Arka to klub zasłużony dla polskiego futbolu, niespecjalnie jednak utytułowany. Mistrzem nigdy nie była, wywalczyła za to dwa Puchary Polski – w 1979 roku i w obecnym. Nic zatem dziwnego, że Rafał Siemaszko, który otworzył wynik w finale, dla Gdyni jest bohaterem. I bardzo dobrze się stało, bo to człowiek, który po prostu na to zasługuje. Uśmiechnięty, z dystansem do siebie, żaden pan piłkarz. Po prostu normalny gość, co nie zawsze idzie w parze z wykonywanym przez niego zawodem.
Rozmawiał PRZEMYSŁAW PAWLAK
(…)
– Zawód piłkarza jest lekki czy trudny? – Każda praca jest trudna. W piłce też trzeba się namęczyć, nabiegać, naszarpać, przepychać z obrońcami. No i presja wyniku też wcale nie jest łatwa do udźwignięcia. W każdym razie nie zamieniłbym z powrotem piłki na stocznię. I wcale nie chodzi o aspekt finansowy, bo pod tym względem jest oczywiście trochę lepiej. Przede wszystkim jednak tyle w moim życiu się ostatnio wydarzyło, mam na myśli strzelone przeze mnie gole, wygrany Puchar Polski, że nie zamieniłbym tego na nic innego. Wspaniałe uczucie! Stocznia może poczekać. Choć kto wie, może kiedyś jeszcze tam zawitam. Nigdy nie wiadomo, co się w życiu wydarzy. Papiery mam, z wykształcenia jestem technikiem budowy okrętów. Można w przyszłości kombinować w tym temacie.
– Pierwsza myśl po golu, którego strzeliłeś w finale Pucharu Polski? – Co tu się w ogóle wydarzyło?! A potem euforia przeplatała się z niedowierzaniem. Bo gdybyśmy przegrali, spełniłby się scenariusz, który wszyscy zakładali przed meczem. Poza nami. Zyskaliśmy szacunek.
– Myślałem, że powiesz: co ten Burić zrobił. – Oj tam, nie zabierajmy moich zasług. Piłka poszła po koziołku i tyle.
(…)
– Trudno było ci się odnaleźć w szatni Arki? – Nie miałem z tym kłopotów. Choć nie mam żadnej funkcji w drużynie, nie jestem w radzie drużyny. Odpowiadam tylko za zdobywanie bramek. W niższych ligach kilka razy usłyszałem, że jestem za niski, że moje warunki fizyczne spowodują, iż ciężko będzie mi się pokazać. Ale to było jeszcze w czasach, kiedy piłkę traktowałem jak zabawę, dlatego zbytnio się tym nie przejmowałem. A zaangażowaniem, charakterem, walką na boisku sprawiłem, że piłka zaczęła mi to oddawać. W golach.
– W ekstraklasie licznik zdobytych bramek zaczął bić, kiedy miałeś już trzydziestkę na karku. – No tak, mecz z Ruchem Chorzów. Pomyślałem: kurczę, co się stało? Jeszcze chciałem uderzyć w długi, a piłka poszła w krótki róg… Do tego lewą nogą! Trzeba mieć też fart. Szampanów nie otwierałem, poczułem jednak, że teraz już pójdzie z górki, że, kurczę, może wpadać jedna za drugą. Najtrudniej było do tej pierwszej bramki. I co z tego, że nic ten gol nie zmieniał, gdyż prowadziliśmy już 2:0?
(…)
CAŁY WYWIAD MOŻNA ZNALEŹĆ W NOWYM (21/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”