Jak rosła kasa w Lidze Mistrzów
Przetrwało logo, hymn, i oczywiście idea wyboru najlepszej drużyny klubowej na Starym Kontynencie. Nie zmieniło się również to, że główne trofeum przypada zazwyczaj bogatemu i silnemu, a niespodzianki mało kto zakłada. Przez trzy dekady Champions League liczebnie urosła czterokrotnie, lecz pula nagród wzrosła niemal stukrotnie.
Geografia futbolowa zmieniła się mocno. 30 lat temu, gdy rodziła się Liga Mistrzów, nie do pomyślenia było, by grał i zdobywał w niej punkty Sheriff Tyraspol. Przypomnijmy – w ramach eksperymentu UEFA zmodyfikowała rozgrywki Pucharu Mistrzów w sezonie 1991-92 i zamiast rozgrywać klasyczne ćwierćfinały oraz półfinały, najlepszą ósemkę wiosną podzielono na dwie grupy, a ich zwycięzcy (Barcelona i Sampdoria) zmierzyli się w finale. Dopiero jednak od następnej edycji oficjalnie zaczęto używać nazwy Champions League. Jej logo składa się z imitujących futbolówkę ośmiu gwiazd. Dokładnie tylu, ile klubów dostało się do fazy grupowej pierwszej edycji. Z dzisiejszego punktu widzenia obecność w niej Olympique Marsylia, Rangers FC, Club Brugge, CSKA Moskwa, Milanu, Porto, PSV i IFK Goeteborg może zaskakiwać. Pamiętać jednak trzeba, że wówczas była to jeszcze zabawa wyłącznie dla krajowych mistrzów. Poza tym Anglicy dopiero otrząsali się z wieloletniej banicji – po tragedii na Heysel ich kluby nie mogły uczestniczyć w międzynarodowej rywalizacji przez pięć, a Liverpool przez sześć lat. Ową football isolation najlepiej wykorzystały chyba kluby szkockie, w siłę urośli Rangersi. Rozgrywki były jednak ubogie. Od sezonu 1994-95 faza grupowa liczyła już jednak 16 zespołów, trzy lata później – 24, od 1999 roku – 32. Champions rozrosła się – pod naciskiem bogatych klubów i lig dopuszczono do rozgrywek po kilka zespołów z jednego kraju.
Szybko dostrzeżono – zwłaszcza tam, gdzie w parze z dobrym wzrokiem szła biegłość w rachunkach – że nowy twór to kura znosząca złote jaja. Błyskawicznie zorientowano się, że demokracja w futbolu jest niepotrzebna. Skoro wielkie kluby generują gros przychodów Champions League, to w końcu zagroziły – właściwie to już dwukrotnie – założeniem własnej Superligi, nie godząc się na traktowanie przez UEFA ich na równi z maluczkimi. Szantażem mocni wywalczyli dla siebie więcej – miejsca i pieniędzy, a małemu coraz trudniej jest doskoczyć do stołu z frykasami. Co więcej, Liga Mistrzów, choć już generująca poważne zyski, musi być coraz bardziej hajsodajna, bo wciąż w powietrzu unosi się duch rebelii. Raz spacyfikowana wcale nie znaczy, że znów nie odżyje.
SIEDMIU WSPANIAŁYCH
Żeby zarobić fortunę, trzeba najpierw zainwestować. Nic dziwnego, że w ścisłym gronie faworytów do wygrania obecnej edycji Champions League są aż cztery kluby angielskie – Liverpool FC, Manchester City, Chelsea FC i Manchester United. Finansowe kryzysy zdają się ich nie dotyczyć. Mają bogatych właścicieli i telewizję, która za prawo pokazywania Premier League płaci horrendalnie wysokie stawki. Siódemkę naszych faworytów uzupełniają: zdrowy ekonomicznie i sportowo Bayern Monachium, głodne sukcesu i mocne kadrowo Atletico Madryt, no i oczywiście Paris Saint-Germain. Klub z najmocniejszą kadrą i największym, bo niczym nieograniczonym, dopływem gotówki od katarskich właścicieli. Jeśli PSG nie zwycięży w maju, będzie to niespodzianka. Jeśli wygra ktoś spoza tej siódemki, dojdzie do sensacji.
Paryż uzbroił się tak mocno, że bardziej się nie da. Kapitalnie wyglądają wzmocnienia Manchesteru United, rozsądnie i obiecująco Chelsea. Inna rzecz, że nie zawsze ci, którzy szaleli na rynku transferowym, mieli później powody do satysfakcji na boisku. Serwis Football365.com jakiś czas temu przedstawił liderów sezonowych wydatków począwszy właśnie od edycji 1992-93. Wówczas był nim Inter Mediolan (33,4 mln funtów), który w ogóle nie brał udziału w europejskich pucharach. Kolejny sezon – Lazio (21,8), uczestnik tylko Pucharu UEFA i to bez większego powodzenia. Dalej Real (12,6) – identycznie… Europejscy liderzy pod względem wydatków triumfowali w rozgrywkach międzynarodowych raptem trzykrotnie – Inter 97-98 w Pucharze UEFA, Lazio rok później w PZP, Real 2013-14 w Champions. Jest w tym gronie jeszcze kilku półfinalistów LM i to wszystko. Ostatnie lata mogą wręcz stanowić przestrogę. Finansowy wyścig katarsko-emiracki nie znalazł ostatecznego przełożenia na boisku. Począwszy od sezonu 2015-16 przez trzy kolejne lata najhojniej gotówkę wydawał Manchester City (kolejno: 150, 171 i 279 mln funtów), tymczasem najlepszy wynik, jaki osiągnął to półfinał LM. Zestawienie zamyka PSG w edycji 2018-19 nieudanym startem w LM i ćwiercią miliarda funtów wydanych na nowych zawodników.
W wydanej kilka lat temu „Futbonomii” autorzy książki zastanawiali się między innymi nad tym, jak to możliwe, że wielki Paryż cały czas pozostaje bez głównego trofeum. Ale nie analizowali walorów ofensywnych i defensywnych PSG, rzucili natomiast inne światło na całe zagadnienie. Jak to na przykład możliwe, że drużyny z pięciu prowincjonalnych brytyjskich miast zdobyły Puchar Europy zanim pierwszy raz udało się to drużynie ze stolicy imperium? Ostatecznie Chelsea „rozdziewiczyła” Londyn, ale nadsekwańska metropolia wciąż pozostaje „niewinna”. Czytamy więc: „Jeszcze mniejsze znaczenie piłka nożna posiada w Paryżu, gdzie można spędzić całe życie, nie wiedząc, że coś takiego w ogóle istnieje. Paris Saint-Germain, którego stadion znajduje się wewnątrz Bulwaru Peryferyjnego, nigdy nie będzie raczej dumą Paryża”. Konstatacja autorów jest następująca: wielkie miasta nie muszą niczego udowadniać, małe swoją dumę budują także dzięki futbolowi. Być może tak jest. Ważne jednak zastrzeżenie: książka powstała wówczas, gdy Leo Messi był takim samym symbolem Barcelony jak wieża Eiffla Paryża. Dziś obie te atrakcje spotkać można w Paryżu. Jeśli więc PSG nie uda się w tym sezonie, to już chyba nigdy.
Teoretycznie pieniądze w piłkę nie grają, ale bez nich (i o nie) grać się też nie da. Tak było, jest i będzie. Nie przypadkiem Real Madryt ma w gablotach 13 uszatych pucharów. Zapracował na nie trzema epokami Galacticos. Najpierw idea prezydenta Santiago Bernabeu zaowocowała skupieniem w jednym miejscu między innymi Alfredo di Stefano, Ferenca Puskasa i Raymonda Kopy, a w konsekwencji zdominowaniem klubowej piłki na długie lata natychmiast od wcielenia w życie pomysłu Gabriela Hanota, czyli zorganizowania europejskich rozgrywek. Potem przyszedł czas Galacticos II – Zinedine’a Zidane’a, Roberto Carlosa i Luisa Figo, choć ich potencjał akurat nie został w pełni wykorzystany, bo znaczony jest zaledwie jednym triumfem w LM. Aż w końcu historia najświeższa, której synonimem są trzy z rzędu wygrane edycje Champions, możliwe głównie dzięki geniuszowi Cristiano Ronaldo, ale otoczonego Luką Modriciem, Tonim Kroosem i Karimem Benzemą.
Bo puchary nie są wcale imprezą dla maluczkich. W starych, dobrych czasach niespodzianki zdarzyć się mogły. Czasem faktycznie wystarczał zbiór solidnych zawodników i geniusz trenera. Tak było, gdy triumfował Nottingham Forest Briana Clougha, HSV Ernsta Happela czy – stosunkowo niedawno – FC Porto Jose Mourinho. Co do zasady jednak – uszaty puchar jest dla tych, którzy mają co inwestować i wiedzą jak to robić z głową. Dawniej też tak było, choć nie tak wyraźnie jak dziś. Nie ma potrzeby więc zżymać się na setki milionów wydane w tym roku na Jacka Grealisha czy Romelu Lukaku. To oni mają uczynić różnicę na największych arenach i w konsekwencji pomóc zrobić skok na wielką kasę. Bo jest ona akurat coraz większa.
I MY TAM BYLIŚMY
W całym tym wielkim (coraz większym) szmalu nie poprzebierają rękami Polacy. Nie mamy środków, by zbudować drużynę godną stałej obecności w rozgrywkach albo po prostu tego nie potrafimy. Stąd incydentalna obecność mistrzów Polski w elitarnych rozgrywkach. Dopóki funkcjonowały one według starej, pucharowej formy, łatwiej było o polskie niespodzianki. Legia na początku lat 70. i Widzew dekadę później docierały do najlepszej czwórki w Europie, przy czym łodzianie w pobitym polu potrafili zostawić bardzo silnych wówczas mistrzów Austrii i najlepszych na Starym Kontynencie, obrońców trofeum, piłkarzy Liverpoolu. Premie, jakie wówczas wpływały do kas polskich klubów, były nieadekwatne do osiąganego sukcesu. Sami piłkarze również nie mogli liczyć na wielkie pieniądze. Janusz Żmijewski, as Legii – półfinalisty PM, wspominał, że przed meczami o finał z Feyenoordem zakomunikowano zawodnikom, że grają o 6 (sześć!) dolarów na głowę. Dziś brzmi to niczym opowieść fantasy, ale w kwietniu 1970 kiedy Legia walczyła o finał Pucharu Mistrzów, Górnik Zabrze grał o główne trofeum w rozgrywkach Pucharu Zdobywców Pucharów. W finale nie sprostał Manchesterowi City. Gdyby wygrał, każdy z jego zawodników mógłby liczyć na ustaloną w preliminarzu kwotę, mianowicie 50 dolarów amerykańskich.
Sytuacja zmieniła się, gdy powstała Champions League, a wraz z nią – łatwiejsze bądź trudniejsze – eliminacje. Jako pierwszy próbował zadomowić się w niej Lech Poznań. W pierwszej rundzie uporał się ze Skonto Ryga, w drugiej został bezwzględnie wypunktowany przez mistrza Szwecji – IFK. To była ostatnia przeszkoda przed wejściem do raju. Niewiele brakowało, by jedna z gwiazdek logotypu LM była właśnie na cześć Kolejorza… W Poznaniu musieli jednak obejść się smakiem, choć kasę już po cichutku liczono. Piłkarze z Wielkopolski myśleli o 750 tysiącach dolarów do podziału obiecanych przez zawiadowców z ulicy Bułgarskiej. Ci zaś na 2 miliony franków szwajcarskich od UEFA za awans i 460 tys. za każdy wywalczony punkt. To był rok 1992 i perspektywa pozyskania takiej gotówki faktycznie robiła wrażenie. „Takich pieniędzy nie zarobiła nawet wspaniała drużyna Górskiego w RFN” – pisał Janusz Atlas, wysłannik „Piłki Nożnej” do Goeteborga. Pieniądze jednak zostały – cytat – „wyrzucone w morze” już po pierwszym, przegranym 0:1 meczu w Szwecji. I nie wypłynęły po drugiej stronie Bałtyku, jak życzył sobie znakomity dziennikarz. A gwoli ścisłości, w RFN ekipa Górskiego zarobiła 3 miliony marek niemieckich, zaś każdy z medalistów MŚ otrzymał z PZPN premię w wysokości – jak czytamy w książce „Deyna” – dziewięcioletnich średnich zarobków w PRL.
W połowie lat 90. Legia i Widzew, oparte właściwie wyłącznie na polskich piłkarzach, rok po roku wchodzili na przyjęcie dotąd dla nas niedostępne. Widzew na swojej przygodzie zarobił 2,8 mln dolarów, z tych właśnie środków został sfinansowany dach na stadionie. Rok wcześniej Legia zainkasowała 3,8 mln dolarów, z czego połowa trafiła do zawodników, którzy taką premię wynegocjowali z zarządem.
– Każdy z nas dostał na głowę ponad 100 tysięcy dolarów. A to był 1996 rok. Dość zabawna była wypłata premii, dzisiaj nie do wyobrażenia. W starym budynku Legii w pokoiku siedział trener Paweł Janas, kierownik drużyny i przedstawiciel klubu. A na stole leżała gotówka, dokładnie stos dolarów. Każdy z nas kolejno wchodził po odbiór premii. Dostawał reklamówkę, do której wpychało się banknoty – opowiadał na łamach „Przeglądu Sportowego” Cezary Kucharski. Liga Mistrzów mocno zmieniła piłkarską ekonomię. 100 tysięcy dolarów otrzymał Zbigniew Boniek 11 lat wcześniej za triumf z Juventusem w Pucharze Mistrzów. Nawiasem mówiąc, Zibi premię przekazał w całości na rzecz fundacji niosącej pomoc rodzinom ofiar Heysel. Nie chciał pieniędzy za mecz, na którym zginęło tak wielu ludzi.
Ostatni występ Legii w Lidze Mistrzów (zakończony wiosenną Ligą Europy) w sezonie 2016-17 przyniósł już klubowi dochód w wysokości ponad 28 milionów euro. Z kolei w tym roku najlepszy polski klub zarobił już ponad 6 mln w związku z awansem do LE i pierwszym grupowym zwycięstwem.
20 MILIARDÓW
Z Ligi Mistrzów zrobił się potężny biznes. Zdawał sobie sprawę z kierunku, w jakim cała zabawa zmierza Michel Platini, który będąc jeszcze szefem UEFA, starał się ułatwić drogę do fruktów malutkim, odszczelnić nieco zamknięty układ zaanektowany przez wielkich. I nie do końca nowy format podobał się Francuzowi. W dość mocno przeintelektualizowanej książce, wydanej w formie wywiadu-rzeki z byłym redaktorem naczelnym „L’Equipe” – Gerardem Ernaultem, rozróżniał wyraźnie piłkę i futbol. – „Piłka” zaczyna się od „jeden na jednego” i kończy na „jedenastu na jedenastu”. Poza tą granicą zaczyna się „futbol” – „gra, która jest więcej niż grą”, wielki biznes o rozmiarach 300 miliardów euro z hakiem rocznych obrotów, 25. PKB na świecie, kura znosząca złote jajka – mówił.
Przez lata zmieniło się właściwie wszystko. Puchar Mistrzów był zawsze najważniejszy, ale – zdawało się – tylko ciut bardziej od Pucharu UEFA czy PZP. Teraz to przepaść. Zresztą rozgrywek dedykowanym wyłącznie triumfatorom krajowych pucharów już nie ma. I to akurat nonsens, nawet jeśli ekonomia twierdzi inaczej. PZP przynosił straty, więc został skasowany, lecz powinien być dofinansowywany z zysków, które generuje LM.
Ale dziś liczy się tylko jedna rywalizacja. Wyjaśniał to już Platini: „Wiem aż za dobrze, jak pod naciskiem wielkich klubów oraz stacji telewizyjnych Liga Mistrzów zajęła niemal całą medialną przestrzeń, zaćmiewając pozostałe rozgrywki i przyczyniając się do zniknięcia Pucharu Zdobywców Pucharów. Nie byłem zwolennikiem aż tak radykalnej ewolucji… Dla największych klubów gra w Lidze Mistrzów to konieczność zarówno sportowa jak ekonomiczna”.
Przy okazji padają też słowa-oskarżenia, że rozgrywki takie jak Liga Europy, w zamyśle mające promować kluby, pozwalające zarobić także wielu klubom na chleb, są przez nie ignorowane. I konstatacja Ernaulta: „Bo kluby nie chcą chleba, lecz od razu kawioru, nawet jeżeli nie znają jeszcze jego smaku”.
Kiedy rodziła się LM, w sezonie 1992-93, pula do podziału na uczestników wynosiła 39 mln franków szwajcarskich (w przeliczeniu: 24 mln euro). Po zaledwie dwóch sezonach wzrosła do ponad stu, a pod koniec stulecia jeszcze kilkakrotnie. Dziś mowa o liczbach, które trudno policzyć.
15 lat temu pula nagród była na poziomie 500 milionów euro, pięć lat temu ustabilizowała się na poziomie 1,2-1,3 miliarda, by od sezonu 2017-18 wystartować pionowo niczym prom kosmiczny. Te dane podawaliśmy przed tygodniem, ale przypomnijmy: według wstępnych szacunków przychód brutto z Ligi Mistrzów, Ligi Europy, Ligi Konferencji Europy i Superpucharu Europy w sezonie 2021-22 ma sięgnąć 3,5 miliarda euro! Ta kwota nie trafi oczywiście w całości do klubów-uczestników, bo jej część pochłoną koszta organizacji i administracji europejskich pucharów, także obdarowane zostaną kluby, które przepadły w kwalifikacjach oraz te, które w ogóle nie posmakowały gry w Europie. W końcu musi zostać również coś na kontach UEFA. W każdym razie około 2 miliardów trafi do uczestników Ligi Mistrzów (na pozostałe dwa europejskie puchary przeznaczone zostaną niższe kwoty: 465 milionów na LE oraz 235 na LKE). W obecnym sezonie ponad 15 mln euro to premia za sam awans do fazy grupowej. Każde w niej zwycięstwo to prawie 3 mln, remis – blisko milion. Wyjście z grupy – niemal dycha, awans do ćwierćfinału – już ponad, dalej: 12,5 za półfinał, 15,5 za finał i jeszcze 4,5 za ostateczny triumf. To fortuna, którą można uzbierać wyłącznie w formie premii z futbolowej centrali, a to przecież dalece nie wszystko.
11 września 2001 to data, którą zapamiętali właściwie wszyscy na całym świecie. To data symboliczna, dzień ataku terrorystycznego na Stany Zjednoczone. W przypadku Liverpoolu oznacza ona debiut w Champions League – The Reds zremisowali wówczas z Boavistą. Niedawno dziennikarze liverpoolskiego „Echo” podali, że właśnie od tego momentu, czyli od 20 lat, LFC brał udział 13 razy w rozgrywkach, dwukrotnie w nich triumfując, i w tym czasie zarobił w sumie 440 milionów funtów. Liderem tej „klasyfikacji” jest Real Madryt, siedmiokrotny triumfator LM, bogatszy o ponad 800 milionów funtów z tytułu występów w najbardziej dochodowej piłkarskiej lidze na świecie. Na podobnym poziomie sytuować trzeba Bayern, Barcelonę, Juventus, nieco niżej Manchester United.
Generalnie od chwili powstania swoich formowych rozgrywek UEFA z tytułu nagród przekazała klubom biorącym w nich udział – tak wynika z obliczeń „L’Equipe”, lecz są to dane sprzed półtora roku – 17 miliardów euro. W tej chwili ta suma oscylować powinna już wokół 20. Tak wygląda i smakuje kawior.
ZBIGNIEW MUCHA