Nie ma Magatha, jest burza mózgów. Dogrywka z Jackiem Krzynówkiem
Po spadku z Ekstraklasy w Bełchatowie nastały nowe porządki. Zmienił się prezes i trener, a dyrektorem sportowym został Jacek Krzynówek – wybitny reprezentant Polski, dwukrotny Piłkarz Roku w plebiscycie „Piłki Nożnej”. W 1998 roku awansował z Bełchatowem do Ekstraklasy. Rok później już wyjechał do Niemiec, teraz wrócił po 16 latach w zupełnie nowej roli.
ZAMKNIJ
Jacek Krzynówek – kiedyś świetny piłkarz, dziś dyrektor sportowy w Bełchatowie
Za
chwilę mecz z Niemcami w eliminacjach Euro 2016. Jaki przewiduje pan
scenariusz?
Niemcy
podejdą do meczu tak jak zawsze – zagrają, by wygrać – mówi
Krzynówek. – W Warszawie też tak grali. Nie chcieli wygrać?
Oczywiście, że chcieli. Piłkarsko byli lepsi. Różnica polega na
tym, że kiedyś takie mecze przegrywaliśmy, teraz zaś udało się
wygrać, więc czapki z głów przed chłopakami. Rewanż na
szczęście nie będzie decydować o być albo nie być, ale to z
pewnością mecz prestiżowy.
Ruszyła
Bundesliga, bliska pana znajoma. Śledzi pan uważnie co się dzieje
na niemieckich boiskach?
Wyniki
znam, ale bez szczegółów. Choćby z racji zawodowych obowiązków
weekendy mam obecnie trochę zajęte. A poza tym nie jestem
futbolowym furiatem, który leży non stop przed telewizorem.
Niemniej wiem, że już na inaugurację swoje możliwości pokazały
Bayern Monachium, Schalke Gelsenkirchen czy Borussia Dortmund. Będzie
ciekawie.
W
pana czasach było chyba jednak ciekawiej. Brakowało drużyny, która
pod wieloma względami odskoczyłaby tak znacznie całej reszcie, jak
obecnie Bayern.
Zgoda,
ale Bawarczycy czasem też przegrywają, choćby w Pucharze Niemiec.
Z drugiej strony faktycznie trudno się łudzić, że dojdzie do
niespodzianki. Tak jak mówiono kiedyś, że w piłkę gra 22 ludzi,
a na końcu i tak wygrywają Niemcy, tak na długim dystansie trudno
przypuszczać, by w końcu na mecie sezonu Bayern nie zameldował się
jako pierwszy. Tyle że jest na musie. W Bundeslidze potknąć się
nie może, a taka presja nie pomaga. Natomiast wisienką na torcie ma
być triumf w Champions League.
Robert
Lewandowski już zaczął strzelać. Czy brak korony króla snajperów
w tym sezonie oznaczać będzie w jego przypadku stagnację, brak
postępu?
Nie.
Robert cały czas się rozwija i to jest najważniejsze. Nie osiadł
na laurach, idzie do przodu, w jego grze jest coraz więcej jakości.
Mówi
się, że w Bayernie powoli robi się Lewemu za ciasno. Że lada
chwila może lub powinien nastąpić transfer do Anglii albo
Hiszpanii.
Nie
jestem menedżerem Roberta, więc nie zamierzam mu w niczym doradzać.
Wiem tylko, że gra obecnie w jednym z najlepszych klubów świata i
warto się również nad tym zastanowić robiąc jakiekolwiek ruchy.
Odwiedza
pan czasem dawne kluby?
A
jakże, w jednym z nich nawet podjąłem pracę… Mówiąc poważnie,
jeśli chodzi o niemieckie, czasami tam zaglądam. Cieszę się, że
ludzie mnie jeszcze dobrze pamiętają. Nie mam problemu z wejściem
na mecz, drzwi w Bundeslidze zawsze są dla mnie otwarte.
Trochę
się tam jednak zmieniło. Taki Wolfsburg wyrósł na drugą po
Bayernie siłę.
Wiele
klubów znacznie się rozwinęło. Wilki także rozwijają się pod
każdym względem, ale proszę pamiętać, że w 2009 roku Wolfsburg
sięgnął po mistrzostwo Bundesligi i ja się akurat tym mistrzem
czuję. Rozegrałem w tamtym sezonie cztery mecze, a po rundzie
jesiennej odszedłem do Hannoveru. Trochę mi więc było przykro, że
o medalu dla mnie zapomniano, tym bardziej że w kadrze byli przez
cały sezon młodzi zawodnicy, którzy ani razu nie wyszli na boisko,
a są niby mistrzami. Ale co tam, ja mentalnie również czuję się
mistrzem Bundesligi.
Mimo
świetnej gry nigdy nie został pan nim w Leverkusen…
Tak,
w Neverkusen, jak mówią… To prawda, może jednak narażę się
kibicom Borussii czy Schalke, nawet tym polskim, których nie
brakuje, ale to właśnie Bayer Leverkusen jest drugim po Bayernie
najlepiej poukładanym niemieckim klubem.
Mówi
się, że Bundesliga to przede wszystkim piękne opakowanie. Ale z
drugiej strony przez ostatnie ćwierć wieku ze stu Polaków
próbowało ją podbić, a na poważnie zaistnieć udało się może
dziesięciu.
Dzieje
się tak, ponieważ ci, którzy wyjeżdżają, tak naprawdę dopiero
się wszystkiego uczą. Nie są gotowi mentalnie do ciężkiej pracy
w Niemczech. Język, nowe otoczenie, często wyruszają na emigrację
sami. Wracają po roku, niby na tarczy, ale proszę mi wierzyć, że
nawet na samej obserwacji dużo zyskują.
Pana
początki też nie były rewelacyjne.
Jeśli
mnie krytykowano, to raczej w Polsce i bardziej chyba dlatego, że z
drugiej ligi trafiłem prosto do kadry Jerzego Engela. W Niemczech od
początku miałem niezłą prasę. Byłem z Bełchatowa tylko
wypożyczony na rok do Norymbergii, ale już po trzech miesiącach
Niemcy zdecydowali się mnie wykupić. Zorientowałem się zatem, że
chyba nie jest źle i niemiecka przygoda nie musi być wcale taka
krótka. Inna sprawa, że nie sądziłem, że spędzę tam 11 lat.
Były wzloty i upadki, spadki i awanse, ale generalnie czasu nie
zmarnowałem.
Żadnych
chwil zwątpienia?
Na
początku. To był rok 1999, Polska goniła Zachód, ale wciąż to
był zupełnie inny świat. Do Norymbergii jechałem samochodem około
1000 kilometrów z Bełchatowa i wówczas to była moja najdłuższa
podróż w życiu. Trafiłem do innej rzeczywistości. Kierowca
zostawił mnie samego w hotelu, gdzie miałem czekać na menedżera i
Tomka Kosa, który już grał w 1. FC Nuernberg, wiec obiecał się
mną zaopiekować. No więc usiadłem w pokoju, nie ruszałem się
przez dwie godziny i nawet się popłakałem myśląc: co ja tutaj
robię, tak daleko od domu. A potem jakoś poszło. Co prawda w dwóch
pierwszych meczach zarobiłem dwie żółte kartki i sprokurowałem
dwa karne dla rywali, ale szybko się rozpędziłem. A Norymberga,
mimo że grała wówczas w drugiej lidze to nie był byle jaki klub.
Na same transfery wydali wówczas 12 milionów niemieckich marek.
Liga
Mistrzów, gole strzelane Realowi Madryt, Romie, Liverpoolowi, a pan
tylko się śmieje mówiąc: ja jestem prosty chłopak z Chrzanowic.
Bo
tak jest. To nie poza ani sposób na media. Ja jestem chłopak ze wsi
i cieszę się, że gdy mnie ludzie spotykają na ulicy to mówią:
panie Jacku, nic się pan nie zmienił. Chociaż to niezupełnie
prawda, bo o parę kilo jednak jestem starszy… Ale w środku
pozostałem sobą. Sodówa nigdy mi do głowy nie uderzyła nawet
jeśli trener Rafał Ulatowski żartuje, taką mam przynajmniej
nadzieję, że jest inaczej…
A
jest w Radomsku rondo imienia Jacka Krzynówka?
Nie
ma, lecz wiem, że był taki projekt. Uśmiałem się, że za życia
chcieli mnie pochować, bo podobnych patronów szuka się z reguły
wśród martwych. Ostatecznie więc patronem nie zostałem, choć
samo rondo oczywiście jest. Radomsko się jednak rozwija, więc nie
wykluczam, że jeszcze się na jakąś inwestycję załapie…
Już
pięć lat jak przestał pan kopać piłkę. Co się z panem działo?
Zająłem
się czymś innym. Zbudowałem dom, odciąłem od futbolu. Zupełnie
świadomie schowałem się w cieniu, z dala od zgiełku, mediów,
etc. Przez pierwsze 1,5 roku nie obejrzałem ani jednego meczu –
ani w telewizji, ani na żywo. Odpoczywałem psychicznie, taki czułem
przesyt piłką. Ale potem głód był coraz większy. O powrocie na
boisko nie myślałem, ponieważ kolano już nie takie, jak trzeba. Z
oldbojami jednak gram, tego odmówić sobie nie potrafię. Na
treningi GKS przychodzę, podpowiadam i cieszę się, jeśli
słuchają.
Prowadził
pan życie emeryta?
Trochę
tak, ale też zająłem się biznesem.
W
jakiej branży?
Tajemnica
służbowa… Ale idzie całkiem nieźle.
Inicjatywa
powrotu do Bełchatowa i objęcia stanowiska dyrektora sportowego
wyszła od pana?
Akurat
od klubu i jestem bardzo wdzięczny ludziom zarządzającym GKS, że
przypomnieli sobie o chłopaku z nieodległej wioski. To dla mnie
spory kredyt zaufania. Uczę się nowej roli i choć mówią, że
uczę się naprawdę szybko, to jednak wciąż to dla mnie coś
innego. Naprawdę cieszę się, że mogę być częścią projektu
pod nazwą GKS Bełchatów, bo to faktycznie jest zupełnie nowy
projekt.
Jaki
ma pan pomysł na funkcjonowanie klubu?
To
nie jest tak, że ktoś ma pomysł, który się realizuje. Nie ma
Felixa Magatha, który narzucał w Wolfsburgu wszystkim swoją wolę.
Potrzebna jest burza mózgów, z której ma coś się urodzić.
Chcemy w każdym razie podnieść GKS sportowo i wizerunkowo.
Przydają
się dyrektorowi Krzynówkowi kontakty i znajomości zawarte w
Niemczech?
Szczerze?
Nie mamy pieniędzy, by sprowadzać piłkarzy choćby z 2.
Bundesligi, a jak mamy szukać niżej, to wolimy w Polsce. Niemniej i
na swoim podwórku można działać skutecznie. Jest sporo młodych,
utalentowanych chłopaków, którzy zasługują na szansę.
A
na razie wyznaczacie nowe standardy. Podpisanie kontraktu z Norbertem
Misiakiem to zdaje się nie był zwykły transfer…
Norbert
doznał paskudnej kontuzji w ostatnim sparingu. Nie był już
piłkarzem Legii, nie został jeszcze GKS. Trener natomiast był na
niego zdecydowany, zaś na moim biurku leżał gotowy do podpisania
kontrakt. Formalności miały zostać dopełnione po meczu. I właśnie
podczas tego sparingu Norbert zerwał więzadła krzyżowe. Sam
miałem taką kontuzję, wiem doskonale jak wówczas dostaje głowa.
Co się myśli, co czuje, a w dodatku chłopak był bez klubu. Byłoby
nieludzkie zostawić go samemu sobie. Uznaliśmy, że mimo wszystko
podpiszemy kontrakt. Na nieco innych warunkach, ale podpiszemy.
Trzeba być zawsze najpierw człowiekiem.
Wrócił
pan do GKS po 16 latach. Poznał pan klub?
Nie
ma co ukrywać – zmieniło się wszystko. Ludzie, stadion,
infrastruktura. Może tylko jest nieco mniej kibiców, ale robimy
wszystko, aby ich przyciągnąć na stadion.
Z
trenerem Ulatowskim macie na wszystko zbieżne spojrzenie?
Ścieramy
się, ale konstruktywnie. Zależy nam wszystkim na tym, by klub szedł
do przodu. Łatwo człowiek przyzwyczaja się do dobrego, ale nie ma
w klubie ciśnienia na powrót do ekstraklasy już w tym sezonie.
Byłoby fajnie, ale to w 2017 roku przypada jubileusz 40-lecia
powstania klubu…
ROZMAWIAŁ ZBIGNIEW MUCHA
WYWIAD UKAZAŁ SIĘ W NAJNOWSZYM NUMERZE TYGODNIKA „PIŁKA NOŻNA”
Śląsk Wrocław podczas bieżącego letniego okienka transferowego musi przygotować swoją kadrę do walki o powrót do Ekstraklasy! Dzisiaj wzmocnili ją o jedno bardzo ciekawe nazwisko.