Przejdź do treści
90 minut z Krzysztofem Sobierajem. „Z lasu wyszło sporo żmij”

Polska Ekstraklasa

90 minut z Krzysztofem Sobierajem. „Z lasu wyszło sporo żmij”

Przed rokiem zapowiadał, że zakończy karierę po sezonie 2016-17. Sytuację skomplikowało mu… zdobycie Pucharu Polski przez Arkę Gdynia, co oznacza, że żółto-niebiescy wystąpią w eliminacjach Ligi Europy. W maju spełniło się wielkie marzenie kielczanina, bo zagrał na Stadionie Narodowym i wzniósł jako kapitan Arki cenne trofeum. Teraz w wieku prawie 36 lat czekają go kolejne wyzwania. A on, człowiek po przejściach, wciąż ma zapał nastolatka.

ROZMAWIAŁ JAROMIR KRUK

– Chyba przyjemnie jest czasami zmieniać zdanie?
– Moja sytuacja teraz wygląda zupełnie inaczej niż rok temu – mówi Krzysztof Sobieraj (na zdjęciu). – Dałem z siebie maksimum w poprzednim sezonie, a po zdobyciu krajowego pucharu w dramatycznych okolicznościach zapewniliśmy sobie utrzymanie w ekstraklasie. Rozmowy z pionem sportowym – trenerem Leszkiem Ojrzyńskim, panami Michałem Globiszem i Edwardem Klejndinstem – przesądziły o tym, że jeszcze rok pogram w Arce. Mogę pomagać drużynie na boisku i w szatni, a koledzy nie raz przekonali się, że można na mnie liczyć w najtrudniejszych momentach.

– Magia pucharów zadziałała?
– Puchary kuszą, a każdy piłkarz mający ambicję chciałby się w nich sprawdzić, posmakować międzynarodowego futbolu. Występ na Stadionie Narodowym mam za sobą, nie mogę się doczekać debiutu w Europie, tym bardziej że możemy trafić na markowego rywala z mocnej ligi. Kto by nie chciał zmierzyć się z AC Milan czy Zenitem Sankt Petersburg? Uwielbiam takie przygody, pamiętam, że jak wyszedłem na spotkanie z Lechem Poznań na Stadionie Narodowym w Warszawie, poziom adrenaliny skoczył na maksymalny pułap. 

– Przebieg pana kariery mógłby stać się kanwą scenariusza filmowego?
– Gdyby ktoś chciał coś takiego nakręcić, to czemu nie. W życiu człowiekowi się różnie układa, raz się jest na wozie, raz pod wozem. Moje zawirowania wynagrodziły mi trzy awanse do ekstraklasy i prawdziwa wisienka na torcie, już grubo po trzydziestce – wygrana w rozgrywkach Pucharu Polski, co miało wyjątkową wymowę, bo nikt na nas nie stawiał. To jest historyczny sukces Arki i myślę, że zamknął usta wielu zazdrośnikom i osobom źle mi życzącym. Po naszym zwycięstwie z Lechem z lasu wyszło sporo żmij i znów zaczęły kąsać. Niektórzy widzieli tylko moje błędy, babole, a w końcówce sezonu osiem ostatnich spotkań grałem z kontuzją, o czym wiedział tylko sztab trenerski i medyczny mojej drużyny. Nie należę do takich, którzy chowają głowę w piasek, gdy się pojawia problem.

– Miał pan w życiu momenty zwątpienia?
– Mam taki charakter, że nigdy się nie poddaję. W 2008 roku przed ligą zerwałem więzadła krzyżowe i podczas okresu rehabilitacji skontaktowałem się z trenerem Czesławem Michniewiczem, by spytać, co słychać w drużynie. Zostałem, delikatnie mówiąc, odpulony, a szkoleniowiec stwierdził, że porozmawia ze mną dopiero, jak się wyleczę. Potem Michniewicz chodził i gadał głupoty na mój temat, napuszczał na mnie swoich kolegów z mediów, które go promowały. Rozumiem, mieliśmy ze sobą nie po drodze, co się zdarza w światku piłkarskim, ale każdy zasługuje na szacunek. Czekam cały czas, aż się spotkamy z trenerem Michniewiczem i powiem mu, co o tym wszystkim myślę. Liczę, że on ma tyle odwagi, by spojrzeć mi w oczy. Ja nie wywlekam pewnych spraw poza drużynę i szatnię.


– Gdyby nie mało znana Lubrzanka Kajetanów, nie wróciłby pan do ekstraklasy?
– Po kontuzji i wątku korupcyjnym bracia Foks z trzecioligowej Lubrzanki zaproponowali mi grę w ich klubie, co miałem łączyć z pracą szkoleniową. Nie wstydziłem się, że zaliczyłem sportowy spadek, i to wyraźny, tylko po prostu cieszyłem się z tego, że nadal mam kontakt z murawą. Zostałem przy piłce, odbudowałem się, zdobyłem trenerskie szlify, a mam UEFA A i dostałem propozycję z Olimpii Elbląg. Zaczynałem w piłce znowu od zera, ale po pewnym czasie powróciłem do ekstraklasy. 

– Często pytają pana o aferę korupcyjną?
– Miałem jeden zarzut, swoje odcierpiałem i przeżyłem. Nie lubię do tego wracać i odczuwam satysfakcję, że nasza piłka tak się zmieniła. Dzisiaj wszystko wygląda inaczej, inna jest otoczka meczów i każdy chce wygrywać na boisku, nie poza nim.

– Zagłębie Lubin odpuściło Arce w ostatniej kolejce sezonu 2016-17?
– Cokolwiek bym powiedział, to i tak ludzie znajdą drugie dno. Legia nam odpuściła? Wisła Kraków też? Nikt nie pamięta już, że Arka dobrze wystartowała w minionym sezonie. Pod koniec mieliśmy sporo problemów kadrowych i to też odbijało się na rezultatach.

– Dużo nerwów kosztował pana finisz rozgrywek ekstraklasy?
– Po fatalnym błędzie, jaki popełniłem w meczu ze Śląskiem Wrocław, byłem wkurzony sam na siebie. Dzień później, na komunii syna, non stop do tego wracałem, czułem się nieswojo i aż mi głupio, że popsułem dziecku święto. To był dla mnie niesamowicie trudny okres, tata otarł się o śmierć i trafił do szpitala. Trener Ojrzyński nawet chciał mnie puścić na parę dni do Kielc, ale skoro publicznie oświadczyłem, że za utrzymanie Arki daję głowę, to nie zamierzałem opuszczać żółto-niebieskich. Ojciec zrozumiał, bo doskonale wiedział, ile znaczy dla mnie klub z Gdyni i gra w ekstraklasie. Jak widać, cała batalia o pozostanie w elicie kosztowała zawodników Arki i ich najbliższych dużo zdrowia i stresów, ale cel został osiągnięty. Myśmy nawet nie mieli czasu na fetowanie triumfu w Pucharze Polski, bo trzeba było się bić o ekstraklasę dla Gdyni, a nikt nie zamierzał nam ułatwiać zadania. 

– Udział w europejskich pucharach bez utrzymania w elicie byłby coś wart?
– Nie oszukujmy się, triumf w Pucharze Polski to drugi wielki sukces w dziejach klubu. Nikt na nas nie stawiał, a myśmy na Stadionie Narodowym zrobili psikusa Lechowi i dali radość wiernym kibicom Arki. Po zwycięstwie w wielkim meczu zdawaliśmy sobie sprawę, że konkurenci nie ułatwią nam zadania w ekstraklasie, co trzy dni walczyliśmy o życie. Na pewno inaczej smakuje Europa, gdy występuje się w ekstraklasie, a nie w pierwszej lidze. Tego drugiego scenariusza nie wyobrażałem sobie nawet, jak Arka znajdowała się w trudnym położeniu.

– W perspektywie pucharów drużyna musi zostać wzmocniona?
– Nie można stać w miejscu i na pewno potrzebujemy 4-5 nowych zawodników, by zwiększyć rywalizację i podwyższyć poziom zespołu. Każda osoba związana z Arką wolałaby uniknąć stresów w końcówce sezonu ekstraklasy.

– Trafił swój na swego, trener Leszek Ojrzyński na Krzysztofa Sobieraja?
– Mamy wiele wspólnych cech i chyba przypadliśmy sobie do gustu. Ojrzyński jest uczciwy wobec zawodników, jak ktoś coś robi źle, mówi mu wprost, nie za plecami. Cenię jego szczerość i nadal będę robił wszystko na treningach, by dostawać szanse w meczach. Za nazwisko Sobieraj i to, że jestem kapitanem Arki, nie otrzymałem abonamentu na podstawową jedenastkę. 

– Zagrałby pan z braćmi Paixao w jednej drużynie?
– Raczej lepiej spytać ich, czy zagraliby ze mną. Nie podoba mi się zachowanie Flavio, bo nie znoszę, jak ktoś nie podaje ręki innym piłkarzom. Owszem, na boisku skaczemy sobie często do gardeł, ale trzeba szanować przeciwników. FIFA walczy o przestrzeganie zasad fair play, a PZPN karze mnie za nazwanie braci Paixao siostrami, a postępki Flavio puszcza się płazem. W Lechii nie brakuje ludzi w porządku, choćby Milos Krasić, Kuba Wawrzyniak, Grzegorz Wojtkowiak, oni wiedzą, co to sportowa postawa. Boisko boiskiem, ale wypada zawsze się godnie przywitać, a po końcowym gwizdku sobie podziękować.

– Podtrzymuje pan to, co kiedyś powiedział w wywiadzie telewizyjnym, że jest zwykłym wyrobnikiem?
– Zdobyłem z Arką Puchar Polski, to mam się nagle czuć wirtuozem futbolu? Nie mam olśniewającej techniki, ale cechują mnie inne walory, które przydają się drużynie, a piłka to przecież sport zespołowy, nie indywidualny. Za piękne oczy nikt mi nie dał opaski kapitana w Arce, a Sobieraja piłkarza niech oceniają eksperci.

– Nasza młodzieżówka w finałach UEFA Euro U-21 nie wystawiła ekstraklasie dobrego świadectwa. Tak źle jest z naszym ligowym futbolem?
– Liczyliśmy, że ekipa Marcina Dorny osiągnie sukces w turnieju rozgrywanym w Polsce. Nie wyszło, przykra sprawa, na pewno chłopaki bardzo chcieli zdziałać jak najwięcej. Nietaktownie mi wypowiadać się na ten temat, lepiej zostawię to Tomkowi Hajcie, który w piłce nożnej sporo osiągnął.

– Mówi się, że słabo u nas ze szkoleniem i polscy trenerzy są kiepscy. Zgadza się pan z tą tezą?
– Są lepsi i gorsi szkoleniowcy. Jak mówi stare polskie przysłowie – tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Patrzę na najbliższą przyszłość polskiej piłki z optymizmem. Mamy świetną pierwszą reprezentację, a Adam Nawałka pokazał, że nie musimy się nikogo bać. Wychodzę z założenia, że lepiej niech każdy więcej robi, a mniej gada na ten temat.

– Dlaczego w takim razie w Polsce marnuje się tyle talentów?
– Jak ma być inaczej, skoro w klubach trenerzy młodzieży zarabiają nieco ponad tysiąc złotych, a tę pracę muszą łączyć z innymi zajęciami? Gdyby taki szkoleniowiec dostawał powiedzmy pięć tysięcy, znajdowałby czas na wyszukiwanie talentów, poświęciłby się pracy z dzieciakami na sto procent. Uważam, że stopniowo i w kwestii szkolenia młodzieży mocno ruszymy do przodu. Efekt czarodziejskiej różdżki tu nie działa.

– Dziś pracuje się trudniej z młodzieżą, bo po prostu brakuje jej charakteru?
– Świat poszedł w tę stronę i dziś dzieciaki mają wszystko podane na tacy. Kiedyś to trzeba było czasami walczyć o grę na asfaltowym boisku, pilnować kolejki, tylu było chętnych. Dziś małolaty wolą konsolę, bo wygodniej… Jestem wdzięczny kolegom spod bloku, bo szlifowali mój charakter, szybko nauczyłem się walczyć o swoje. Nie dawałem sobie w kaszę dmuchać, choć niekiedy dostało się po głowie. Na kieleckim osiedlu Bocianek, z którego pochodzę, było wielu chłopaków z niesamowitym talentem, ale szybko się poddali. Mogę stwierdzić, że miałem szczęście, bo trafiałem na trenerów pasjonatów. Bonawentura Marciniak godzinami szlifował ze mną pewne elementy piłkarskiego rzemiosła, pokazywał, co muszę robić lepiej. Gdy popełniłem błąd ze Śląskiem, przypomniałem sobie słowa Wita Bryły, który podkreślał, że nawet nie wiadomo jak bym czuł się mocny, będąc ostatnim obrońcą, nie mogę się kiwać, bo nikogo nie ma za mną. Andrzej Raczyński, Eugeniusz Kucharski na zajęciach w szkole, Krzysztof Retlikowski na rozmaitych turniejach też dołożyli swoją cegiełkę do ukształtowania Sobieraja. Marciniaka, Bryły i Retlikowskiego już nie ma wśród nas, ale mam nadzieję, że patrząc z nieba, będą dumni, że ich człowiek zagra w eliminacjach Ligi Europy. 


WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W OSTATNIM (27/2017) NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”

Możliwość komentowania została wyłączona.

Najnowsze wydanie tygodnika PN

Nr 50/2024

Nr 50/2024