natomiast nie podlegało dyskusji, że jego odbicie w lustereczku coraz bardziej przypominało Paolo Maldiniego lub Alessandro Nestę, a więc postaci pomnikowe. Trudno o większy komplement.
Czwarty – brylantowy
Pierwsze z nim skojarzenie to fryzjer. Do niego kazał mu się udać Massimiliano Allegri, żeby poprawianie niesfornych długich włosów nie rozpraszało na boisku. Posłusznie poszedł za radą trenera. Ostatnie skojarzenie wiąże się z Paulem Scholesem, który po meczu Juventus – Manchester City napisał na swoim koncie instagramowym: Who the fuck is this boy? Takie zrobił wrażenie.
Z kolei na nim tamtego dnia musiał zrobić wrażenie wywiad telewizyjny z Alessandro del Piero. Była gwiazda Juventusu występująca w roli reportera pytała, młoda gwiazdka (jego nazwisko w języku tureckim znaczy gwiazda, co za zbieg okoliczności) odpowiadała. Spotkali się mistrz z uczniem. Nie po raz pierwszy przecięły się ich ścieżki. Wydaje się, że wprost są na siebie skazani. On miał na ścianie poster Alexa z mistrzostw świata w 2006 roku. Z językiem wywalonym na wierzch imitował jego cieszynki. Robił wiele, żeby być taki jak tamten.
Kibice Juventusu również zobaczyli w nim nowego Del Piero. Młodość połączona z talentem i fantazją, a może i trochę wygląd zewnętrzny zachęcały do tak śmiałego porównania. Sam mistrz zauważył w szarawym Juventusie i docenił ten kolorowy brylant. Od pierwszego obejrzanego meczu. Nie tylko nie miał nic przeciwko, ale zachęcał, żeby to na jego plecy trafił numer 10, któremu chwały nie przyniósł Paul Pogba. Lepszego kandydata nie było. Odwzorowywał wszystkie cechy rasowej dychy.
Tych, którzy mieli wątpliwości, nowy numer 10 usadził w trymiga. W swoim debiucie z Lidze Mistrzów oddał strzał wyjęty żywcem z repertuaru Del Piero. Przy okazji pobił jego rekord i w wieku 19 lat i 136 dni został najmłodszym strzelcem z Juve w historii Ligi Mistrzów. W „Corriere della Sera” napisali, że zdjęcie dokumentującego tego arcygola mogłoby zawisnąć w muzeum Van Gogha.
Z Euro 2024 wyjechał bogatszy o 5 meczów i fajne doświadczenia oraz z popularnością, która przekroczyła tureckie i włoskie granice. Zrobiła się na niego moda. Rosły zasięgi w mediach społecznościowych. Rok temu walczył o przekroczenie miliona followersów na Instagramie, teraz jego konto spuchło do ponad 2,5 miliona obserwujących.
Ma iskrę Bożą. Nie w każdym meczu łatwo ją było dostrzec. Ale kiedy trafił się jego dzień, to rozgrzewał do czerwoności. Jak w Mediolanie, kiedy po wstaniu z ławki dwa razy magicznie machnął lewą nogą, wyczarował 4:4 i uciszył całe San Siro. Co to był za mecz, co to był za artysta.
Piąty – nadzwyczajny
Przed nim był Papu Gomez. Idol wszystkich w Bergamo, schował do kieszeni całe miasto i wydawało się, że długo nie będzie takiego jak on. Pożegnał się w niesławie i wkrótce skończył się sławny Papu, został zwykły Alejandro, który zaliczył zjazd gigant od mistrza świata do człowieka, którego telefon milczy. W marcu, kiedy dobiegnie końca dyskwalifikacja za doping, pokopie jeszcze trochę w trzeciej lidze, bo na coś więcej nie będzie raczej miał ochoty. Tak mówił.
Był jeszcze Jeremie Boga, szalony drybler z Wybrzeża Kości Słoniowej, który okazał się jednym z bardziej nieudanych transferów Atalanty ostatniej dekady. Po odejściu do Nicei też częściej biega pod górkę niż leci z górki.
Kiedy jako kapitan Atalanty zachwycał Gomez, kiedy w Bergamo jeszcze wiele sobie obiecywano po Bodze, to on był raz tu, raz tam, w dobrych ligach, niezłych klubach, które często zmieniał, ale od tego mieszania nie robił się lepszy. Coraz bardziej wtapiał się w masę. Nie dawał powodów, żeby wystawić go przed szereg i powiedzieć z pełnym przekonaniem: − Przed tym młodzieńcem świetlana przyszłość. Był całkiem zwyczajny aż stał się nadzwyczajny.
Z Pucharu Narodów Afryki wrócił ze srebrem i przekonaniem, że wybrał dobrze, zostawiając Anglię i związując się z Nigerią. Jego gole przeniosły Orły do ćwierćfinału i półfinału. W Europie szczyt zdobył w Dublinie. Znokautował trzema ciosami niezwyciężony Bayer Leverkusen, to tak jakby bokser wagi lekkiej posłał na deski przedstawiciela wagi ciężkiej. Od nadmiaru szczęścia zaszumiało mu trochę w głowie i zachorował na Paryż, ale szybko wyleczył go trener Gian Piero Gasperini i było dobrze jak wcześniej.
W Marakeszu ubrany w narodowy strój Nigerii odebrał 16 grudnia nagrodę dla najlepszego piłkarza Afryki. Niby miał silnych rywali, ale nie miał się kogo obawiać. W świetle tego, czego dokonał w 2024 roku, był bezkonkurencyjny. Dawny on to Everton, Fulham, Leicester i Lipsk, nowy – mógłby grać i błyszczeć w najlepszych klubach każdej ligi. Coming soon.
Szósty – wierny
W Serie B grali już mistrzowie świata, do tego albo jeszcze niższego poziomu schodzili piłkarze z wielkimi nazwiskami i sukcesami. Jednak albo byli to piłkarze ukaranego degradacją Juventusu, albo stare wygi przed emeryturą. On nie zalicza się do żadnej z tych grup.
Lat 30, znak szczególny: wierny jak pies, jak świetnie wyszkolony owczarek. Bo duży, elegancki i na komendę do ataku skoczy, znaczy skuteczny w działaniu. W tym roku spotkała go potrójna przykrość. Raz, że kontuzja. Dwa, że druga kontuzja zaraz potem, jak wylizał się z pierwszej. Padł na początku marca i bezsilnie przyglądał się jak upadało jego Sassuolo. Z nim w zdrowiu i w składzie niepodobna, żeby do tego doszło. Jak nic wyciągnąłby drużynę z opresji i być może odfrunąłby w lepsze miejsce, ale tego nie sprawdzimy. Poza tym, ile to już razy miał odchodzić?
W każdym razie nie zostawił Sassuolo w drugoligowej potrzebie. Dołączył w trakcie sezonu, który dla spadkowicza układał się tak sobie, bo 11 punktów po 7 kolejkach i 4 miejsce mieściły się daleko od oczekiwań. Wrócił 5 października, niemal dokładnie 7 miesięcy po diagnozie o zerwaniu ścięgna Achillesa. Od razu asysta, w następnym meczu dwie, w pozostałych siedmiu meczach dorzucił jeszcze sześć i w bonusie trzy gole. Co więcej indywidulane popisy i świetne statystyki przełożyły się na wyniki całej drużyny. Z nim w składzie Sassuolo grało 9 razy i za każdym wygrywało. To się nazywa powrót.
Siódmy – niezłomny
W grudniu dzieci listy piszą. Wprawdzie on już dzieckiem nie jest, ale też napisał. List otwarty. Nie wrzucił go do skrzynki, zamieścił na Instagramie. Takie czasy. Pisał: − Zdarzenie, którego stałem się bohaterem, uświadomiło mi, bardziej niż zdawałem sobie z tego sprawę, że piłka nożna to więcej niż mecz, liga, kariera. Piłka nożna to wspólnota połączona tą samą pasją. Wspólnota, w której dzieli się momenty radości, wzruszenia, złości, rozczarowania i cierpienia. Uświadomiłem sobie, jaki ten sport jest autentyczny. Jak bardzo jesteśmy złączeni. To związek, który się cementuje w trudnych momentach. Związek, który pozwala pokonać każdą przeszkodę. Odczułem to na własnej skórze. Zostałem otoczony taką pozytywną energią, że pozwoliło mi to zachować spokój i nie czuć się samotnym. Dlatego zwracam się do wszystkich, żeby nie zapominali o tym wymiarze tego sportu. Żeby nie dali się uwieść komercji, bo prawdziwe walory znajdują się gdzie indziej. Do zobaczenia na boisku.
Nie opuścił go o własnych siłach. W ogóle nie miał świadomości, że je opuścił, że jego życie było zagrożone, że komunikaty o jego zdrowiu pojawiały się w każdych wiadomościach. W szpitalu dowiedział się o wszystkim. Że przeszedł zawał serca, bo koronawirus zostawił w jego organizmie niemiłą pamiątkę, że w karetce ratownicy użyli defibrylatora. Że będzie żył i wróci do futbolu. Że będzie miał rozrusznik.
Zaczynał w jednym czasie i jednym klubie, co trzeci. Ten sam rocznik 2002. Jeśli ścieżki trzeciego były pokręcone, to on szedł jak po sznurku. Bez nagłych zwrotów akcji, bez kontuzji, z młodszej do starszej drużyny, potem jeszcze starszej, wreszcie przez Jose Mourinho wpuszczony do najważniejszej.
Dopiero w tym roku coś zaczęło się psuć. Coraz bardziej krzywo patrzyli na niego w Romie. Nieważne, czy musiał, czy chciał, bo na pewno wiedział, że powinien zmienić środowisko. We Florencji odnalazł się znakomicie. Dokonał też osobistej zemsty na Romie, której wbił gola i do zwycięstwa 5:1 dorzucił się jeszcze dwiema asystami. Pięknie się rozwijał. I nagle stop. Po zabiegu nigdy nie zagra w Serie A. Zobaczą go na boiskach w jakiejś innej lidze.
Nie padły dotąd nazwiska siedmiu wspaniałych. Na koniec warto uzupełnić braki. Pierwszy to Nicolo Fagioli, drugi – Moise Kean, trzeci – Riccardo Calafiori, czwarty – Kenan Yildiz, piąty – Ademola Lookman, szósty – Domenico Berardi, siódmy – Edoardo Bove.