Dlaczego hiszpańskie kluby już nie rządzą w Europie?
Awans Realu do ćwierćfinału Ligi Mistrzów nie może przesłonić faktu, że kluby hiszpańskie coraz mniej liczą się w tych rozgrywkach. Kilka lat temu Europa była zaszokowana, gdy wpadała w pucharach na zespoły z La Liga – okazywało się, że grają one zupełnie inną, lepszą piłkę. Dziś jest tak samo, tylko na odwrót: szok przeżywają Hiszpanie. Futbol po prostu odjechał Primera Division. Pozostaje pytanie: dlaczego?
LESZEK ORŁOWSKI
Nie przypadkiem i nie tylko dlatego, że miał najsłabszego rywala w 1/8 finału, to właśnie Real przeszedł dalej. Swój sukces Los Blancos zawdzięczają temu, że w ich pomocy wciąż występują starzy mistrzowie: Luka Modrić i Toni Kroos, podczas gdy drugie linie pozostałych trzech byłych już przedstawicieli La Liga w Champions League były obsadzone przez przedstawicieli nowego pokolenia, za wyjątkiem rezydującego wciąż w Barcelonie Sergio Busquetsa, który jednak zestarzał się bardzo brzydko, w odróżnieniu od Niemca i Chorwata z Realu, wiecznie młodych i witalnych. Ivan Rakitić to bowiem nie ta półka.
Zagłaskani na śmierć
Różnica między grą Kroosa, Modricia i Casemiro, którego mimo wciąż młodego wieku też należy zakwalifikować do owych starych mistrzów, a grą pomocników Barcy, Atletico i Sevilli bije po oczach. Ci pierwsi każdą piłkę dopieszczają, zagrywają starannie, nie wybaczają sami sobie najmniejszych błędów. Dodatkowo z przodu mają Karima Benzemę, a z tyłu Sergio Ramosa, którzy też wymagają od siebie bardzo wiele. Tymczasem Koke i Saul w Atletico, De Jong i Pedri w Barcelonie, Joan Jordan i Oliver Torres w Sevilli prezentują inny poziom staranności. To dlatego, jak sądzę, że kiedyś zbyt szybko ich pochwalono, zbyt szybko obwołano niechybnymi następcami starych mistrzów. Zanim osiągnęli połowę ich klasy już ich z nimi porównywano. Najlepszym przykładem było zestawianie Koke z Xavim – a kudy playmakerowi Atletico do byłego asa Barcy!
To niestety zjawisko często spotykane, wręcz nagminnie, nie tylko w sporcie, ale w ogóle w życiu. Xavi i Iniesta w Barcelonie, Modrić i Kroos w Realu, nawet Gabi w Atletico musieli mozolnie pchać się do góry, walczyć ze sceptycyzmem ekspertów odnośnie ich możliwości. Chwalono ich dopiero, gdy naprawdę zagrali świetny mecz, czyli za trzydzieści znakomitych podań, a nie za trzy. Na poprzednie pokolenie, dzisiejszych starych mistrzów, komentatorzy czekali zrazu z zaostrzonymi klawiaturami i pociskami zjadliwych epitetów na podorędziu. Kolejne pokolenie miało łatwiej: przychodziło na gotowe, miało naprzeciw siebie komentatorów gotowych na obsypywanie komplementami, z dawno znalezionymi i gotowymi do użycia synonimami słowa „wspaniały”. Każdego młodego piłkarza, który wykonał kilka interesujących zagrań w meczu od razu nazywano nowym Xavim, Iniestą, Silvą, Modriciem. A oni wierzyli w to, że tak się stanie, że ich piękna przyszłość została zadekretowana, że za kilka lat to oni będą zdobywać trofea z Ligą Mistrzów na czele, bo przecież pochodzą z Hiszpanii, kraju piłkarskich gigantów, nawet jeśli mikrych wzrostem.
Ten proceder deprawowania młodych zawodników trwa do dzisiaj. Pedri uporczywie jest nazywany nowym Iniestą, a przecież to zaledwie zarodek dobrego piłkarza. Znajduje się na tym etapie rozwoju, na którym należy nie głaskać, lecz nieustannie wskazywać na niedostatki. Potrzebny jest mu nie legion pochlebców, lecz surowi recenzenci. Nie można mu zrobić większej krzywdy, niż zachwycać się każdym jego fajnym podaniem do Messiego. Iniesta musiał czekać na takie komplementy, jakimi dzisiaj obdarzany jest 18-letni Pedri, do 23.-24. roku życia! Najwyższa pora, by zbastować, lecz na to się nie zanosi. Oto Bryan Gil, młody skrzydłowy Sevilli wypożyczony do Eibar, został powołany do reprezentacji przez Luisa Enrique i od razu można było o nim przeczytać, że jest nowym Cruyffem (o czym zresztą szerzej piszemy w innym miejscu tego numeru).
Cztery triumfy w Lidze Mistrzów Barcelony (2006-2015), cztery wiktorie Realu (2014-2018), dwa finały Atletico (2014-16), trzy tytuły reprezentacji Hiszpanii (2008-12), wpędziły wszystkich miłośników tamtejszego futbolu w pychę. Piłka nożna to gra, w której bierze udział 22. zawodników, a na końcu i tak wygrywają Hiszpanie – trawestowano znane powiedzenie Gary’ego Linekera o Niemcach, zresztą prawidłowo, bo istotnie przez pewien czas wygrywali wszystko. Jednak to jest tylko bon mot, dowcip, którego nie można brać na poważnie. A wzięto, zapominając, że pycha kroczy przed upadkiem. Zaczęto traktować młodych hiszpańskich piłkarzy jako z definicji lepszych, bardziej utalentowanych od zawodników z innych krajów. Każdy miał być magikiem, czarodziejem. A przecież od dawna wiadomo, że talent to dziesięć procent sukcesu, a pozostałe dziewięćdziesiąt – praca.
Tymczasem w Anglii stosowano przez ostatnie lata zimniejszy wychów cieląt. Stały napływ znakomitych zawodników zagranicznych sprawiał, że młodzieńcowi naprawdę trudno było przebić się do grania. W Hiszpanii, swoją drogą, został on ostatnio wyhamowany, co też nie przyczyniło się do utrudnienia młodym drogi na szczyt. Efekt jest taki, że na przykład 21-letni Reece James w meczu Chelsea – Atletico grał przez całe 90 minut jak w pełni ukształtowany zawodnik, a 26-letni Marcos Llorente chaotycznością ruchów przypominał juniora, o Joao Feliksie, rówieśniku Jamesa, nie wspominając.
Sto przyczyn
26 lutego, a więc po pierwszych meczach 1/8 finału Ligi Mistrzów, „Marca” opublikowała obszerny materiał, w którym kilkunastu zaproszonych ekspertów wypunktowało inne słabości hiszpańskich zespołów oraz przyczyny zapaści tamtejszego futbolu. Oto one:
– hiszpańscy piłkarze, a więc i całe zespoły, prezentują się coraz słabiej fizycznie, podczas gdy ten czynnik odgrywa obecnie w futbolu o wiele istotniejszą rolę niż kilka lat temu; w 2010 roku oparta na maluchach reprezentacja Hiszpanii mogła zdobyć mistrzostwo świata, w 2018 byłoby to niemożliwe, triumfowała atletyczna ekipa francuska. Teraz jest tak, że wszystkie kontakty fizyczne na boisku w walce o piłkę między zawodnikiem klubu hiszpańskiego a innego, kończą się zwycięstwem tego drugiego (Julio Maldonado, dziennikarz);
– sędziowie są o wiele bardziej permisywni dzisiaj niż kiedyś, co sprzyja ekipom fizycznym (Ivan Campo);
– w klubach angielskich pracuje się o wiele ciężej niż w hiszpańskich i w sposób znacznie bardziej urozmaicony, piłkarzom organizowane są sesje jogi, boksu, inne aktywności, normą są wspólne posiłki; podczas gdy w Hiszpanii po staremu – po zakończonym treningu każdy wsiada w samochód i jedzie do domu, piłkarz jest w klubie od 10 do 12 (Bojan Krkić).
– W Niemczech jest tak samo jak w Anglii. Piłkarze przebywają w klubach od 10 do 17, ponadto w środku tygodnia organizowane są bardzo ciężkie treningi, mają też miejsce dwie pretemporady, czyli porządne okresy przygotowawcze: letnia i zimowa, podczas gdy w Hiszpanii nie kładzie się odpowiedniego nacisku na kształtowanie wytrzymałości (Alvaro Dominguez);
– w Hiszpanii wszystkie treningi odbywają się z piłką, a pewnych rzeczy nie da się w ten sposób nauczyć, zwłaszcza jeśli chodzi o grę obronną. Odnosi się to także do juniorów, którzy w odróżnieniu od młodych zawodników z Anglii czy Niemiec prawie nie biegają na zajęciach (Pablo Molinos, spec od przygotowania fizycznego);
– słabsze zespoły nie grają z wielkimi tak, jak robią to ich rywale w europejskich pucharach; dominuje obrona własnej połowy boiska, podczas gdy w pucharach przeważa pressing na całym placu gry. W Hiszpanii trenerzy drużyn z dołu tabeli ustawiają swoich piłkarzy tak głęboko, że wielcy w meczach z nimi bardzo mało biegają, Barcelona w spotkaniu z Cadizem wręcz spacerowała (David Fer, dziennikarz);
– giganci też odzwyczaili się od stosowania agresywnego, wysokiego pressingu, gdyż przestał być potrzebny, w związku z czym nie odbierają piłki wysoko, nie zmuszają rywali do biegania za nią, w efekcie w większości meczów pucharowych warunki gry dyktują zespoły z innych krajów (David Fer);
– problemem jest słaba odporność psychiczna i kiepska kondycja mentalna piłkarzy hiszpańskich zespołów (Martin Vazquez);
– z klubów hiszpańskich odeszło bardzo wielu znakomitych piłkarzy, a w ich miejsce przyszli gorsi, więc brakuje po prostu jakości (Manolo Jimenez);
– kluby prowadzą wadliwą i zbyt nieśmiałą politykę transferową: Real Madryt od trzech lat nie kupił gwiazdy, Atletico wszystkie pieniądze wydało na Joao Felixa (Alvaro Dominguez);
Dużo tego się zebrało, ale chyba paneliści „Marki” i tak nie zwrócili uwagi na wszystkie aspekty sprawy.
Azjaci, ale nie ci
Po pierwsze więc uwypuklenia wymaga zasygnalizowany wątek odpływu gwiazd i braku transferów. Przez lata najlepszymi graczami świata byli Leo Messi i Cristiano Ronaldo. Oni tak naprawdę dźwignęli hiszpański futbol klubowy na zupełnie inną półkę. Zawodnicy, którzy nie mieli codziennego kontaktu z tymi gwiazdami, otoczonymi przecież przez innych znakomitych piłkarzy, przeżywali szok przy pierwszym spotkaniu z tymi asami. Teraz coś identycznego spotkało Barcelonę, gdy nadziała się na Kyliana Mbappe oraz Sevillę, gdy wpadła na Erlinga Haalanda. Tak naprawdę najprostszą drogą do odzyskania prymatu w Europie byłoby kupienie tych zawodników, na co zresztą prezydenci Realu i Barcelony się zasadzają. To stałoby się nawet ważniejsze, niż szeroka fala transferów graczy trochę gorszych. Tylko skąd na to wziąć pieniądze? Hiszpańskie kluby kiedyś przeinwestowały, a teraz zostały mocniej poszkodowane finansowo przez pandemię niż choćby angielskie, dostające o wiele więcej od telewizji.
Być może zresztą minął w ogóle czas, gdy kluby nie mające absurdalnie bogatych i nie liczących się prawami ekonomii właścicieli, mogły rywalizować o najważniejsze trofea. Manchester City, PSG mają w nosie pandemię. Tymczasem w Hiszpanii Barcelona i Real są własnością socios, a Atletico i Sevilla spółkami akcyjnymi opartymi o lokalny kapitał. Dodatkowo przypadki takich klubów jak Malaga czy Valencia, które sprzedały się Azjatom, nie zachęcają innych do podobnych eksperymentów. Hiszpania nie ma szczęścia do zagranicznych inwestorów: do Anglii ciągną ci poważni, zainteresowani sukcesami sportowymi i splendorem, do Hiszpanii przybywają hochsztaplerzy sfokusowani wyłącznie na handel piłkarzami i czerpanie z tego dochodów. Jednak sprawa nie jest tak oczywista i jednoznaczna: przecież aktualnym posiadaczem pucharu mistrzów jest Bayern Monachium, który organizacyjnie niczym się nie różni od Realu i Barcy.
Może bardziej istotną różnicą między Anglią i Hiszpanią niż jakość i obfitość kapitału jest to, że w La Liga inaczej niż w Premier League trzy wielkie kluby zawsze kwalifikują się do kolejnej edycji Ligi Mistrzów, żaden z nich nie doświadczył w ostatniej dekadzie kryzysu tak głębokiego, by wypchnął go on poza pierwszą czwórkę. Wiadomo zaś jakie konsekwencje ma ugrzęźnięcie w małej stabilizacji, istnienie planu minimum, który zawsze udaje się zrealizować – jest to mianowicie zgoda na przeciętność, rezygnacja z rozwoju. W Anglii jest ona niemożliwa, Liverpool osłabł na chwilę i od razu poleciał w tabeli na łeb. W Premier League nikomu nie uda się wydreptać trzech punktów, w Hiszpanii jest to możliwe ze względu na opisane już tu nastawienie słabszych zespołów do meczów z wielkimi.
La Liga kiedyś słynęła z atrakcyjnego futbolu, wielu goli. Dziś pada ich w niej najmniej spośród pięciu czołowych lig Europy, zaledwie 2,5 na mecz, a osiem drużyn strzela średnio mniej niż jednego na spotkanie. Jest w niej oddawanych, porównując z innymi ligami Top 5, najmniej strzałów na bramkę, wykonywanych podań, akcji w polu karnym, prób dryblingu, za to najwięcej popełnianych fauli – ponad 25 na mecz. Zwłaszcza statystyka mówiąca o tym, że w meczu La Liga wykonywanych jest średnio o prawie sto podań mniej niż w spotkaniu Premier Lague pokazuje, że dawne czasy się skończyły, a nadeszły nowe, w których wszystko jest na opak: tiki-takę gra się w Anglii, a kick and run w Hiszpanii. Starsi kibice powiedzą zresztą, że to w sumie nic nowego, jeśli chodzi o Primera Division. W erze między Di Stefano a Cruyffem grało się w niej futbol brzydki, brutalny, defensywny. Czyżbyśmy zatem mieli przed sobą coś, z czego wagi nie zdajemy sobie sprawy, a mianowicie unicestwienie ducha Cruyffa?
Jego nie wspomina już nikt, ale coraz mniej trenerów pamięta też Pepa Guardiolę, którego w Hiszpanii już nie ma, natomiast wszyscy widzą, że Atletico wciąż utrzymuje się w ścisłej czołówce. Cholo Simeone, który kiedyś był zbawieniem ligi, bo dołożył jej trzecią potęgę, teraz stał się przekleństwem. A jeszcze większym okazały się sukcesy Jose Bordalasa w Getafe. Atletico i jego styl mogły wydawać się mimo wszystko nieosiągalne dla maluczkich, Getafe to zaś zespół z tej samej parafii co cały dół tabeli. Chce się odnieść taki sukces jak on – trzeba go naśladować. Jestem zdania, że wszyscy, którzy dobrze życzą hiszpańskiej piłce powinni trzymać kciuki za to, by Getafe jak najszybciej spadło z ligi. Od tego momentu może zacząć się jej odrodzenie.
TEKST UKAZAŁ SIĘ W TYGODNIKU „PIŁKA NOŻNA” (NR 12/2021)