Ilu zmieścić Polaków i czy w ogóle któregokolwiek? Co z Zidanem, który wygrał Francji jeden mundial, a w drugim dał srebro, choć powinien złoto? Co z herosami, na cześć których układano wiersze, ale mało kto pamięta ich z boiska? Pewne tylko było jedno – że daleko z tyłu będą Messi i Cristiano Ronaldo.
Cztery dni zajęło ułożenie samej listy, która wciąż nie jest doskonała. Obleczenie jej literaturą to już małe piwo. Te kilka dni wyjęte z życiorysu jest zasługą Andrzeja Kamińskiego, wieloletniego Czytelnika „Piłki Nożnej”, który w ponurym czasie pandemii zasypał redakcję stertą pomysłów na teksty historyczne. Z tej sterty wybraliśmy na razie jeden, zdając sobie sprawę, że i tak nie do końca zadowoli to pomysłodawcę, który wymarzył sobie mundialowy TOP 110, a najlepiej 220. Skróciliśmy go jednak, wychodząc z założenia, że im niżej na listach, tym kryteria byłyby jeszcze bardziej rozmyte, a mnożenie nazwisk i ich szeregowanie stanowiłoby zadanie karkołomne. A dlaczego TOP 99, a nie 100? Tu akurat wytłumaczenie jest prozaiczne – w zalewie rozmaitych „setek”, których namnożyło się zwłaszcza po wybuchu pandemii, uznaliśmy, że ten ranking winien być po prostu wyjątkowy. A tego jednego brakującego każdy Czytelnik dopisze sobie sam. Faworytów będzie zapewne mnóstwo do ostatniego, wolnego miejsca – może Kylian Mbappe, może Romario, a może ktoś z grona jeszcze starszych mistrzów. W najlepszej jedenastce jaką finalnie wyłoniliśmy jest aż pięciu Brazylijczyków. Wynik 5:6 w konfrontacji z Resztą Świata jest tak naprawdę wielką wygraną Canarinhos. Licząc z dublerami, delegowali do dwóch najlepszych zespołów ośmiu przedstawicieli. Sześciu mają Niemcy, reszta daleko z tyłu.
Sąd ostateczny
Czym w ogóle należałoby kierować się, tworząc zestawienie mające – co do zasady – obejmować niemal 90 lat historii finałów mistrzostw świata? Jak wyłowić największych herosów, czy mierzyć ich liczbą występów i goli, kolorem krążków, czy może jednak czymś, co ulotne i trudne do zważenia – choćby jednym błyskiem, którym potrafili oślepiać w najbardziej odpowiednim momencie. Takim, który dla piłkarskiego świata przychodzi raz na cztery lata. Bo nie ma i nie będzie w futbolu nic cudowniejszego od mundialu, a rosnący prestiż Ligi Mistrzów karleje regularnie z grubsza co 1430 dni. Mundial bowiem to impreza, która dla piłkarzy, jeśli tylko na moment zapomną o mamonie, winna być celem ostatecznym, natomiast bywa często sądem ostatecznym. Wiadomo jaki w całej swej przewrotnej naturze jest futbol. Zabierasz się do gry, masz plany i zamiary, które w jednej chwili okazują się mrzonką i rozśmieszają tego, który świat cały urządził. Jeśli dodatkowo masz szczęście (nieszczęście?) grać na mundialu, w tej jednej chwili możesz stracić cztery lata kariery. Musisz się spakować, odejść, wyjechać, dać pograć innym i czekać znów około 200 weekendów na swoją szansę, łudząc się, że nie będziesz zbyt stary i zbyt słaby, by jeszcze raz wyjść na scenę.
Nie sposób opisać emocji jakie towarzyszą kibicom podczas mundialu. Michał Okoński w „Tygodniku Powszechnym” dwa lata temu spróbował: „W gruncie rzeczy będzie to doświadczenie najgłębiej indywidualne. Doświadczenie, w którym znów zostanę częścią sztafety pokoleń: w którym spróbuję przypomnieć sobie pachnącą tytoniem i szorstką dłoń starszego mężczyzny, ojca czy dziadka, z którymi wiele lat temu oglądałem pierwszy mecz i w którym samemu zaoferuję swoją coraz bardziej szorstką dłoń synowi. Jeśli w którymś momencie zobaczy moje łzy, nie stanie się przecież nic strasznego”.
Rozczarujemy wszystkich gotowych poddać weryfikacji naszą robotę. Nie ma sensu liczyć startów, meczów, minut, goli. W tej matematyce dwa plus dwa nie zawsze daje cztery. Owszem, posiłkowaliśmy się wymiernymi danymi, ale rankingu nie budowaliśmy wyłącznie w ten sposób. Jego metodologia jest złożona, werdykt był wypadkową wielu czynników – policzalnych i niepoliczalnych, a często o być albo nie być, przesądzały odczucia subiektywne. O starych, przedwojennych mistrzach zapomnieć nie wypadało, oceniać ich jest jednak bardzo trudno. W pierwszym zamyśle, sporządzając choćby listę napastników, „zapalała się lampa”: król strzelców być musi! Ale to był kiepski pomysł z kilku powodów, na przykład mnogości owych królów w 1962 roku. Inna rzecz, że w jednym wypadku się złamaliśmy i na listach pojawił się Sandor Kocsis.
11 goli na jednej imprezie to dorobek wymuszający szacunek i odnotowanie, więc węgierski snajper zajął miejsce wśród osiemnastu wyróżnionych napastników i – na tym polega złamanie reguły – jest jedynym członkiem Złotej Jedenastki Madziarów w tym zestawie. Nie ma Ferenca Puskasa, nie ma Nandora Hidegkutiego – ta fantastyczna drużyna kojarzy się bowiem z jedną z największych mundialowych klęsk w dziejach. Na tej samej zasadzie brak Brazylijczyków z 1950 i 1982 roku.
Ferenc Puskas nie znalazł się w TOP 99
Może więc drogowskazem winna być Złota Piłka, nagroda przyznawana najlepszemu zawodnikowi danej edycji? Ale w ten sposób musielibyśmy na listę wprowadzić choćby Salvatore Schillaciego, a takiego zamiaru nie mieliśmy od początku. Poza tym sposób wyłaniania najlepszego piłkarza mundialu wzbudzał nierzadko kontrowersje, ponieważ zwycięzcę często wskazywano przed meczem finałowym, stąd tak kuriozalne decyzje jak choćby pierwszeństwo Olivera Kahna przed Ronaldo (2002), czy tego samego Ronaldo przed Zinedinem Zidanem (1998), czy choćby Zizou przed całą włoską koalicją (2006). Natomiast pewną podpowiedź stanowiła analiza All Star poszczególnych turniejów. Przypomnijmy – zespół marzeń wybierany przez FIFA Technical Study Group (w 2010 roku przez sondę na stronie internetowej FIFA) liczył zwykle jedenastu herosów, rozrósł się do 16 w 1998 roku, 23 w 2006, by w końcu szczęśliwie wrócić do właściwych rozmiarów.
Problem numer 1
Mimo tych wszystkich podpowiedzi ułożenie listy najlepszych z najlepszych, ale – podkreślmy – ocenianych wyłącznie przez pryzmat finałów mistrzostw świata, było nieporównywalnie z niczym trudne. Choć akurat im dalej w las, tym paradoksalnie robiło się jaśniej. Najtrudniejsza okazała się pierwsza przeszkoda. Szykana, na której być może nawet wyłożyliśmy się, ale identycznie wyłożyłby się każdy próbujący ją sforsować. Mowa o bramkarzach.
Jonathan Wilson w książce „Bramkarz, czyli outsider” pisał: „Dobrzy bramkarze rujnują swoją reputację pojedynczymi, nieszczęśliwymi wpadkami, inni zaś stają w blasku chwały dzięki jednej czy dwóm obronom”. Przypomnijcie sobie znakomitych Niemców – Toniego Schumachera i Olivera Kahna. Dwaj wicemistrzowie świata. Pierwszy nawet podwójny. Ich koledzy z drużyny zostali właśnie wicemistrzami, bo oni na swoich silnych barach wnosili ich do finału mundialu. Ale ci sami „kameraden” zostali tylko wicemistrzami, bo już w meczach o złoto ich łapacze rozegrali swoje najgorsze partie. Popełnili błędy, które zrujnowały ich marzenia i odebrały miejsce w TOP 99.
Dlatego z uszeregowaniem słynnych numerów 1 jest problem. Na naszej liście znalazło się tylko ośmiu bramkarzy, którzy nagradzani byli Złotą Rękawicą bądź należeli do mundialowego All Star. Również ośmiu – na trzynastu – mistrzów świata. W tym gronie jest Gilmar – jedyny na tej pozycji dwukrotny triumfator mundialu. Dlaczego nie jest zatem pierwszy? Bo nie był gwiazdą Kanarków ’58 i ’62. Tamta armada miała innych kapitanów. Gilmar mógł puścić dwa gole w finale, ale jego koledzy wbili Szwedom pięć. Znacznie istotniejszą rolę w złocie Brazylii odegrał w 1994 roku Claudio Taffarel – wreszcie, po długim czasie posuchy, znakomity specjalista w bramce Canarinhos. On zapoczątkował wysyp brazylijskich znakomitości w rękawicach. Gdyby zatrzymał Zizou na Stade de France, byłby pierwszy w tym topie.
A dlaczego w takim razie pierwszy nie jest Gianluigi Buffon, który Zizou akurat zatrzymał? Tyle samo argumentów znaleźlibyśmy za takim rozstrzygnięciem, jak i… przeciwko. Jego klasa jest niepodważalna. Włoch był filarem drużyny mistrzów świata 2006. Gdyby nie obronił główki Zidane’a, Italia nie miałaby czterech gwiazdek w herbie. Druga rzecz – gdyby nie Byron Moreno, kto wie, jak daleko Squadra
Gianluigi Buffon musiał uznać wyższość Manuela Neuera w naszym zestawieniu (fot. G. Wajda)
Azzura zabrnęłaby w 2002 roku. A z drugiej strony jest Manuel Neuer – mistrz świata i prawdopodobnie najlepszy, choć nieuhonorowany, piłkarz mundialu w 2014 roku. Do tego brązowy medalista z RPA, do tego prekursor nowego stylu bronienia, uczestniczący w grze całego zespołu niczym jedenasty gracz z pola. W tych dwóch medalowych mundialach, w 13 meczach, puścił tylko 7 goli!
Ricardo Zamora też mógł być mistrzem świata. Nie pozwolił mu na to faszyzujący włoski dyktator, za to Hiszpan doczekał się wiersza, którego autorem był Polak, Kazimierz Wierzyński. A czemu Gordon Banks tak wysoko? A czy bez niego Anglicy byliby mistrzami świata? A kto jest autorem najpiękniejszej parady w historii MŚ – w dodatku broniąc uderzenie Pelego? Obecność Jana Tomaszewskiego też nie powinna dziwić. To w końcu pierwszy człowiek, które na jednym mundialu obronił dwie jedenastki. Na końcu listy Antonio Carbajal. Może i przeciętny, może i było wielu lepszych (nawet na pewno), ale ilu z nas w dzieciństwie nie czytało z wypiekami na twarzy o legendarnym Meksykaninie, który długo był wyjątkowy na świecie, jako uczestnik pięciu mundiali.
Przyboczni Cesarza
Kto może kierować defensywą, jeśli nie Franz Beckenbauer. Zrewolucjonizował futbol, na nowo zdefiniował miano środkowego obrońcy – równie groźnego w natarciu i rozegraniu, co skutecznego w defensywie. A przy tym nieziemsko eleganckiego. Kaiser zdobył na mundialach wszystkie trzy krążki, do tego już jako trener dorzucił srebro i złoto. W sumie pięć kół – prawdziwy olimpijczyk.
Franz Beckenbauer – najlepszy środkowy obrońca mundiali
Nie ma sensu opisywać każdego z jedenastu pozostałych środkowych obrońców. Niektórym jednak poświęcić kilka zdań trzeba. A zatem jest i drugi Polak – Władysław Żmuda. Dwukrotny medalista MŚ, zaliczył 21 meczów, co daje mu czwarte miejsce w historii ex aequo z Diego Maradoną i Uwe Seelerem. Dodatkowo – najlepszy młody zawodnik Weltmeisterschaft ’74. Wyżej oceniliśmy Fabio Cannavaro od Gaetano Scirei, tudzież Carlesa Puyola od Sergio Ramosa. Przy Karlu-Heinzu Schnellingerze istotna uwaga – grywał również z powodzeniem na boku obrony. Daniel Passarella dopiero jedenasty, znacznie wyżej stoją notowania Oscara Ruggeriego. To jeden z najlepszych argentyńskich obrońców w historii Albiceleste na mundialach. El Cabezon, czyli Wielkogłowy, zagrał od deski do deski w Meksyku, gdzie zdobył tytuł mistrza, był także ważną postacią drużyny cztery lata później, gdzie Argentyna zatrzymała się dopiero na Niemcach w finale, grał oczywiście także w 1994 i po fantastycznym meczu z Rumunią zakończył karierę. Stawkę zamyka Jose Nasazzi. Niewiele o nim wiemy, prócz tego, że był kapitanem pierwszych mistrzów świata z 1930 roku i wybrany został najlepszym graczem urugwajskiego mundialu. W ostatniej chwili wypadł Franco Baresi, który stracił całą fazę pucharową WC ’94, wrócił na finał, by pomylić się w konkursie rzutów karnych…
Djalma, czyli hegemon
Boczna obrona to domena Brazylijczyków. Zawsze byli w tym dobrzy, są zresztą do dziś. Nikt nie produkuje tak wielu udanych bocznych defensorów jak dzieje się to w Kraju Kawy. Obsadzają więc obie flanki w naszej drużynie marzeń. Zacznijmy od prawej. Wyższość Djalmy Santosa nad Cafu była problematyczna z tego powodu, że gigant sprzed 60 laty miał przed sobą cudowną maszynę do zdobywania bramek i tłamszenia rywala. Teoretycznie więc przypadek podobny do Gilmara, ale… nie do końca. Otóż DS, który jedyną swoją mundialowi bramkę wbił Złotej Jedenastce Węgier, jest jedynym, obok Beckenbauera, piłkarzem aż trzykrotnie nominowanym do fifowskiej drużyny marzeń! W siódemce prawych beków jest aż trzech Brazylijczyków i tyle samo Niemców – nie ma drugiej tak mocno zdominowanej przez obie nacje kategorii. Jeśli kogoś dziwi obecność Thomasa Bertholda, to oczywiście może, ale tylko dlatego, że Niemiec często grywał jako środkowy obrońca, a zdarzało się, że również w drugiej linii. Berti Vogts? Jeden z najmniej docenianych w kadrze RFN lat siedemdziesiątych, w której roiło się od gwiazd, ale cóż to był za obrońca! Nieustępliwy, twardy, waleczny – na trzech mundialach zagrał 19 meczów, wszystkie od 1. do 90. minuty, a dwukrotnie – do 120. Znacznie gorzej wiodło mu się, gdy został selekcjonerem, i to też odróżnia go od Beckenbauera.
Cafu zajął drugie miejsce wśród prawych obrońców (fot. W. Sierakowski/400mm)
Natychmiast rozprawmy się z lewą flanką. Identycznie jak Philipp Lahm i Lilian Thuram na prawej, tak tutaj Roberto Carlos, Ruud Krol i Paolo Maldini zaliczyli po dwa powołania do mundialowego All Star. O Brazylijczyku nie ma co się specjalnie rozpisywać – koń jaki jest, każdy widzi, a właściwie widział. W przypadku holenderskiego dwukrotnego wicemistrza świata ważne zastrzeżenie – w 1978 roku grał już w centrum defensywy. Podobnie zresztą ewoluował Maldini, jedyny z piłkarskich synów, który trafił do All Star śladami swojego ojca. Jeszcze bardziej spektakularną wędrówkę odbył Paul Breitner – mistrz świata na lewej obronie, wicemistrz jako środkowy pomocnik. Fantastyczny i zwycięski w Hiszpanii Antonio Cabrini, za argentyński mundial z czasem wybrany najlepszym młodym zawodnikiem (tę nagrodę FIFA oficjalnie przyznaje od 2006, potem zaś rozpisala ankietę wyróżniając młodych w latach 1958-2002). Zagrozić Roberto Carlosowi mógł jednak tylko Andreas Brehme. Wzorzec lewego obrońcy – może bez najwyższego polotu – do bólu skutecznego, niezmordowanego, odważnego. W Meksyku to on napoczął Francję w półfinale, z kolei we Włoszech był obok Lothara Matthaeusa najważniejszym architektem złotego medalu. Trafił do siatki w 1/8 finału z Holandią, w półfinale z Anglią, a w końcu – gdy niemoc ogarnęła kapitana – huknął z jedenastu metrów do siatki w finale, zmuszając do płaczu Diego Maradonę i wywołując euforię w powoli jednoczących się Niemcach.
Kanarkowe skrzydła
W ten sposób płynnie przejdźmy do skrzydeł, które są oczywiście… w kanarkowym kolorze. Prymat Garrinchy na prawej stronie jest tak naturalny, jak naturalny był talent czarodzieja z Pau Grande. O jego słabościach pozaboiskowych i sile sportowej napisano wszystko. Przy nim, w 1958, dorastał Pele, a kiedy Pelego zabrakło w pewnym momencie w Chile, Puchar Świata wygrał Brazylii Mane. Koniec i kropka.
Zapytaj o sensacyjną reprezentację RFN z 1954 roku, a dziewięciu na dziesięciu pytanych odrzeknie: Fritz Walter. Odrzeknie słusznie, ale najdonośniej i tak zabrzmi krzyk dziesiątego, który wskaże Helmuta Rahna. Boss – tak na niego mówili, przede wszystkim w Essen, gdzie był więcej niż szefem. Na dwóch mundialach – złoto i półfinał – rozegrał 10 meczów, strzelił 10 goli. W Bernie Niemcy przegrywali z Węgrami 0:2, czyli zgodnie z planem. Ale nie był to plan skrzydłowego Rot-Weiss, który najpierw podał do Morlocka, łapiąc kontakt z rywalem, a potem osobiście trafił jeszcze dwukrotnie do siatki Grosicsa, rujnując mit drużyny, która miała być niepokonana.
Zapewne było więcej lepszych skrzydłowych od Grzegorza Laty, ale Polak był postacią niezwykłą. Dwa medale MŚ, dorobek meczowo-bramkowy: 20/10. Król strzelców mundialu ’74, osiem lat później zamienił się w robotnika, wyrobnika, pomagiera harującego jak wół na sławę innych. I w tej drugiej roli był równie fascynujący jak w stroju egzekutora. Najwyżej sklasyfikowany Polak w tym rankingu. O Jorge Burruchadze – z ręką na sercu – byśmy zapomnieli. Pamiętając o golu, który dał Argentynie mistrzostwo świata, zagubiliśmy gdzieś jego wkład w srebro ’90, a był niebagatelny. To akurat wina Maradony, który swoim zwyczajem przesłania wszystko i wszystkich. Leo Messi zaliczył już cztery mundiale, lecz tylko z jednego może być umiarkowanie zadowolony, choć Złota Piłka mu się akurat nie należała. Pierre Littbarski – jeśli można było się zachwycać drużyną RFN ’82, to tylko z uwagi na skrzydłowego Kolonii, jako że Bernd Schuster był nieobecny, a Hansi Mueller kontuzjowany. Krzywonogi Litti najlepiej grał właśnie w Hiszpanii, w Meksyku już tak nie czarował, by niespodziewanie, w nieco innej boiskowej roli, stać się podporą mistrzów włoskiego Il Mondiale. Alcides Ghiggia to kliniczny przypadek gracza, który błyszczał krótko, ale tak intensywnie, że oślepiał. W reprezentacji Urugwaju rozegrał tylko 12 meczów i zdobył 4 bramki. Wszystkie na mundialu, po jednej w każdym występie, w tym tę najważniejszą, która uciszyła Maracanę i podniosła odsetek samobójstw w Brazylii Anno 1950.
Grzegorz Lato – jeden z pięciu Polaków wyróżnionych w naszym zestawieniu
Centrum dowodzenia
Właściwie co jeden, to lepszy. Nie ma sensu wystawiać im laurek, tym bardziej że wielu Czytelnicy doskonale pamiętają z boiska. Byli dowódcami teamów, często kapitanami, wiedli niczym generałowie drużyny do zwycięstw, choć nie wszyscy zostali mistrzami świata. A właściwie nie zostało nimi tylko dwóch ostatnich – zgoła zresztą różnych pomocników. Cóż o nich wszystkich można napisać. Dunga był wielkim piłkarzem, choć miał ponoć także – jak żartowano lub zazdroszczono – inne wielkie ukryte walory. Didi – najbardziej nam żal, że papierowy system 1-4-4-2, który zaproponowaliśmy do wyboru naszej jedenastki marzeń, wykluczył go z pierwszego składu. Bo wyeliminował człowieka, który rządził pierwszą wielką Brazylią, a którego uderzenia kłóciły się z prawami fizyki. O znamienitym kapitanie Celeste ’50 – Obdulio Vareli wiemy mało, ale zapytajcie każde dziecko w Urugwaju o niego, a złoży ręce niczym do modlitwy.
Trzech zawodników z tego grona zasługuje na oddzielne potraktowanie. Najpierw Giovanni Ferrari. Osiem razy zdobywał mistrzostwo Włoch, ale – co ważniejsze – dwukrotnie mistrzostwo świata w latach 1934-38. Z kolei jego kompan z włoskiej kadry Luis Monti sięgnął po tytuł tylko w 1934, ale jest jedynym piłkarzem w historii futbolu, który zdobywał medale z dwoma różnymi reprezentacjami. Nim bowiem przyjął włoskie obywatelstwo, cztery lata wcześniej został wicemistrzem świata z Argentyną. I w końcu słowo o numerze 1, czyli Matthaeusie. Grał na pięciu mundialach (tylko trzech zawodników tego dokonało, przy czym dwaj pozostali to mniej znaczący w historii dyscypliny Meksykanie), zdobył trzy medale (dwa razy srebro, raz złoto), dorzucił dwa ćwierćfinały, rozegrał 25 meczów (rekord!), był defensywnym pomocnikiem, ofensywnym, także libero. W reprezentacji RFN dobrnął do 150. występów. Mówiono, że był nieznośny, kapryśny, despotyczny, konfliktowy. Może i tak, ale był fantastycznym piłkarzem.
Numer 10
U szczytu kariery Lothar występował z numerem 10 na koszulce, najbardziej prestiżowym, ale i najcięższym. Numerem często zarezerwowanym dla ofensywnych pomocników. Z tym że akurat z pozycjami jest mały kłopot. Bo czy Diego Maradona był ofensywnym pomocnikiem? No nie do końca. Był na pewno diabłem wcielonym, nawet jeśli zainspirował do powstania kościoła swojego imienia, którego wyznawcy, nazywając się diegorianami, mają swoje dziesięć przykazań, specjalnie ułożone modlitwy, a nową erę liczą od dnia
30 października 1960 roku. Nie można nie kochać Maradony, nawet jeśli zdradza cię notorycznie. Nawet jeśli jest gruby, brzydki i mówi od rzeczy. W jakimś stopniu wszyscy jesteśmy diegorianami. Gdyby został powołany na mundial w 1978 roku (a powinien był), gdyby sędzia nie podyktował karnego dla Niemców w 1990 (a nie powinien był), Diego miałby trzy tytuły mistrza świata. Ma jeden plus dwie najsłynniejsze bramki w dziejach futbolu.
Boski Diego – najlepsza 10 w historii mundiali
Są tacy, których zapamiętamy z uwagi na jeden turniej czy choćby jedno wybitne kopnięcie piłki (Roberto Rivelino, Andres Iniesta), lecz wielu na tej liście to prawdziwe mundialowe maszyny. Zwłaszcza te „Made in Germany”. Prześledźcie mundialowe statystyki Wolfganga Overatha, Thomasa Muellera czy nawet Michaela Ballacka – są porażające. Jeśli kogoś dziwi obecność na ostatnim miejscu Peruwiańczyka, niech nie lekceważy Teofilo Cubillasa. Miał 20 lat, gdy zaciągnął drużynę do ćwierćfinału Mexico ’70. Tam nie sprostał Pelemu, lecz i tak zapisał się w końcu w annałach jako najlepszy młodzieniec na tym niezwykłym mundialu. Osiem lat później znalazł się już w All Star.
Imprezą życia Michela Platiniego było Euro 1984, lecz francuski mistrz rzutów wolnych rozegrał też trzy bardzo dobre światowe czempionaty. W Hiszpanii i Meksyku dotarł do półfinałów, znalazł się w All Star tych turniejów, ale już w Argentynie, pokazał, że za chwilę będzie na piłkarskim szczycie. I wreszcie dwóch kolejnych i ostatnich już na listach Polaków. Dlaczego Zbigniew Boniek przed Kazimierzem Deyną? Obaj zdobyli takie same medale, obaj za grę w mistrzostwach (odpowiednio: 1974 i 1982) w identyczny sposób uhonorowani zostali przez redakcję „France Football”. O kolejności zadecydował więc turniej, który był pomiędzy „ich” imprezami. W Argentynie Deyna zawiódł. Boniek zaś należał do jednych z odkryć turnieju i właśnie rozpoczynał marsz po sławę.
O ile pierwsze miejsce Maradony nie podlegało dyskusji, nad drugim należało się pogłowić. Może gdyby nie feralna w skutkach decyzja trenera angielskiej reprezentacji Alfa Ramseya podczas Mexico ’70 o pochopnie przeprowadzonej zmianie, notowania Bobby’ego Charltona byłyby jeszcze wyższe? Musiał jednak uznać wyższość Zizou, który dał Francji złoty medal 1998 i odebrał nadzieje na powtórkę tego sukcesu osiem lat później. Zanim jednak je odebrał, nokautując włoskiego prowokatora, najpierw niczym wielki generał wprowadził trójkolorowych do finału, a tam rozgrywał znów wielki mecz, może nawet większy niż na Stade de France. Ale jak przeciwko Bonapartemu pod Waterloo, tak w Berlinie wszystko sprzysięgło się przeciw niemu – fantastyczny Buffon i obrzydliwy Materazzi.
Wzorzec i cała reszta
Nawet jeśli Maradona ma swój kościół, żadna bufonada nie może usprawiedliwiać parsknięcia Diego o Pele: „Niech wraca do muzeum”. Z drugiej strony Argentyńczyk może mieć rację, ponieważ Pele nadaje się do muzeum jak nikt inny. Stanowi punkt odniesienia dla innych. Tomaszewski widząc Brazylijczyka w szatni, zaniemówił zdumiony jego proporcjonalną, atletyczną sylwetką i tężyzną. Pele jest niczym wzorzec piłkarza wykradziony z siedziby Międzynarodowego Biura Wag i Miar w Sevres. To wciąż jedyny osobnik, który jako piłkarz wywalczył trzy tytuły mistrza świata. Gdyby nie został brutalnie skopany na Wyspach, może byłby poczwórnym czempionem…
O jego pierwszym miejscu nie ma sensu dyskutować, podobnie jak o partnerującym w ataku Jedenastki Marzeń „PN” Gerdzie Muellerze. Ten z kolei mógłby robić za wzorzec środkowego napastnika. Rodak Pelego, znakomity Ronaldo, jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy napastnik pierwszej dekady XXI wieku, być może byłby jeszcze wyżej, gdyby nie kilka godzin, które zniszczyło młody organizm przed finałowym meczem World Cup ’98. W pierwszej piątce jest aż dwóch Włochów. Paolo Rossi wygrał w pojedynkę Italii hiszpański mundial, ale był już znakomity cztery lata wcześniej. Natomiast Giuseppe Meazza to absolutna legenda nie tylko Interu Mediolan, ale całego calcio. Człowiek, którego nazwiskiem nazwano jeden z najpiękniejszych i najsłynniejszych stadionów, dwukrotny mistrz świata w latach przedwojennych. Mało kto go pamięta, żyją zapewne już nieliczni, którzy widzieli go na boisku. W każdym razie włoski intelektualista Luigi Veronelli miał rzec: „Widziałem także Pelego. Nie osiągnął tej samej elegancji w grze, co Meazza”.
Wśród napastników cała armia Niemców, w tym zadziwiająco regularni i utytułowani: Uwe Seeler i Rudi Voeller, ale przede wszystkim też jeden urodzony w Polsce. Konkretnie w Opolu, na osiedlu „deskowców”, jako Mirosław Kloze. Już jako Miro Klose zdobył 16 bramek na mundialach, co czyni go najskuteczniejszym graczem w dziejach zmagań o piłkarskie mistrzostwo globu. Za nim wspomniani Ronaldo i Mueller, a także Just Fontaine, który swoje 13 bramek skolekcjonował podczas jednego turnieju!
Wyżej od Klosego sytuujemy jednak Vavę, niezwykłego Brazylijczyka, który jako pierwszy w historii zdobywał bramki w dwóch meczach finałowych MŚ – po nim jeszcze ta sztuka udała się Pelemu, Zidane’owi i Breitnerowi. Na 14. pozycji (numer lokaty nieprzypadkowy) Johan Cruyff. I nisko, i wysoko. Boski Holender nie był pomocnikiem jak uparcie utrzymują do dziś niektórzy, był napastnikiem, zagrał cudowny turniej w RFN, ale… tylko jeden. W dodatku bez złotego krążka, w dodatku tylko z trzema trafieniami. Lecz przecież to był Cruyff, piłkarz tak zjawiskowy, że nie wolno mierzyć go suchymi liczbami. Karl-Heinz Rummenigge zdobył dwa srebrne medale, lecz gdyby był w pełni sił, prawdopodobnie te krążki miałyby inny kolor. Listę zamyka Guillermo Stabile – premierowy król strzelców premierowego mundialu. Niech obecność legendarnego Argentyńczyka będzie po prostu hołdem złożonym wszystkim „starym” goleadorom z Leonidasem i Ademirem na czele, których akurat zabrakło na naszej liście.
TOP 99
BRAMKARZE (13)
1. Manuel Neuer (Niemcy)
2. Gianluigi Buffon (Włochy)
3. Gordon Banks (Anglia)
4. Dino Zoff (Włochy)
5. Gilmar (Brazylia)
6. Claudio Taffarel (Brazylia)
7. Sepp Maier (Niemcy)
8. Iker Casillas (Hiszpania)
9. Ricardo Zamora (Hiszpania)
10. Sergio Goycoechea (Argentyna)
11. Lew Jaszyn (Rosja/ZSRR)
12. Jan Tomaszewski (Polska)
13. Antonio Carbajal (Meksyk)
PRAWI OBROŃCY (7)
1. Djalma Santos (Brazylia)
2. Cafu (Brazylia)
3. Philipp Lahm (Niemcy)
4. Lilian Thuram (Francja)
5. Berti Vogts (Niemcy)
6. Carlos Alberto Torres (Brazylia)
7. Thomas Berthold (Niemcy)
ŚRODKOWI OBROŃCY (11)
1. Franz Beckenbauer (Niemcy)
2. Bobby Moore (Anglia)
3. Carles Puyol (Hiszpania)
4. Oscar Ruggeri (Argentyna)
5. Gaetano Scirea (Włochy)
6. Fabio Cannavaro (Włochy)
7. Karl-Heinz Schnellinger (Niemcy)
8. Sergio Ramos (Hiszpania)
9. Władysław Żmuda (Polska)
10. Daniel Passarella (Argentyna)
11. Jose Nasazzi (Urugwaj)
LEWI OBROŃCY (7)
1. Roberto Carlos (Brazylia)
2. Andreas Brehme (Niemcy)
3. Antonio Cabrini (Włochy)
4. Ruud Krol (Holandia)
5. Paolo Maldini (Włochy)
6. Nilton Santos (Brazylia)
7. Paul Breitner (Niemcy)
PRAWOSKRZYDŁOWI/PRAWI POMOCNICY (8)
1. Garrincha (Brazylia)
2. Helmut Rahn (Niemcy)
3. Grzegorz Lato (Polska)
4. Jorge Burruchaga (Argentyna)
5. Pierre Littbarski (Niemcy)
6. Leo Messi (Argentyna)
7. Johnny Rep (Holandia)
8. Alcides Ghiggia (Urugwaj)
ŚRODKOWI/COFNIĘCI POMOCNICY (13)
1. Lothar Matthaeus (Niemcy)
2. Didi (Brazylia)
3. Dunga (Brazylia)
4. Luis Monti (Argentyna/Włochy)
5. Zito (Brazylia)
6. Bastian Schweinsteiger (Niemcy)
7. Obdulio Varela (Urugwaj)
8. Andrea Pirlo (Włochy)
9. Xavi (Hiszpania)
10. Marco Tardelli (Włochy)
11. Giovanni Ferrari (Włochy)
12. Javier Mascherano (Argentyna)
13. Luka Modrić (Chorwacja)
OFENSYWNI POMOCNCY (15)
1. Diego Maradona (Argentyna)
2. Zinedine Zidane (Francja)
3. Bobby Charlton (Anglia)
4. Andres Iniesta (Hiszpania)
5. Roberto Rivelino (Brazylia)
6. Wolfgang Overath (Niemcy)
7. Thomas Mueller (Niemcy)
8. Johan Neeskens (Holandia)
9. Roberto Baggio (Włochy)
10. Michel Platini (Francja)
11. Michael Ballack (Niemcy)
12. Wesley Sneijder (Holandia)
13. Zbigniew Boniek (Polska)
14. Kazimierz Deyna (Polska)
15. Teofilo Cubillas (Peru)
LEWOSKRZYDŁOWI/LEWI POMOCNICY (7)
1. Mario Zagallo (Brazylia)
2. Robbie Rensenbrink (Holandia)
3. Rivaldo (Brazylia)
4. Thierry Henry (Francja)
5. Martin Peters (Anglia)
6. Cristiano Ronaldo (Portugalia)
7. Antoine Griezmann (Francja)
NAPASTNICY (18)
1. Pele (Brazylia)
2. Gerd Mueller (Niemcy)
3. Giuseppe Meazza (Włochy)
4. Ronaldo (Brazylia)
5. Paolo Rossi (Włochy)
6. Vava (Brazylia)
7. Miroslav Klose (Niemcy)
8. Jairzinho (Brazylia)
9. Just Fontaine (Francja)
10. Eusebio (Portugalia)
11. Sandor Kocsis (Węgry)
12. Rudi Voeller (Niemcy)
13. Uwe Seeler (Niemcy)
14. Johan Cruyff (Holandia)
15. Juergen Klinsmann (Niemcy)
16. Mario Kempes (Argentyna)
17. Karl-Heinz Rummenigge (Niemcy)
18. Guillermo Stabile (Argentyna)
ZBIGNIEW MUCHA
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (nr 21/2020)
Brazylijczycy dopięli swego. Słynny Włoch w końcu zostanie ich selekcjonerem
Po prawie trzech latach negocjacji, namów i podchodów, Carlo Ancelotti w końcu ma zostać selekcjonerem reprezentacji Brazylii. Taką informację na portalu x podał specjalista ds. transferów, Fabrizio Romano.
Miękkie lądowanie Ancelottiego. Włoch blisko nowej pracy!
Nie ma już w zasadzie wątpliwości, że Carlo Ancelotti lada moment odejdzie z Realu Madryt. Legendarny trener zaliczy miękkie lądowanie, bowiem jest bardzo blisko nowego angażu.
Michał Skóraś podjął decyzję o dalszej przyszłości w Brugge
Polski zawodnik nie jest pierwszym wyborem w Club Brugge, a w ostatnim czasie wiele mówiło się o jego możliwym odejściu z belgijskiego klubu. Michał Skóraś miał już podjąć decyzję dotyczącą swojej przyszłości.