Półmetek pełen wrażeń. Atak zimowy na J9
Próbowały Roma i Napoli, podchody robiły Lazio i Inter, ale na zamiarach zawsze się kończyło. Wydarzenia z tego sezonu wskazują, że wreszcie chęci przejdą w czyny. Po dziewięciu latach przygotujmy się więc na detronizację mistrza.
TOMASZ LIPIŃSKI
Choć nic nie dorówna emocjom związanym z atakiem na szczyt, to na mniejszych wysokościach wcale nie było jak na rybach. Ciągły ruch w górę i w dół lub na odwrót. Zero stabilizacji. Taką te chore czasy stworzyły regułę. Ale był wyjątek.
Bohater. Byłoby łatwiej z wyborem, gdyby ktoś szturmem zdobył wszystko i wszystkich. Jednak takiego dominatora nie znajdziemy. Nawet z dyspozycją albo zwykłą obecnością czołowych strzelców bywało różnie. Doceniając ich, decydujemy się na wszechstronność. Wytrzymałość, szybkość, charakter, technika, polot – wszystko, co wielkie mieściło się w niepozornym Nicolo Barelli. Kulminację osiągnął w najważniejszym meczu z Juventusem, który rozłożył na łopatki asystą i golem, ale generalnie prezentował się jak na defiladzie. Po transferze do Interu wyrósł na najlepszego włoskiego piłkarza. Chętnie porównuje się go do Marco Tardellego, który też pierwszy dawał sygnał do ataku i w trudnych momentach nie chował się za plecami innych. Mając ponadprzeciętne jak na pomocnika liczby w ofensywie, nie zaniedbywał defensywy. Z kolei przenosząc Barellę w komiksowe klimaty, można napisać, że przypomina Asterixa: zuchwały, waleczny i czasami zapalczywy, tyle że siły i energii nie dodaje mu specjalny eliksir. To prawdopodobnie sardyńskie geny.
Bohater drugoplanowy. W Serie A pracuje dwóch wielkich twardzieli z przeszłości. Takich, których charakter i honor wyróżniały z tłumu piłkarzy, którzy popełnili na boisku wiele głupstw, ale rozgrzeszało się ich łatwiej niż innych, bo robili to jakby w imię wyższych celów. Nic dziwnego, że trenerzy idąc na wojnę, obu zabierali w pierwszej kolejności. W końcu sami przeszli na drugą stronę barykady. Łatwo w nowym zawodzie nie mieli, więcej pod górkę niż z górki. Przetrwali, bo nie dali się złamać. Jednak przed najtrudniejszym zadaniem postawiła ich choroba. U Sinisy Mihajlovicia zdiagnozowano białaczkę. Przeszczep, pobyt w szpitalu, kolejne sesje wyczerpującej chemioterapii oderwały go na długo od ławki Bolonii. Także ten etap życia opisał w bestsellerowej biografii. W ten sezon wszedł wyleczony. O swoich problemach Gennaro Gattuso opowiedział w grudniu, choć na miastenię oczną choruje już od dziesięciu lat. Nie ma na to lekarstwa, można tylko zmniejszyć uciążliwe objawy jak podwójne widzenie, opadająca powieka, osłabienie mięśni, chroniczne zmęczenie. Trener Napoli nie użalał się nad sobą, bo uważa, że życie jest piękne. Taki komunikat posłał w świat.
Największa niespodzianka. Milan. To wspomniany wyjątek od reguły i sobotnia porażka z Atalantą tego nie zmieniła. Młodzież wsparta profesorem Zlatanem dokonywała cudów i pisała ciekawe historie, jak Rafael Leao, który z czasem 6,76 sekundy ustanowił rekord najszybszego gola w Serie A. Nie o wszystkim, co dobre decydował efekt Ibry, którego frekwencję do mniej więcej 50 procent obniżyły choroba i kontuzja. Siła lidera polegała na tym, że umiał wygrywać także wtedy, kiedy lista nieobecnych wyglądała groźniej niż podstawowy skład. Inna sprawa, że gdyby ten stan przeciągnął się na rundę rewanżową, to mistrzostwa nie będzie. Ze średnią wieku czasem tuż nad, czasem tuż pod granicą 24 lat miał najmłodszą drużynę w lidze. Nawet mocno rezerwowy Milan grał z polotem i młodzieńczą bezczelnością. Stawiał na ofensywę. Dopiero w 16. kolejce zdarzyło się, że w jednym meczu nie strzelił dwóch goli i zatrzymał się na 17. razach. Od 6 stycznia 2020 roku do 23 stycznia tego roku ciągnął passę przynajmniej z jedną zdobytą bramką. W porównaniu do półmetka z poprzedniego sezonu wykonał największy skok – o 11 punktów. Kibice czerwono-czarnych śnią na jawie i na razie wydaje się, że tylko kuzyni spod niebiesko-czarnej flagi mogą ich uszczypnąć i wybudzić. A jeśli i oni nie dadzą rady, to wszystko zepnie się ładną klamrą: Milan przekazał Juventusowi scudetto w 2012 roku, Juventus odda je w ręce darczyńcy.
Największa niewiadoma. Jak zagra Juventus, tego nie wie nikt. To dziwna odmiana w porównaniu do lat wcześniejszych, kiedy już na półmetku mościł się na fotelu lidera lub czatował w bezpośredniej bliskości w poczuciu pewności, że zaraz zajmie zaszczytne miejsce. Ta pewność zniknęła, bo potęga turyńskiego imperium zmalała. Prace pod nadzorem niedoświadczonego inżyniera Andrei Pirlo są w toku i małe szanse na to, że zostaną ukończone na czas. Największy bałagan panował na budowie drugiej linii. A to poszczególne cegiełki nie pasowały do siebie, a to stworzona konstrukcja okazała się za krucha, co najdobitniej uwidocznił mecz z Interem. Juventus bywał zbyt często przewidywalny i monotonny. Nie potrafił znaleźć remedium na kryzys Paulo Dybali. A co najgorsze, wydawał się nie tak pazerny na sukces jak w ostatnich latach. Jakby został zmodyfikowany genetycznie i pozbawiony genu zwycięzcy.
Najbardziej spóźnieni. Paradoksalnie w tej kategorii zwycięstwo należałoby się najszybszemu. Gdyby Achraf Hakimi nie spóźnił się na start i nie rozkręcał się tak długo, to Inter nie musiałby szukać ratunku w tym sezonie tylko na własnym podwórku. Z Hakimim na początku było to tego stopnia źle, że przegrywał rywalizację z co najwyżej solidnym Matteo Darmianem. Dopiero w połowie grudnia wszedł na normalne obroty i był jak prawy sierpowy, który jeśli nie powalał, to na tyle osłabiał przeciwnika, że już nie umiał nawiązać równej walki. Z Arturo Vidalem sprawy miały się po części podobnie. Wywinął gruby numer z Realem Madryt, ale dopiero kiedy przegiął w spotkaniu z Crotone, to już było ponad wytrzymałość nerwową jego patrona Antonio Conte. Po lekcji wychowawczej od trenera Chilijczyk zrehabilitował się bramką i postawą godną wojownika z Juventusem. Dał tym samym nadzieję, że w drugiej rundzie częściej będzie pomocnikiem niż szkodnikiem.
Największa odmiana. W połowie poprzedniego sezonu miał 11 asyst, na koniec dobił do 15 i pobił wszystkich na głowę. Teraz jego zyski w tej kategorii wynoszą zero, co wskazywałoby na dramatyczny regres formy. Nic takiego. Luis Alberto pozostał nie tylko ważnym piłkarzem dla Lazio, ale również jednym z najlepszych w całej lidze. Po prostu więcej z niego egoisty niż altruisty. Strzelił 6 goli, co dało mu drugie miejsce za niedoścignionym Ciro Immobile, i przede wszystkim został bohaterem derbów. A byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie zapadł na koronawirusa i gdyby później nie poszedł pod nóż z powodu ataku wyrostka robaczkowego. Natomiast specjalnie mu nie zaszkodziła ryzykowna gra z przeczulonym na swoim punkcie Claudio Lotito. Chodziło o coś więcej niż publiczną krytykę, bo o zakpienie z pomysłu prezydenta kupna samolotu i pomalowania go w klubowe barwy. Z czasem dowiedzieliśmy się, że Boeing okazał się wynajęty i wysłużony, a nie kupiony i nowy. Hiszpan nawet jeszcze nie znając tych faktów poradził szefowi, żeby w pierwszej kolejności na czas wypłacał pensje piłkarzom.
Największy nieobecny. Oczekiwania i wymagania były wprost proporcjonalne do ceny. Wyceniony na 70 milionów euro Victor Osimhen ustanowił klubowy rekord. Zaczął pełen entuzjazmu, biegał, walczył, mógł się podobać, choć trafianie przychodziło mu z trudem. Po siedmiu kolejkach goli miał raptem 2. Odleciał na zgrupowanie reprezentacji Nigerii, skąd wrócił z kontuzją barku. Po pierwszych uspokajających komunikatach, że to nic poważnego, nadeszły długie tygodnie oczekiwania na powrót. Minął listopad, zbliżały się święta, a on ciągle znajdował się na liście kontuzjowanych. Jeszcze raz poleciał do ojczyzny, co zbiegło się z hucznymi urodzinami. W prezencie dostał koronawirusa, który rozpakował w Neapolu i został zamknięty w czterech ścianach. Z wszystkich 24. meczów zagrał w ośmiu. Na ratunek kulejącemu atakowi musiał ruszyć skreślony Fernando Llorente. Jeszcze trochę i Arkadiusz Milik dostałby szansę.
Najwięksi przegrani. W sensie dosłownym rywalizacja toczyła się między dwoma zawodnikami Torino. Obaj nie zaznali smaku zwycięstwa. Kameruńczyk Nicolas N’Koulou z ośmiu meczów przegrał 7, w jednym wyrwał remis. Z nim na środku obrony Torino straciło 24 gole, nic dziwnego, że od 12. kolejki obywało się bez niego. Simone Zaza zebrał 6 porażek i 4 remisy. Strzelił trzy gole, poprawiając swój dorobek i wizerunek rzutem na taśmę. N’Koulou nie pomógł nawet gol w derbach. A gdyby rozszerzyć perspektywę na poprzedni sezon, to ich passa bez ligowej wygranej przeciągnęła się odpowiednio do 13. i 15. meczów.
Największe nieporozumienie. Zdarzyło się na linii Alejandro Gomez – Gian Piero Gasperini i momentalnie legł w gruzach obraz rodziny Atalanty jako najbardziej zgodnej w całej lidze. Trener miał pretensje do Argentyńczyka, że ten zamiast słuchać taktycznych rozkazów, zbyt często dezerterował i szwendał się po boisku według własnego widzimisię. Na zwrócone uwagi nie reagował, nadal wykazując jawną niesubordynację. Wobec tego generał w obawie o swój autorytet wydalił ze służby niepokornego. Burza musiała zrobić się głośna, bo piorun rąbnął w nietykalnego. Tak się przynajmniej wydawało. Bez którego Atalanta w okamgnieniu sprzeciętnieje. Jednak podwójne obowiązki przejął Josip Ilicić i gorzej być nie chciało.
Największy powrót. Naiwnych nie brakuje, dlatego Mario Balotelli znalazł kolejną pracę. Tym razem uwierzyli w niego Silvio Berlusconi z Adriano Gallianim, którzy wpakowali go do Monzy. Z klubu znajdującego się rzut kamieniem od rezydencji Berlusconiego wymyślili sobie, że zrobią pierwszoligowca i systematycznie zawodnik po zawodniku zaczęli go zbroić. Zakontraktowali Gabriela Palottę, zdobyli podpis Kevina-Prince’a Boatenga, wreszcie postanowili sprawdzić czy Balotelli zmądrzał po trzydziestce. Dali kontrakt za pół miliona euro, obwarowali kilkoma bonusami i w rewanżu dostali gola w debiucie. Czekają na przynajmniej 15 razy więcej. To powinno wystarczyć do awansu.
Największy skandal. O palmę pierwszeństwa walka toczyła się w Rzymie. Na prowadzenie wyszła Roma, która w pierwszej kolejce wpisała Amadou Diawarę nie na tę listę, co trzeba i zamiast dopisać sobie remis wywalczony w Weronie musiała przełknąć walkower. Lazio przystąpiło do ataku dzięki zamieszaniu z testami. Wynaleźli specjalistę, który orzekał inaczej niż autoryzowane przez włoską federację i UEFA laboratoria. W związku z tym jednego dnia Immobile był pozytywny, drugiego negatywny. Zrobiło się śmieszno-straszno. Ale ostatnie słowo należało do Romy. Po zawaleniu derbów w stylu nieoglądanym od dwudziestu lat, pogrążyła się w Pucharze Włoch. Nie lada sztuką było w odstępie 50. sekund pierwszej minuty dogrywki zarobić dwie czerwone karki. Udało się. Podobnie jak wprowadzić do gry szóstego rezerwowego, choć regulamin nakazywał zatrzymać się na pięciu. W związku z tym już na boisku rzymianie wiedzieli, że jakby co, to ich trud pójdzie na marne, bo czekał ich nieuchronny walkower.
Najlepszy Polak. Nie było szału porównywalnego z sezonem 2018-19, kiedy Polacy brylowali i strzelali gole na potęgę. Teraz nasi dobrze wyglądali niby też blisko bramki, ale patrząc od drugiej strony – broniących. Wojciech Szczęsny, Bartłomiej Drągowski i Łukasz Skorupski brylowali w swoich klubach. Odpowiednim piłkarzem w odpowiednim klubie jest Kamil Glik. Mimo obiecującego początku, oczekiwaniom nie sprostał Karol Linetty w Torino. Na Piotra Zielińskiego patrzyło się z niekłamaną przyjemnością i przekonaniem, że stać go na więcej. Sebastian Walukiewicz podniósł swoją wartość w Cagliari. Bartosz Bereszyński wtopił się w przeciętność Sampdorii. Wybór pada na Szczęsnego, na którego w najważniejszych i najtrudniejszych momentach zawsze można było liczyć. Po prostu niezawodny.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 4/2021)