Biografia Żmudy już w sprzedaży
Do księgarń trafiła biografia legendy reprezentacji Polski Władysława Żmudy „A ty będziesz piłkarzem”, której współautorem jest Dariusz Kurowski, uznany dziennikarz i współtwórca m.in. biografii Jerzego Dudka „NieREALna kariera”, która cieszyła się powodzeniem nie tylko w Polsce, ale też na świecie. Książka „A ty będziesz piłkarzem” ma szansę powtórzyć ten sukces.
Nie jest biografią piłkarza opowiadającego głównie o rozegranych meczach i zdobytych trofeach. To raczej książka o człowieku, który dzięki piłce mógł sporo doświadczyć i jeszcze więcej przeżyć. Szczery do bólu obraz czasów, w których przyszło mu żyć. Może dla niektórych trochę szokujący, ale z pewnością prawdziwy. Dlatego główny bohater opowieści nie tworzy wyidealizowanego autoportretu, ale jest człowiekiem z krwi i kości, niepozbawionym słabostek, grzechów i grzeszków.
– Gdy na potrzeby tej książki przeanalizowałem swoje życie, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że mogłoby stanowić gotowy scenariusz do filmu. Tylko jakiego? Na pewno sensacyjno-przygodowego, pełnego humoru i niespodziewanych zwrotów akcji. Coś pomiędzy kapitanem Klossem a Jamesem Bondem. I do tego z wątkiem… love story. Jeśli ktoś uważa, że przesadzam, niech najpierw przeczyta, a dopiero potem ocenia – mówi Władysław Żmuda.
Książka wciąż do nabycia jest w księgarniach i w salonach: Inmedio, Inmedio Trendy, Relay, 1-Minute, Discover, Hubiz, The Warsaw Store, Virgin oraz w sklepach internetowych: prenumerata24.pl, motyleksiazkowe.pl, czytam.pl, tantis.pl, taniaksiazka.pl, empik.com, swiatksiazki.pl.
A oto kilka wybranych fragmentów:
Szufla numer osiem
Ojciec nie chciał, bym się zadawał z chuliganerią, dlatego mnie ostrzegał:
– Jak pójdziesz naprzeciwko grać w piłkę, to ci wleję!
Chciał uchronić swego syna przed złym wpływem łobuzów, których w pobliżu nie brakowało. A właśnie głównie z nimi mogłem grać. Ojciec mówił swoje, ja robiłem swoje. Wiadomo, że bez piłki bym nie wytrzymał. Żadne zakazy czy kary nie mogły mnie od niej odciągnąć.
Znajomości z boiska miały głębsze odniesienie, bo towarzystwo było charakterne. Tak jak dzisiaj kibice robią ustawki, my też je organizowaliśmy, choć nikt ich wtedy tak nie nazywał. Chłopaki z jednej dzielnicy skrzykiwali się z tymi z drugiej na łące i wtedy nie było przebacz. Laliśmy się za nasze małe ojczyzny. Oczywiście moi rodzice nic o tym nie wiedzieli. Nie mogli wiedzieć.
Ojciec zawsze powtarzał:
– Piłka ci chleba nie da. Trzeba iść do szkoły i się uczyć.
I zawsze mnie straszył:
– Jak nie będziesz się uczył, szufla numer osiem.
To było jego ulubione powiedzenie, czyli że jak nie skończę szkoły, zostanie mi tylko wyładunek wagonów z węglem. Dlatego nie chciał, bym tracił czas na ganianie za piłką. Starał się od niej uchronić nie tylko mnie. Najstarszy brat Andrzej naprawdę dobrze grał, nawet byłem na kilku jego meczach, ale ciągle słyszał w domu, że nauka najważniejsza, więc wybrał szkołę, a później studia. Tadek też był niezły, jednak ojciec również jemu skutecznie wybił piłkę z głowy. Tylko ja nie chciałem go słuchać i po cichu grałem, ile tylko się dało.
Działo się to w czasach, gdy każda piłka była na wagę złota. Musieliśmy kombinować na podwórku, jak zdobyć nową. Nie mieliśmy pieniędzy, trzeba było pozbierać po meczu Lublinianki czy Motoru butelki i je sprzedać. Zbieraliśmy też złom i makulaturę. To był najprostszy sposób zarobienia paru groszy. Takie były czasy, lata sześćdziesiąte, inny świat. (…)
Mama widziała moją pasję do piłki, dlatego w tajemnicy przed ojcem musiała podpisać deklarację, że rodzice wyrażają zgodę na treningi syna w klubie. To był wymóg, bez którego nie mogłem zostać zawodnikiem Motoru. (…) Widział, że ciągle ganiam za piłką i chyba zrozumiał, że nie jest mi tego w stanie wybić z głowy, ale jeszcze próbował. Wrócił kiedyś z pracy, wziął wielkie nożyce, których używał do krojenia materiału, i przedziurawił mi piłkę. Strasznie płakałem i to kilka razy, bo taka akcja niestety się powtarzała. (…)
Ojciec miał ze swojego sklepu przy ulicy 1 Maja do domu kilkaset metrów. Musiał przejść przez stary most na Bystrzycy i skręcał w boczną uliczkę Buczka. Po drodze, na rogu dużego skrzyżowania był bar „WZ”. Kiedyś mężczyźni po pracy szli na kielicha, tak się mówiło. Nie codziennie, ale dość często. Wstępowali do najbliższego baru czy restauracji, wypili setkę wódki, zakąsili śledzikiem czy jakąś inną „garmażerką”, a przede wszystkim pogadali. Ludzie byli bardziej zżyci, mieli więcej czasu, by się spotkać i porozmawiać. Jednego dnia ojciec bardzo się zdziwił, gdy koledzy mu zakomunikowali:
– Janek, dziś nie płacisz, my stawiamy.
– Dlaczego?
– To nie wiesz? Przecież twój syn gra w reprezentacji Polski juniorów!
W ten sposób ojciec dowiedział się od kolegów, czym zajmowałem się po szkole. I nabrał szacunku do mojej piłkarskiej pasji. Zupełnie odpuścił, nigdy już nie próbował mnie odciągać od piłki, otrzymałem od niego pełne przyzwolenie na, już oficjalne, treningi w klubie, grę w Motorze i reprezentacji. Nie było dziurawienia piłek, żadnych zakazów. Powiedział tylko, że zabroni mi trenować, gdybym się za słabo uczył. Orłem w szkole nie byłem, ale zawsze przechodziłem do następnej klasy, więc wreszcie mogłem bez żadnych problemów robić to, co lubiłem najbardziej.
*******************************************************************
Jan, idź do apteki
Na pewno byłem osobą rozpoznawalną i popularną we Wrocławiu, przede wszystkim ze względu na wielki sukces reprezentacji w mistrzostwach świata w 1974 roku, a także zdobycie medalu olimpijskiego dwa lata później. Przyczyniła się do tego również coraz lepsza gra Śląska, dlatego „pan piłkarz” mógł bez problemu załatwić wiele spraw, wszędzie miał drzwi otwarte. Na przykład znajomy aptekarz załatwiał mi potrzebne lekarstwa. Najczęściej dawało się na wymianę flaszkę. Pieniądze czasami nie miały znaczenia, kwitł więc handel wymienny. Dzięki temu miałem w domu wszystko potrzebne do normalnego życia, choć w sklepach nie było nic.
Piłkarzy Śląska szczególnymi względami darzyli dwaj bracia, zwariowani kibice, Andrzej i Kazimierz Buch. Działali w gastronomii, mieli bary w mieście. Jak się do nich szło, wiadomo było, że z pustymi rękami człowiek nie wyjdzie. I, co ważniejsze, na pewno szybko nie wyjdzie. Zawsze nas odpowiednio podejmowali, ale należało przy okazji wypić z nimi kielicha. Na koniec dostawaliśmy paczuszki, a w środku jakaś wędlinka, schabik, szyneczka… Znajomość z nimi, gdy takie przysmaki kupowało się wyłącznie spod lady, była wręcz bezcenna.
Imprezy najczęściej odbywały się w magazynku jednego z barów, a później rozwoziła nas do domów swoim wartburgiem pani Basia Buch. Pamiętam, że jeden z pracowników miał na imię Jan. Kiedy Buch mówił „Jan, idź do apteki” – już wiedzieliśmy, że zaraz przyniesie lekarstwo, czyli flaszkę, a jak mówił „Jan, idź do szkoły” – że flaszek będzie pięć! Wtedy jeszcze najwyższą oceną w szkole była „piątka”.
U Buchów nigdy się nie nudziliśmy, więc czasami przychodziły nam do głowy różne wariactwa. Raz ktoś zaczął podpuszczać bramkarza Zygę Kalinowskiego:
– „Kali”, tego worka to nie podniesiesz.
Wiadomo, że nie odpuścił, musiał pokazać siłę. Złapał za worek, szarpnął i naderwał sobie jakiś mięsień na plecach. Według oficjalnej wersji złapał kontuzję i przez pewien czas z tego powodu nie mógł grać.
Zyga był zawodowym wojskowym, ale też, a może przede wszystkim, niezwykle barwną postacią. Kilka razy szeroko otwierałem oczy, widząc go w akcji. Potrafił na przykład przynieść do klubu odkurzacz, który mu się popsuł, z poleceniem:
– Kmiotki, reperować mi go!
Zawodowy piłkarz nie będzie się przecież zajmował tak błahymi sprawami. Opowiadali mi w Śląsku, że gdy wcześniej wywalczyli awans z drugiej do pierwszej ligi i nie wypłacili mu premii, zaraz po meczu uścisnął rękę generałowi w rękawicy umazanej błotem. Jeśli jakiś obrońca zawalił bramkę, potrafił za nim lecieć po boisku, żeby go kopnąć, wiadomo w co. Ale przede wszystkim był dobrym bramkarzem. Na ładne oczy nikt by go nie wziął do kadry na mistrzostwa świata w 1974 roku.
Zawsze z imprez wracałem z Tadziem Pawłowskim. Ponieważ mieszkaliśmy razem, musieliśmy się razem trzymać – taki rodzaj wzajemnego alibi. Gdyby jeden wrócił wcześniej, żona drugiego od razu zrobiłaby aferę. Tadzio nie miał zbyt mocnej głowy, więc często stawiałem go na wycieraczce i uciekałem do siebie. (…)
Piłkarze mieli też innych dobrych znajomych. Na Dolnym Śląsku mieszkało wielu greckich uchodźców. Jeden nazywał się Tanas i był właścicielem garbarni w Bielawie. Pojechaliśmy do niego z Bodziem Rachwalskim, jego żoną i Jasiem Erlichem. Pojechaliśmy czyścić kożuchy, garbusem Bodzia. Tanas zaprosił nas do biura. Syf był tam straszny. Nalewał po pół szklanki wódki, a popijaliśmy to kranówą. Impreza skończyła się w restauracji o czwartej rano tańczeniem Zorby.
Potem graliśmy towarzyskie mecze z Panathinaikosem, najpierw we Wrocławiu, a następnie Kazio Górski zaprosił Śląsk na rewanż do Grecji. Tanas obwoził nas wołgą po Atenach. Szkoda, że od razu nie wysłaliśmy oficjalnego pisma do Księgi Rekordów Guinnessa – jedenaście osób jeździło samochodem po mieście! Niezapomniana wycieczka. Chyba najbardziej dla Jasia Sybisa, bo już się nie mieścił, więc nogi wystawił za okno. Tanas zaprosił nas też w Atenach na kolację z buzuki. I oczywiście był na meczu. Kiedy wyszedłem na rozgrzewkę, usłyszałem, jak ktoś krzyczy do mnie z trybun:
– Władek, Władek…
Spojrzałem w odpowiednią stronę i zobaczyłem, jak macha na powitanie.
Działo się to wszystko w innych czasach. Mogliśmy trochę pobankietować, bo co innego było do roboty…
*******************************************************************
Znów ojciec trenerem
Przed nowym sezonem 1981/82 Machcińskiego zastąpił Władysław Żmuda, z którym pracowałem wcześniej w Śląsku. Właściwie powinienem napisać – Władysław Żmuda I, bo znów było w jednym klubie dwóch o takim samym imieniu i nazwisku. Znów chłopaki mogli sobie używać, że ojciec jest trenerem. Żmuda stanowił przeciwieństwo Machcińskiego, dlatego początek pracy w Łodzi musiał być dla niego szokiem.
Władysław Żmuda, były trener Widzewa Łódź
Na pierwszym spotkaniu jeden z zawodników zapytał zaczepnie:
– Panie trenerze, a czy pan wie, że myśmy zdobyli mistrzostwo Polski?
Odpowiedziałem spokojnie:
– A czy ty wiesz, że ja też już parę lat temu ze Śląskiem zdobyłem mistrzostwo Polski?
I był spokój.
Ale chyba nie na długo, bo przepychanki trwały cały czas, a nowy trener nieustannie musiał się zderzać z odmienną rzeczywistością. U Machcińskiego ciągle coś się działo. Zawsze było piwo po meczu, co stało się wręcz niepisaną tradycją. Szczególnie po meczach wyjazdowych wjeżdżała do autokaru skrzynka czy nawet dwie. Przy korzystnym rezultacie podróż była wesoła, przy kiepskim należało jakoś rozładować złe emocje.
Władysław Żmuda, były trener Widzewa Łódź
Zawodników wcześniej prowadzili Jezierski i Machciński. I też wcześniej nie stronili od alkoholu, dlatego patrzyli na to przez palce. Dla mnie trzy sprawy wyglądały fatalnie. Palili papierochy, a ja byłem ich wrogiem. Palili nawet w autobusie, jadąc na mecz! Znałem to z opowiadań, bo wypowiedziałem temu wojnę i od razu zlikwidowałem. Do tego po meczu w autobusie skrzynka piwa i popijali. A słownictwo mieli takie, że byłem przerażony. Ale po jakimś czasie wszystko się powoli wyczyściło…
Boniek mi powiedział:
– Panie trenerze, pan walczy nie tylko na boisku, ale i poza boiskiem. Jeżeli my będziemy przegrywać, drużyna się zbuntuje.
Odpowiedziałem spokojnie:
– To odejdę. Trudno, ale nie ustąpię.
Jednak trener, jeśli dobrze pamiętam, czasami szedł na ustępstwa. Gdy się postawił, zawsze wtedy słyszał:
– Panie trenerze, po jednym można…
Jak to w Widzewie, ciągle było niespokojnie. Ciągle coś musiało się dziać.
Władysław Żmuda, były trener Widzewa Łódź
Pojechaliśmy na turniej halowy do Niemiec. Po meczu Niemcy pili piwo i zawodnicy przyszli do mnie:
– Jak to, Niemcy piją, a my nie możemy?
Wtedy na jedno im pozwoliłem, ale po meczach w autokarze był zakaz.
Trener Żmuda wprowadził regulamin, który się nie podobał. Przewidywał kary za papierosy, za piwo, za spóźnienia na treningi. Trochę do tej skarbonki wrzuciłem. Czasami się spóźniałem, co po latach mogę szczerze przyznać. Ale dyscyplina w drużynie była, choć nie taka, jak na przykład w Śląsku. W Widzewie wszyscy pilnowali się nawzajem. Jak ktoś przesadzał, inni zwracali mu uwagę, czasami niewinnie w żartach, czasami bardziej dosadnie. Byliśmy drużyną i wiedzieliśmy, że jeden zależy od drugiego, także poza boiskiem. (…)
Władysław Żmuda, były trener Widzewa Łódź
Na wszystkie zgrupowania jeździliśmy do Spały. Pani na recepcji kiedyś mi powiedziała:
– Panie trenerze, co pan zrobił, że ten Widzew jest teraz taki porządny, kulturalny, tak ładnie mówią?
*******************************************************************
Szwagier
Po historycznym sukcesie na Wembley trener Kazimierz Górski dokooptował do kadry dwóch piłkarzy z młodzieżówki, mnie i Andrzeja Drozdowskiego z ŁKS Łódź, na zaplanowany wcześniej mecz towarzyski z Irlandią w Dublinie. Gdy tam przylecieliśmy, kierownik drużyny rozdzielał pokoje. Za dużo się nie odzywałem. Miałem się wymądrzać, skoro byłem najmłodszy? Większość już podobierała się po dwóch, a ja czekałem grzecznie na swoją kolej. Wreszcie kierownik podszedł i powiedział:
– Będziesz mieszkał z Deyną.
Tylko Kazio został sam, więc przydzielił mnie do niego. Byłem i zaskoczony, i trochę stremowany. Nie mogłem uwierzyć – mnie, młodego, dał do pokoju z takim zawodnikiem?! Wtedy chciałem mu nawet mówić per „pan”, bo czułem dla niego respekt. Po kolacji z pełnym szacunkiem wszedłem do pokoju. Na stole stała butelka whisky, a Kazio imprezował w towarzystwie dwóch pań. I poinstruował mnie:
– Speak English, Władziu, przedstaw się ładnie.
Podyskutowaliśmy z paniami do dwunastej czy pierwszej. Potem się zmyły, a my poszliśmy grzecznie spać. Czy do czegoś wcześniej doszło? Nie mam pojęcia. Jako młody zawodnik nie miałem odwagi zapytać. Przyznam, że byłem trochę zszokowany. Kiedy później lepiej poznałem Kazia, wiedziałem, że lubił damskie towarzystwo, zresztą z wzajemnością. Zawsze bez niepotrzebnego rozgłosu potrafił sobie je zorganizować. (…)
Kazik pierwszy nazwał mnie Szwagrem. Ja też zacząłem tak do niego mówić, więc zostaliśmy Szwagrami. Mówiono o nas, że idealnie się dobraliśmy, że prawie z sobą nie rozmawiamy, zamieniamy najwyżej dwa słowa, ale wystarczy, iż jeden mrugnie, a drugi wie, o co chodzi. To oczywiście przesada. Kiedy wchodziłem do drużyny, darzyłem Kazia ogromnym szacunkiem. Był dla mnie wielkim piłkarzem, więc na początku naszej znajomości nie miałem śmiałości za wiele się odzywać. Nie chciałem się wychylać, wychodzić przed szereg, tym bardziej że nigdy nie byłem gadułą. (…)
Nie jest tajemnicą, że miał pewne słabości. Poza boiskiem nie był wzorem do naśladowania dla młodych piłkarzy. Wieczorem wypił drinka, trochę pożartował, trochę poflirtował. Miał powodzenie u kobiet i miał określony gust. Lubił damy o kobiecych kształtach, nawet bardzo kobiecych, z bujnymi lokami. Dla takich potrafił być szarmancki. Kiedy po meczu poszedł do baru i zobaczył barmankę w swoim typie, z bukietem róż czekał do piątej rano, aż skończy pracę. Nie odpuścił! Mówił:
– Coś w sobie ma.
Jeśli pobudka była na przykład o ósmej, potrafił wrócić do pokoju dziesięć minut wcześniej. Spoglądał na mnie i mówił:
– Szwagier, choć pięć minutek snu…
I kładł się do łóżka. Wstawał o ósmej, szedł do łazienki, obmywał twarz i mówił:
– Dobra, Szwagier, idziemy.
I szliśmy na śniadanie.
Lubił też hazard, niestety. Raz graliśmy z Legią, której trenerem był wtedy Andrzej Strejlau. Wygraliśmy 1:0. Kazia nie było w składzie. (…) Później dowiedziałem się, że przepadł w nielegalnym kasynie, bo legalnych jeszcze wtedy nie było, gdzie wstęp mieli tylko wtajemniczeni. Ruletka kręciła się w czyimś mieszkaniu, do tego pokerek, dlatego wsiąkł tam na trzy dni. Dla ludzi z Legii jego słabości nie były tajemnicą.(…)
Ostatni raz widziałem go w Danii, gdy pojechaliśmy tam na turniej oldbojów. Była druga czy trzecia w nocy, gdy Kazio zaproponował:
– Chodź, Szwagier, na kieliszek wódeczki.
Poszliśmy na dyskotekę, Kazio w… klapkach, ale wpuścili nas bez problemu. Pamiętam, że wódka była droga jak cholera. Któż mógł wtedy przypuszczać, że rozmawiamy ostatni raz? Nie mogłem wiedzieć, że to nasz wieczór pożegnalny. Kazio przyznał, że coraz bardziej tęskni za Polską. Zastanawiał się, czy nie wrócić na stałe.
Został chwilę dłużej, miał lecieć do Stanów Zjednoczonych. Pamiętam jego wyraz twarzy, gdy odjeżdżaliśmy autokarem. Był na niej smutek połączony z tęsknotą. Takiego Kazia widziałem ostatni raz i tak go zapamiętam na zawsze. Miesiąc później zginął w wypadku samochodowym pod San Diego.
Na pewno mi go brakuje. Moglibyśmy teraz powspominać na wesoło wspaniale lata…
PilkaNozna.pl