90 minut z Piotrem Parzyszkiem
Przebieg jego kariery jest daleki od modelowego przykładu. Po wielu zagranicznych doświadczeniach – osobistych i sportowych – Piotr Parzyszek postanowił przedstawić się kibicom w ojczyźnie. Pierwszym polskim klubem 24-latka został Piast Gliwice.
ROZMAWIAŁ KONRAD WITKOWSKI
Wyjeżdżał pan z kraju jako dziecko, wraca jako dorosły mężczyzna. Jak bardzo zmieniła się Polska przez te 19 lat?
Miałem zaledwie sześć lat, kiedy wyjeżdżaliśmy za granicę, więc siłą rzeczy nie pamiętam zbyt wiele – mówi Parzyszek (na zdjęciu). – Utrzymywałem jednak stały kontakt z Polską, bo często tu przyjeżdżaliśmy, choćby na wakacje. W Toruniu mamy dużą rodzinę. Od kiedy zacząłem trenować w akademii, czasu na wyjazdy było już mniej, więc wracaliśmy do kraju wyłącznie przy okazji świąt. Minione Boże Narodzenie było pierwszym, którego nie spędziłem w ojczyźnie. Zawsze czułem się Polakiem, więc teraz wracam do domu. Jednak z drugiej strony wychowałem się w Holandii i mam świadomość, że z tego powodu niektórzy ludzie mogą patrzeć na mnie trochę inaczej.
Wyjazd z Polski w 1999 roku podyktowany był poszukiwaniem lepszego życia?
Wtedy mama uznała, że w Holandii czeka mnie lepsza przyszłość. Zawsze będę jej za to wdzięczny.
Rodzinna tragedia, która spotkała pana kilka miesięcy temu, bezpośrednio wpłynęła na decyzję o opuszczeniu Holandii?
Mama chorowała od prawie dekady. Miała nowotwór mózgu, więc wiedzieliśmy, że ten smutny dzień kiedyś nadejdzie. Lekarze nie dawali jej większych szans. Przeszła operacje i dostała dziesięć kolejnych lat życia, to był pewien cud. Widziała, jak realizuję się w piłce nożnej, zaręczam się, rodzi się moja córka. Za wszystko jestem jej bardzo wdzięczny. Nie będę ukrywał, że było mi naprawdę trudno. Tym bardziej że w sprawach zawodowych wiodło się różnie: na początku sezonu grałem w Zwolle, później coraz rzadziej, co bardzo mnie denerwowało, bo nienawidzę siedzieć na ławce. 4 stycznia dostałem wiadomość, że mamie zostały maksymalnie dwa-trzy miesiące życia. A już wtedy poważnie myślałem o zmianie otoczenia. Musiałem dokonać wyboru. Istniała nawet możliwość powrotu do De Graafschap, tam byłbym trochę bliżej rodziców, ale nie chciałem znowu grać w drugiej lidze. Pojawił się temat przejścia do Zagłębia Lubin – właściwie wszystko było już dogadane, ale w ostatniej chwili powiedziałem „nie”. Widziałem, że stan mamy się pogarsza, więc postanowiłem jeszcze zostać w Holandii. Odeszła na początku marca i był to dla mnie przełomowy moment. Wtedy utwierdziłem się w przekonaniu, że po sezonie zmieniam klub. W Holandii wciąż mieszka wiele ważnych dla nas osób, w tym rodzina mojej żony, ale już nic nie powstrzymywało nas przed przeprowadzką. Zdecydowaliśmy się na wyjazd do innego kraju. Miałem propozycje z Danii oraz Turcji, a potem rozpoczęły się rozmowy z Piastem. Zwolle pozwoliło mi na transfer za darmo, co wiele dla mnie znaczy. Zgodzili się na moje odejście, chociaż miałem jeszcze dwa lata kontraktu.
Długo zastanawiał się pan nad powrotem do Polski?
Generalnie nie, ale z drugiej strony nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Nigdy wcześniej nie grałem w polskim klubie, nawet nie trenowałem tutaj jako dziecko. Towarzyszyło mi podwójne uczucie: niby wracałem do domu, ale w pewnym sensie Polska to dla mnie nowy kraj. W tym momencie cieszę się, że podjąłem taką decyzję.
Jak żona, która jest Holenderką, odnajduje się w Polsce?
Nie ma większych problemów. Właśnie zaczyna naukę języka polskiego. Denerwuje ją fakt, że na przykład kiedy jedziemy do mojej rodziny na święta, nie może się dogadywać na normalnym poziomie. Sporo już rozumie, podpytuje mnie o różne rzeczy. Cieszę się również, że moja trzyletnia córka będzie mogła nauczyć się polskiego.
Coś pana zaskoczyło po przyjeździe do Gliwic? Realia, w jakich funkcjonuje klub, różnią się od tych, do których przywykł pan w Holandii?
Pod wieloma względami Piast jest lepiej zorganizowany. Chodzi mi o infrastrukturę, wszystko, co mamy do dyspozycji. Widać profesjonalizm: codziennie pracują z nami lekarze, fizjoterapeuci oraz masażyści. W Holandii w zasadzie nie było nic poza szatnią i prysznicami, żadnych pomieszczeń do regeneracji. W Zwolle mieliśmy tylko jednego masażystę, był też fizjoterapeuta, ale pracował dla zewnętrznej firmy i spędzał w klubie zaledwie po kilka godzin dziennie. W tym aspekcie wykonałem krok do przodu.
Jak wrażenia po pierwszym zetknięciu z Lotto Ekstraklasą?
Nic mnie nie zaskoczyło, bo trenuję tu już od kilku tygodni, więc wiedziałem, co mnie czeka. To inne rozgrywki niż w Holandii. W Eredivisie przede wszystkim gra się w piłkę. W Ekstraklasie też, ale aspekt fizyczny ma zdecydowanie większe znaczenie. Polską ligę porównałbym z zapleczem Premier League. Nie wiem, czy pod względem poziomu, ale na pewno tego fizycznego stylu. Od początku rzuciła mi się w oczy cecha, którą szanuję w Ekstraklasie: obrońcy nie boją się kopnąć piłki daleko w trybuny. W Holandii tak to nie działa, tam nawet w najbardziej ryzykownej sytuacji trzeba szukać celnego podania do kolegi z zespołu. Nie ukrywam, że często mnie to irytowało, bo przez takie historie traciliśmy w sezonie po kilka bramek.
Transfer piłkarza z zachodniej ligi do Ekstraklasy postrzegany jest raczej jako sportowa degradacja. Uważa pan, że wykonał krok wstecz?
Rozumiem, że taki ruch może być odbierany w negatywny sposób. Dla piłkarza najważniejsza jest regularna gra na możliwie jak najwyższym poziomie i jeśli masz na nią szansę, to wcale nie robisz kroku w tył. Poza tym liga holenderska nie jest już tak mocna jak kiedyś. Niedawno rozmawiałem o tym w szatni z chłopakami: jeszcze kilka lat temu mistrz Holandii kwalifikował się bezpośrednio do fazy grupowej Champions League, podczas gdy dzisiaj dwie najlepsze drużyny Eredivisie grają tylko w eliminacjach. Jeśli w tym sezonie holenderskie kluby nie zdobędą wystarczającej liczby punktów do rankingów, może być jeszcze gorzej.
Jest pan wychowankiem holenderskiego modelu szkolenia. Dostrzega pan różnice pomiędzy sobą a zawodnikami wyszkolonymi w polskich klubach?
Treningi w Polsce różnią się od tych w Holandii. Weźmy za przykład popularną grę w dziadka. Tam odbywa się to na innych zasadach: nie można wykonać podania zwrotnego do kolegi, który przed chwilą do ciebie zagrał, a ponadto piłka musi ciągle znajdować się najwyżej na wysokości kolan. Nie ma mowy o podaniach górą. To są drobne różnice, ale one zmuszają do grania w piłkę, szukania trudniejszych rozwiązań. W Polsce dziadek to raczej forma zabawy z piłką, natomiast w Holandii gra się na poważnie. Zdarzały się sytuacje, że dwóch chłopaków przez 15 minut nie potrafiło wyjść ze środka, bo pozostali dysponowali takimi umiejętnościami, że nie popełniali żadnych błędów.
Pojawiła się kiedykolwiek propozycja gry w juniorskiej reprezentacji Holandii?
Nie było takiego tematu. Przyznam, że nigdy o tym nie myślałem, bo nie czuję się Holendrem. Jestem nieźle wyszkolony technicznie, ale było wielu napastników lepszych ode mnie. Zdaję sobie z tego sprawę i nie mam z tym żadnego problemu.
Jest pan Polakiem, ale bardziej znanym w innym kraju niż w ojczyźnie. Trzeba przyznać, że to niecodzienna sytuacja.
Jestem w Holandii dość rozpoznawalny i to nawet w miastach, gdzie nie grałem. Kiedyś pojechaliśmy z żoną i córką do Utrechtu, a tam jakiś kibic mnie poznał. Teraz jednak chcę zapracować na nazwisko także w Polsce.
To prawda, że po udanym dla pana sezonie 2012-13 pojawiło się zainteresowanie ze strony Lecha Poznań i Legii Warszawa?
Coś faktycznie było na rzeczy, ale nie do tego stopnia, żeby któryś z tych klubów złożył za mnie ofertę. Skończyło się na telefonach do mojego menedżera.
W tamtym czasie byłby pan zainteresowany transferem do Polski?
Nie myślałem wtedy o powrocie do Polski. Miałem jeszcze coś do osiągnięcia w lidze holenderskiej.
Benfica, Nantes, Blackburn Rovers, PSV… Kilka lat temu mówiło się o panu w kontekście tych klubów. Dlaczego nie trafił pan do żadnego z nich?
Historia zaczęła się, gdy miałem 16 lat. Byłem wtedy kapitanem drużyny U-17 De Graafschap, graliśmy mecz przeciwko Zwolle. Zwyciężyliśmy, a ja zdobyłem dwie bramki. Na trybunach akurat byli skauci Blackburn, którzy przyjechali obserwować innego chłopaka z naszego zespołu. Po spotkaniu podszedł do mnie jeden z nich i poprosił o numer telefonu. To był czas, kiedy jeszcze nie miałem żadnego menedżera. Tydzień później ci ludzie siedzieli u mnie w domu. Zapraszali na testy, ale mówili, żeby nie informować o tym obecnego klubu. Mąż mojej mamy i ja zaprotestowaliśmy. Zaczęto o mnie trochę mówić w holenderskich mediach, a De Graafschap zaproponowało kontrakt. Kilka tygodni później oficjalne zaproszenie na testy wysłała Aston Villa: spędziłem tydzień w Anglii, w meczu z Derby County strzeliłem nawet gola. Chcieli mnie wszyscy poza szefem klubowej akademii, który miał decydujący głos. Wróciłem do Holandii i podpisałem umowę. Potem długo był spokój, aż zgłosiła się Benfica, która przedstawiła ofertę, po czym… kontakt się urwał. Uznałem, że Portugalczycy tak naprawdę mnie nie chcą, więc podziękowałem. Dyrektor sportowy De Graafschap miał o to pretensje, bo klub liczył, że na mnie zarobi. Pilnie potrzebowali wtedy pieniędzy. Niedługo później spotkałem się ze skautem pracującym dla Nantes, który zresztą był Polakiem. Kluby się dogadały, szykowałem się do lotu do Francji. Nagle odebrałem telefon, że jednak porozumienia nie ma: Nantes chciało zapłacić za transfer w ratach, podczas gdy Holendrzy oczekiwali zapłaty natychmiast. Zostały trzy dni do końca okna transferowego i do gry wszedł Charlton. Wyłożyli pieniądze na stół, załatwili bilety lotnicze i tak trafiłem do Londynu.
Transfer do klubu z Championship okazał się niewypałem. Stał się pan ofiarą polityki właściciela Charltonu Rolanda Duchateleta?
Na pewno miało to wpływ, ale jednocześnie muszę przyznać, że byłem za młody. Wtedy chciałem zrobić krok do przodu, lecz spodziewałem się raczej transferu do silniejszego klubu holenderskiego. De Graafschap podyktowało jednak taką cenę, że nikt z Eredivisie nie był w stanie tyle za mnie zapłacić. Właściciel Charltonu ma kilka klubów w Europie. Lekką ręką sprowadza piłkarzy, ale jeszcze łatwiej się ich pozbywa. Dwa dni przed wylotem na zgrupowanie do Hiszpanii nowy trener obiecywał mi miejsce w meczowej osiemnastce. Następnego dnia ten sam szkoleniowiec oświadczył, że decyzją właściciela muszę odejść na wypożyczenie do Sint-Truiden albo zostanę zesłany do rezerw. Dał mi weekend na podjęcie decyzji. Przeszedłem do drugiej ligi belgijskiej, ale wciąż obowiązywały warunki mojego kontraktu z Charltonem. Wygraliśmy ligę, byłem najlepszym strzelcem drużyny. Wszyscy chcieli, żebym został, tylko nie Duchatelet. Pokrętnie tłumaczył, że Sint-Truiden musiałoby przejąć mój kontrakt, a przecież to również był klub należący do niego! Wtedy zdałem sobie sprawę, z kim mam do czynienia. Ten człowiek traktował piłkarzy jak pionki na planszy do gry w Monopoly. To był jakiś żart.
Żałuje pan, że dał się skusić perspektywą gry w lidze angielskiej?
Nie. Zawsze chciałem grać w Anglii i uznałem, że z takiej okazji trzeba skorzystać. Wtedy uważałem, że prezentuję odpowiedni poziom. Jak już wspominałem, byłem zbyt młody, ale z drugiej strony w Charltonie nie dostałem nawet szansy na pokazanie się. Zagrałem tam w sumie trzy minuty…