Jak Zidane odrodził Real. Człowiek, który umie słuchać
W futbolu nie ma reguł. Wiele dróg prowadzi do sukcesu. Trener winien tylko pamiętać o jednym: nie może udawać kogoś, kim nie jest, stroić się w cudze szaty. Zinedine Zidane nie udaje. Jest sobą: skromnym facetem, który mało mówi, ale uważnie słucha. I dzięki temu uratował stracony, wydawało się, dla Realu sezon.
Już możemy mówić o uratowaniu rozgrywek, choć przecież może zdarzyć się, że zespół nie zdobędzie żadnego trofeum. Szanse na to, że Barcelona i Atletico potkną się w ostatniej kolejce ligowej są bowiem znikome, a w finale Ligi Mistrzów czeka zdeterminowane, doskonale zorganizowane, waleczne i też mające w składzie gwiazdy Atletico.
Ale gdyby pod koniec lutego ktoś powiedział kibicom Realu, że na początku maja ich zespół będzie miał punkt straty do lidera ligowej tabeli i awansuje do finału Champions League, byliby wniebowzięci. Wtedy to bowiem, po porażce z Atletico w lidze, zespół Zinedine’a Zidane’a był dwanaście oczek za przewodzącą stawce Primera Division Barcą, a tuzy Champions League wydawały się znajdować poza zasięgiem Los Blancos. Piłkarze postrzegali sprawy podobnie, co przyznał ostatnio Dani Carvajal, mówiąc: – Był moment, kiedy perspektywa walki o jakiekolwiek trofea w tym sezonie wydawała się nam bardzo odległa.
(…)
3. Ideologia
Przez te cztery miesiące, odkąd prowadzi zespół, z ust Zidane’a ani razu nie padły słowa, że piłkarze muszą coś zrozumieć, coś zmienić, nie pojawiła się najcieńsza choćby sugestia, że w ogóle jest z nimi jakikolwiek problem. Nie. Według Zidane’a piłkarze są doskonali, w każdej sytuacji zachowują się w pełni profesjonalnie. Niepowodzenia są winą wyłącznie trenera, który najwyraźniej nie stanął w danym wypadku na wysokości zadania.
Pozostaje pytanie, czy Zidane jest rzeczywiście tak całkowicie wyprany z próżności, że bez szemrania uznaje prymat piłkarzy nad swoją osobą, czy też stosuje zręczną strategię polegającą na tym, by najpierw dzięki częstowaniu podopiecznych wyjątkowo słodką marchewką osiągnąć sukces, a dopiero potem, obrósłszy w piórka, ułożyć wszystko w zespole po swojemu? Ach, jak bardzo chciałoby się wierzyć, że na dłuższą metę taka idylla między wielkimi piłkarzami a ich trenerem jest możliwa! Niestety, historia wielokrotnie pokazała, że trudno takie relacje łączące szefa z podopiecznymi, jakie dziś łączą Zizou z CR i spółką, uznać za bazę długotrwałych sukcesów.
Oczywiście, Zidane ma autorytet wynikający z tego, że sam był wielkim piłkarzem, nie gorszym od żadnego z nich. Słowo Zizou waży dużo, znacznie więcej niż ważyło słowo Beniteza, a nawet Ancelottiego. Zresztą, już kiedy ZZ współpracował z Włochem, piłkarze chwalili sobie trafność jego lapidarnych podpowiedzi. Dziś sposób zarządzania szatnią Realu przez jej bossa „Marca” określa słowem: merytokracja. Jest to bodaj największy komplement, jaki Zidane otrzymał od finału MŚ 1998. Ale w wielu aspektach termin ten dobrze opisuje rzeczywistość. U Zidane’a, inaczej niż u Beniteza, nic nie wymyka się logice. Jeśli Lucas Vazquez i Jese dają dobre zmiany, to stale dostają kolejne szanse gry. Jeśli Carvajal jest lepszy od Danilo, to gra w najważniejszych meczach, ale Brazylijczyk też nie idzie całkiem w odstawkę. Jeśli James czy Isco zawiodą, niebawem są wystawiani choćby na końcówkę meczu, na przełamanie. Zidane nikogo nie skreśla, ale też nikogo bezzasadnie nie foruje.
(…)
Leszek ORŁOWSKI
CAŁY ARTYKUŁ MOŻNA ZNALEŹĆ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”